Cradle Of Filth - Kraków



Cradle Of Filth, Moonspell
Kwadrat, Kraków - 23.01.2018 r.


Jeszcze w naszych głowach nie do końca zamilkły echa znakomitego berlińskiego koncertu Iced Earth, który już w styczniu zgodnie ogłosiliśmy najlepszym koncertem tego roku i - nic go nie przebije - to znów trzeba było pakować sakwy, zakładać kufajkę, zawiązywać ciżemki w sandałach i nabijać fajkę, na kolejną eskapadę.

Kiedy zaś dowiedziałem się, że Cradle Of Filth i Moonspell zagrają ponownie na wspólnej trasie, od razu umieściłem to wydarzenie w moim kalendarzu koncertów, zaznaczając dużą czcionką i podkreślając dwukrotnie czerwonym mazakiem. Tym bardziej mając wzdłuż i wszerz przemielone świetne nowe wydawnictwo COF i dobre Moonspella. Minęło całe dziewięć lat od wspólnej trasy obu kapel, wspomaganych jeszcze fińskim Turisas. Z tego występu pamiętam, że tego dnia Turisas zagrał cover Boney M - "Rasputin" i całe krakowskie Studio oszalało, skacząc i tańcząc kankana. Moonspell dał dobry, ale krótki set, wspomagany wyświetlanymi animacjami, zaś Kredki bardzo energetyczny i żywy show z świetnie zagranymi hitami i moim ulubionym "13th Caesar" z promowanej płyty.

Z Wrocławia do Krakowa wyruszyliśmy we dwójkę z Gumbyym, tym razem nie autem, a jednym z popularnych regionalnych przewoźników. Na dworcu do squadu dokooptowaliśmy Igora, który z wiadomą gazetą w ręku również zmierzał w tym samym kierunku. Podobnie jak jeszcze kilku innych fanów ciężkich brzmień, których w tłumie dało się łatwo rozpoznać. W kontekście tego wydarzenia w krakowskim Kwadracie sprzedano wszystkie bilety. Jak powiedział nam jeden z organizatorów, tego dnia w klubie zagościło 850 fanów. Co ciekawe ponoć sam zespół nie chciał przeniesienia koncertu do większego Studio, traktując "sold out" jako zabieg PR-owy. Wiadomo - to że koncert został wyprzedany pójdzie w świat, ale na samej sali (co innego w kolejkach do toalet i szatni) mocno tłoczno nie było. Można było i zająć okopy przed samą sceną, usadowić się w środku, na skrzydle czy samym końcu, szukając miejsca z najlepszą akustyką. Tak też czyniłem w trakcie obu koncertów.

Moonspell miał zacząć o 19:00, a że od pewnego czasu normą wśród kapel/organizatorów - i bardzo dobrze - stała się punktualność, pędziliśmy więc na zbite pyski aby zdążyć na czas i udało się to na styk. Muzycy wyszli na scenę przy oklaskach uśmiechniętej publiczności i dało się wyczuć że dużo osób przyjechało właśnie dla nich. Portugalczycy zdając sobie sprawę ze swojej popularności w Polsce jeszcze bardziej podsycali te relacje w trakcie koncertu.

Trzeba przyznać wprost - Fernando i załoga dali tego dnia fenomenalny koncert, mimo tego iż opierał się w większości na materiale z najnowszego koncept albumu "1755" z którego zagrali aż siedem na jedenaście kompozycji. Na żywo materiał zabrzmiał świetnie - dużo lepiej niż na płycie - bardzo ciężko, mocno i patetycznie dzięki świetnym klawiszom Pedro i chóralnym samplom. W wersji live zyskał nowe atuty i słuchało się go bardzo przyjemnie. Co więcej sound ustawiony był tego dnia wyśmienicie, wszystko brzmiało perfekcyjnie i bardzo selektywnie, choć nieco przeszkadzała mi druga gitara z playbacku, ale to Portugalczykom trzeba wybaczyć - bez tego, byłoby zbyt płytko muzycznie. Nie zabrakło smaczków. Fernando wyszedł z zapaloną latarnią oświetlają zrujnowane uliczki krakowskiej Lizbony, do innego z kawałków włożył maskę czarnej śmierci, wyglądając w niej bardzo złowrogo. Nawet zszedł do publiki podczas jednego z numerów (podczas "Alma Mater"-dop.gumbyy). A prawdziwym hitem był wielki krzyż który wypluwał wiązki laserowe, podczas gdy cała scena spowita była w czerwonym świetle i dymie. Robiło to piorunujące wrażenie. Nie zabrakło hitów takich jak "Opium" i "Alma Mater" - odśpiewanych ku uciesze zespołu przez całą salę, miażdżącego "Night Eternal" czy wieńczącego cały koncert nieśmiertelnego "Full Moon Madness". Koncert trwał tylko godzinę i pozostawił bardzo wielki niedosyt. Z pewnością takie było założenie kapeli, która narobiła wszystkim wielkich smaków przed regularną trasą promującą nową płytę tym razem z Moonspellem w roli headlinera trasy.

Nastąpiła krótka przerwa w której postanowiłem poszukać znajomych i przybić parę piątek (szczególne pozdro dla Długiego i Irona z Rzeszowa, a także wszechobecnych maniaków autografów Asi Bruji i Guzika poznanych na Iced Earth). Udało się także złapać Pedro do pamiątkowej fotki, ale Portugalczyk - nie sam...- szybko opuścił klub, mając u boku piękną brunetkę i co innego w głowie...

Występ Cradle Of Filth przysporzył mi osobiście bardzo ambiwalentnych odczuć. Zameldowałem się centralnie na środku sali czekając na rozpoczęcie koncertu. Trzy pierwsze kawałki "Gilded Cunt", "Beneath The Howling Stars", "Blackest Magick In Practice" było dla mnie prawdziwymi torturami... I nie chodzi tylko o słabszy na początku koncertu sound, ale o wokal. Pierwsze wysokie jęki Daniego sprawiły że zgiąłem się w pół i zasłoniłem uszy wykrzykując głośne "arghhhhh". Angol wchodzi w takie rejestry, że, przy podciągniętym jeszcze ponad gitary wokalu zwyczajnie nie mogłem zdzierżyć. Buntował się cały organizm, a głowę i uszy rozsadzało mi nie do wytrzymania. Wysokość wokalu, sprawiającego że delfiny zawracają, sprawiał mi po prostu ból. I choć dla większości ludzi wszystko było okej, widziałem że jest jeszcze kilka osób na sali, które cierpią razem ze mną. Nie wiem co czuł gość stojący za mną, którego też również powyginało, ale pamiętam jak w kolejce do toalety po Moonspell, wdaliśmy się w krótką dyskusję i żalił się że stał pod głośnikiem i przytkało mu ucho. Rzuciłem żartobliwie że teraz sytuacja się zbalansowała bo zatkane są już dwa. Skończyło się w obawie o zdrowie na napchaniu do uszu kulek zrobionych z chusteczki higienicznej (dzięki Mr. Dżi) i ewakuowałem się na sam koniec sali. Musiałem nawet na chwilę wyjść, gdzie jak się okazało nie byłem całkiem osamotniony, a sporo osób narzekało na to samo. Lokalizacja tuż przy konsolecie na szarym końcu okazała się strzałem w dziesiątkę. Grubemu angolowi ustawiającemu dźwięk, gdy tylko na mnie zerknął, pokazałem kilka gestów. Wskazując na usta, pokazałem na palcem na wokalistę, pokręciłem głową na brak aprobaty, wskazując palcem w górę, że wokal podkręcony zbyt mocno a następnie na moje uszy i wetkniętą chusteczkę... zaśmiał się tylko sympatycznie pod nosem, i pokazał okeja, a po koncercie gdy składano już sprzęt, przybił z uśmiechem piątaka. Na szczęście z tej odległości dało się znieść ten świdrujący skowyt, a i sound też się poprawił a ja odzyskałem przyjemność z muzyki jaką czerpałem na Moonspell. Do końca setu poleciało sporo przekrojowych kawałków i kilka z nowej płyty (które choć w wersji CD świetne, na koncercie szału nie zrobiły) w odróżnieniu od "Ghost In The Fog" na które czekała cała sala. Koncert zwieńczył ku uciesze fanów "From The Cradle To Enslave". Osobiście dla mnie mimo falstartu na początku, koncertu nie można zaliczyć do słabych, ale do średnich już tak i uważam, że koncert sprzed 9 lat był dużo lepszy. Uczciwe rzemiosło, nic poza tym, mimo że nowy zaciąg "ludzi Daniego" robił co mógł, aby dodać coś od siebie do całego scenicznego show. Dużym plusem była gra świateł. Ciekawostką były także różne bezeceństwa wyczyniane przez jednego z gitarzystów. A to grał jedną ręką, drugą dyrygując, a to pokazywał coś w publikę, podrzynał symbolicznie gardła, czy sztachał się dymem wypuszczanych z maszyn przy parkiecie, po to aby zatkać jedną dziurkę w nosie palcem i drugą puścić dymka w kierunku publiki...

Po koncercie jak cała załoga okazał się luźnym gościem, chętnie pozującym do fotki i podpisującym płyty. My przyczailiśmy się na Daniego, licząc że wyjdzie. Zostaliśmy na sali w piątkę sami, mimo że ochroniarze wyprosili już wszystkich, nas im się nie udało... a później sami wyszli. My zaś nie doczekaliśmy się na człowieka który tą kapelą w rzecz samej jest. Powalczyliśmy o to, aby do nas wyszedł, ale co zostało nam przekazane - stwierdził, że nie chce mu się rozmawiać z ludźmi i tym bardziej wychodzić do tłumu (5 osób...) nie dodało niestety plusa do wspaniałości ani dla niego ani dla kapeli, ani samego koncertu... Guzikowi udało się przekazać winyle do podpisania. A my z Mr G. wydłubaliśmy z uszu wszystko co tam każdy miał, poprawiliśmy sandały, podciągnęli wszelkie ornamenty, zbroje, katany, podwinęli szaliki i ruszyli w drogę powrotną, gdzie pan taksówkarz na bisy zaserwował nam "Gaię" Tiamatu.


Autor: Patryk Sochan

Data dodania: 27.01.2018 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!