Iced Earth, Freedom Call, Metaprism Festsaal Kreuzberg, Berlin - 10.01.2018 r.
Jest takie przysłowie o górze, która nie chciała przyjść do pewnego proroka, więc on musiał pofatygować do niej. Analogiczna sytuacja dotknęła mnie jeśli chodzi o koncert Iced Earth. Amerykańska formacja od kilku lat omija nasz kraj szerokim łukiem. Ostatnio grali u nas w 2011 roku. Później pozostawały czeskie koncerty w Zlinie. Ten w 2014 zaliczyłem, a kolejny dwa lata później niefortunnie musiałem opuścić. Teraz sytuacja była jeszcze ciekawsza, bo "europejska" cześć trasy "Incorruptible Tour" złożyła się z dziesięciu niemieckich koncertów, jednym szwajcarskim i dwóch greckich. Na bogato, prawda? Ale żarty na bok. Szybka lustracja miejsc i wyszło, że najbliżej z Wrocławia mam do Berlina. I tam też udaliśmy się 10 stycznia.
Na miejscu okazało się, że lokal Festsaal Kreuzberg to średniej wielkości klub z dosyć sporą sceną. Ciekawostką na pewno było to, iż w ogóle nie było tam barierek. Najnormalniej w świecie można było podejść do samej sceny i już. Wcześniej zaliczamy stoisko z merchem (koszuleczka zakupiona!) i w dosyć pustym klubie wędrujemy pod barier... wróć, pod scenę. Po drodze spotykamy (hehe... to było baaardzo trudne w pustym klubie) znajomych (pozdro B. & G.) i z pełną premedytacją ustawiamy się z lewej (patrząc na wprost) strony sceny. Tutaj operuje Jon Schaffer i na koncertach Iced Earth to jest zawsze moje miejsce.
Pierwszy support to był zespół Metaprism. Szczerze mówiąc - zupełnie mnie nie ruszył. Ot młoda kapela, która chyba jeszcze do końca nie wie co chce grać. Ciężkawe riffy, trochę melodyjek i dwa wokale. Męskie growle i bardziej zwiewny kobiecy śpiew. Taki klon Amaranthe. Ogólnie takich zespołów jest mnóstwo i ten niczym specjalnym nie przykuł uwagi, No dobra - wokalistka była całkiem urodziwa. I tyle.
Ekspresowa przepinka (może z kwadrans to trwało) i po chwili na scenie pojawił się zespół Freedom Happy Call. No dobra, bez tego środkowego wyrazu. Niemieccy weterani melodyjnego heavy metalu od razu zabrali się do ostrej roboty. Było słodko, cukierkowo, patetycznie, melodyjnie i... pozytywnie. Taka muzyka siłą rzeczy wprawia w dobry nastrój, co bardzo mi pasowało, bo przecież za niedługo miało "się dziać". Freedom Call pocisnęli kilka numerów - było coś z nowej płyty "Master Of Light", nie mogło też zabraknąć "Warriors" i oczywiście "Freedom Call". Publika się ożywiła, trochę Niemcy pośpiewali, więc support spełnił swoje zadanie w 100%.
I ponownie do akcji wkroczyli techniczni i szybciutko posprzątali scenę na której zostały już tylko graty Iced Earth. Jeden z nich przykleił setlistę tuż przed naszymi nosami. Dzień wcześniej na pierwszym koncercie tej trasy zespół pocisnął aż 19 numerów! Strasznie mi to podpasowało i liczyłem na powtórkę w Berlinie, więc ten moment był bardzo wyczekiwany... no i bach! Setlista przed nami - zerkam i jest! Te same 19 numerów! Aaaa... będzie srogo. Po chwili ten sam techniczny wraca na scenę z kolejnymi kartkami, które zaczyna przyklejać. Hmm...czyżby szybka zmiana? Pamiętam w Zlinie była akcja, że w czasie koncertu doklejano poprawki w secie... a tym razem? To tylko... fragmenty tekstu do "Birth Of The Wicked" i "The Coming Curse". Hehe... ktoś tutaj najwyraźniej nie odrobił całych lekcji. Biedny był Patryk, który postanowił nie poznawać seta przed koncertem i cała drogę w samochodzie mieliśmy mały ubaw, drocząc się z nim co będzie, a czego nie będzie w setliście. A tu karteczka z rozpiską wyłożona jak na tacy.
Koniec końców błysnęło światełko do akustyka, ten wyłączył muzę, przyciemnił światła i odpalił intro, którym było otwarcie płyty "Incorruptible". I co było oczywiste - zaczęliśmy od numeru "Great Heathen Army". Pierwszy na scenie pojawił się perkusista Brent Smedley, po nim wskoczyli Jake Dreyer (gitara) i Luke Appleton (bas). Po nich oczywiście Stu Block i Jon Schaffer. I tutaj od razu miła niespodzianka dla mnie. Jon kilka chwil po wejściu na scenę przez moment mi się przygląda, uśmiecha się i podnosi kciuk do góry. Mam chwilę zawiechy, bo nie wiem o co chodzi, ale momentalnie wraca mi pamięć. Kilka dni przed koncertem wysłałem przez FB zdjęcie swojego tatuażu Seta Abominae i najwyraźniej Pan Janek mnie zapamiętał. Nie powiem - bardzo miło mi się zrobiło. Później podczas pierwszego kawałka podszedł ciut bliżej i sobie pooglądał ten mój obrazek. Widziałem, że przypadł mu do gustu. A tymczasem na scenie dzieje się dużo dobrego, bo kolejne dwa numery solidnie dokładają do pieca: "Burning Times" i "Dystopia". Ależ to jest moc! Stu wokalnie niszczy system, a Schafferowe riffy gniotą czachę. Widać i słychać, że zespół jest w wybornej formie.
Po tych trzech numerach mała przerwa. Stu wita wszystkich i przypomina, że to trasa promująca najnowszą płytę "Incorruptible" i teraz zagrają utwór do którego nakręcono klip. Oczywiście mowa o "Black Flag". No i doskonale, bo to mój ulubiony numer z tej płyty (taką właśnie koszulkę sobie nawet kupiłem) i usłyszenie go na żywo sprawiło mi dużo frajdy. Szybka poprawka "Seven Headed Whore" i zaczynam odczuwać pierwsze zmęczenie głosu. Przy okazji podpatruję jak Stu ciśnie te wszystkie wysokie wokale... SZACUN!! Po takiej dawce mocy czas na chwilę wytchnienia w postaci "I Died For You" - ależ ten numer siadł na tym koncercie. Kolejna pozycja zatrzymała nas przy płycie "Dark Saga", bo był to kapitalny "Vengeance Is Mine". W skrócie - kolejny cios między oczy. Następny "Cthulhu" to bardzo klimatyczna kompozycja, ale zupełnie mi nie przypasował w tym zestawieniu. Wykorzystuję go na mała regenerację.
Tym bardziej, że kolejny numer to "Dracula"... ależ ten kawałek jest dobry. Wyśmienity koncertowo. Co Stu Block tutaj wyczynia to głowa mała. Facet cieśnie te wokale bez najmniejszego "zająknięcia". Tym bardziej, że na płycie linia wokalna jest bardzo gęsta i wykonanie tego na żywo to spora mordęga. Ale wokalista poradził sobie z tym zadaniem wzorowo. Widać było, że sporo sił to go kosztuje i nie zdziwiło mnie, że kolejna pozycja to coś spokojniejszego. "Brothers" to kolejny przedstawiciel najnowszego albumu i muszę przyznać, że bardzo fajnie wypadł na żywo (na płycie też mi pasuje). Szczególnie te melodyjne refreny i solóweczka. Było łatwo, lekko i przyjemnie, to teraz będzie ciut ciężej, bo "Last December" niewątpliwie taki jest. Kolejna przerwa i kolejny spokojniejszy numer, którym był "Raven". Co oczywiście było tylko i wyłącznie ciszą przed burzą, która miała przewalić się nad Berlinem za chwil kilka...
Stu zapowiada, iż dwadzieścia lat temu miała swoją premierę bardzo ważna płyta dla zespołu (jak i dla Jona) i dla jej uczczenia zagrają trzy utwory. Specjalne utwory, które tworzą całość. Z góry uprzedza też, że to dla niego będzie spore wyzwanie i jakaś tam trudność, bo po raz drugi wykonają te trzy numery pod rząd. Pokazując na ściągawkę z tekstami na odsłuchach uśmiecham się przekornie, co Stu kwituje puszczonym okiem.
Oczywiście mowa o "Something Wicked Trilogy". Czekałem na ten moment od chwili gdy zobaczyłem setlistę. Uwielbiam ten album bezgranicznie. A trylogia... no cóż to dla mnie totalne arcydzieło i wielbię bezgranicznie. Jon jeszcze spogląda na mnie, zerka na mojego Seta i po raz kolejny kiwa głową z uznaniem. Brent nabija "na trzy" i zaczynamy "Prophecy"... Przyznaję, że miałem odlot totalny, jakbym był na jakimś haju. Zresztą nie tylko ja, bo sporo osób aktywnie uczestniczy w tym misterium. Teksty są śpiewane doskonale, co nie umyka muzykom na scenie. Jon co chwilę uśmiecha się pod nosem i kiwa głową z zadowoleniem. Zabawny moment podczas początku "Birth Of The Wicked". Wokalista o jedną instrumentalną pętelkę za szybko wszedł ze swoim wokalem, na co automatycznie zareagował Jon i basista Luke, patrząc z uśmiechami co też ten Block wyprawia. Na swoje "nieszczęście" wokalista zaczął śpiewać z zamkniętymi oczami i nie widział co się dzieje obok niego. Dopiero kopniak w kostkę od Schaffera przywołał go do porządku. Dwa kroki wstecz i po chwili wrócił na właściwy tor. Podczas solówki nie było go na scenie, a jak na nią powrócił, to powitały go solidne (u)śmiechy od pozostałych muzyków. W "The Coming Curse" już nie popełnił tego błędu i patrząc na Jona wziął głęboki oddech, odchylił się do tyłu i efektownym przechyłem w przód wszedł idealnie w swoją partię. Tutaj za to ja sobie pozwoliłem na mały żarcik. W pewnym momencie przyuważyłem, że Stu jedzie tekst ze ściągawki na odsłuchu... więc udałem, że zasłaniam go dłonią, patrząc na reakcję wokalisty. Oczywiście chwilowa groza w oczach zamieniła się w rozbawienie i z roześmianą miną "tak, przyłapałeś mnie" tylko pokiwał głową. A po wykonaniu swojej roboty w tym numerze jeszcze przybił żółwika pieczętując niejako ten nasz pakt... Muszę przyznać, że takie momenty na koncertach robią niesamowitą frajdę i dzięki nim to wszystko nabiera większego kolorytu. Uwielbiam takie akcje.
Po takiej dawce emocji i wokalnego wysiłku Stu opuszcza scenę, a mikrofon na stojaku wędruje na jej środek. No i wiadomo, że będą śpiewy Pana Janka w "Stormrider". Z olbrzymią przyjemnością obserwuję jak ten gitarzysta operuje palcami po gryfie. Ileż w tym jest kunsztu i finezji. Można rzec - palce lizać. Krótka przerwa, powrót wokalisty i jedziemy z "Angels Holocaust", czyli dalej zostajemy przy albumie "Night Of The Stormrider". Ta kompozycja jest kapitalna. Szczególnie w drugiej połowie, gdy rozpędza się niesamowicie. Tutaj Schaffer pokazuje swoje słynne "tarkowanie"... to jest po prostu mistrzostwo świata! Numer petarda. Ale to nie koniec przyjemności związanych z tym albumem! Okazało się, że bez większego ostrzeżenia "Angels Holocaust" przemienił się w... "Travler In Stygian". Jakieś pytania? Bo ja nie mam. Totalny odlot i ekstaza. Ależ to zagrali (Schaffer wymiata!), ależ to Stu zaśpiewał. Miazga! W sumie jak kończyć koncert to z mega przytupem, prawda? To była rzeczywiście ostatnia pozycja w podstawowej części koncertu. Jeszcze samo zakończenie okrasił patent z "The Trooper" wiadomego zespołu i koniec. Zespół szybko ewakuował się ze sceny i zostało nam czekać na bisy.
Z głośników poleciało "Clear The Way (December 13th, 1862)" i zaczynamy od tego kawałka. Ten prawie dziesięciominutowy numer to świetna opowieść na koniec koncertu. Człowiek już jedzie na oparach, a im się epików zachciewa... no co zrobić, trzeba cisnąć. Przed ostatnim kawałkiem Stu zapowiada, że to jest specjalny i bardzo ważny numer. Wspomina też, że Jon ma do nie go bardzo osobisty stosunek i oczywiście wszyscy wiedzą, że jest to "Watching Over Me". Tym razem został zadedykowany inaczej niż zwykle, bo wspomniany został Warrel Dane. Przypomnijmy, iż Iced Earth miało jechać z Sanctuary na trasę po USA (koniec końców do tego dojdzie, a w Sanctuary zaśpiewa Joseph Michael z zespołu Witherfall). Piękny i bardzo emocjonalny jest ten numer. Tradycyjnie łezka poleciała, ale to już normalne.
Wybrzmiewają ostatnie dźwięki "Watching Over Me", zespół rozdaje gadżety (dla mnie kosteczka od Jona po raz trzeci!), kłania się, przybija piątki z nami i to już jest koniec. To był genialny koncert. Dwie (!) godziny czystego metalu. Doskonała setlista jedynie ciutke "Cthulhu" mi nie siadł, a tak to było znakomicie. Muzycy w doskonałej formie i pozytywnie nakręceni żywo reagującą publika. Nie będę skromny, ale sporą robotę zrobiliśmy w naszym "polskim kąciku" na wprost Jona. Bo jak się okazało jeszcze kilka osób z Polski zgromadziło się w tym miejscu. Nasza "barierkowa" ekipa w komplecie wraca z prezentami, więc to też pokazuje co i jak się działo się. Widziałem Iced Earth po raz szósty i był to najlepszy z tych razy. Najdłuższy i najbardziej energetyczny występ z tych wszystkich. Zresztą powyżej to wszystko opisałem. Dla takich koncertów warto jeździć i brać w nich udział. Tym bardziej, że Iced Earth to koncertowa petarda i świetna zabawa gwarantowana. W końcu mówimy o "Iced Mother Fuckin' Earth"!!!
ps. pozdrowienia dla: Bruja & Guzik, oraz Patryk, Marcin i Bartek.
|