Pumpkins United Hala Koło, Warszawa - 28.11.2017 r.
W 2015 roku spełniło się jedno z moich ostatnich koncertowych marzeń. Podczas wackeńskiego koncertu Rock Meets Classic na scenę wskoczył Michael Kiske i ku wielkiej mojej radości zaśpiewał "A Little Time" i "I Want Out" z nieśmiertelnych "Keeperów". Do kompletu dołożył jeszcze "Kids Of The Century", no ale te dwa numery były przeze mnie wyczekiwane. Generalnie nie chodziło konkretnie o te kompozycje, tylko o cokolwiek z dwóch wiadomych albumów. Nie ukrywam, że "Keeper Of The Seven Keys I & II" to moje muzyczne pomniki. To albumy na których się wychowałem i uwielbiam do dnia dzisiejszego. Znam je od ponad dwóch dekad i nic a nic się nie postarzały dla mnie. Wiele lat czekałem na taką przyjemność (Kiske śpiewający numer z tej płyty) i nareszcie się doczekałem.
Rok później (na tym samym festiwalu) było jeszcze lepiej, bo podczas Hansen & Friends otrzymałem "I Want Out" i "Future World", a Unisonic zagrał "A Little Time" i "March Of Time". Fantastyczna sprawa - nie dość, że Kiske śpiewał, to jeszcze Hansen grał na gitarze. Czy można było chcieć coś i więcej? Zawsze! A serio - to wracając z Niemiec do domu przedstawiłem znajomym pewien pomysł: Hansen i Kiske powinni się zmówić i ruszyć w trasę z tym materiałem. Nawet w relacji napisałem: "Panowie Kiske i Hansen powinni się zgadać i ruszyć w trasę "Keepers On Tour" i cisnąć materiał z tych płyt. Podejrzewam, że tłumy na kolejnych koncertach byłyby formalnością..."
Cóż... jakiś czas później gruchnęła wieść, iż panowie Weikath, Hansen i Kiske zakopali topór wojenny, jednoczą się pod szyldem "Pumpkins United" i ruszają w światową trasę. Ja już wiedziałem w momencie ogłoszenia, że taki koncert zobaczę. Nie było przecież innej opcji. Piechotą poszedłbym do samego piekła w razie potrzeby. Na szczęście nie było takiej opcji, bo 28 listopada 2017 roku Pumpkins United zawitało do naszego kraju, do Warszawy.
Przed samym koncertem wiedziałem, że to będzie trzygodzinne widowisko, że będzie bardzo "keeperowo", że będą wokalne duety, że nie zabraknie medleya z "Walls Of Jericho" z Hansenem na wokalu. Zapowiadał się fantastyczny wieczór i mnóstwo kapitalnej zabawy. Trochę zastanawiałem się jak to zostanie technicznie rozwiązane i czy nie będzie jakiegoś przerostu formy nad treścią. Z czystym sumieniem mogę zapewnić, że nic takiego nie miało miejsca. Mieliśmy rasowy, heavy metalowy koncert z wieloma atrakcjami.
Zaczęli z grubej rury, bo od kolosa "Halloween". Wiadomo, na początku musi być trzęsienie ziemi. Ale powiedzmy sobie szczerze - lepiej zacząć nie mogli. Od razu w oczy (i uszy) rzuciła się nienaganna współpraca dwóch wokalistów, którzy świetnie podzielili się swoimi obowiązkami. Tam gdzie były górki - śpiewał Kiske, a w doliny wybierał się Deris. Ten drugi... no właśnie - znamy i pamiętamy jego wokalne słabości. Koncerty które zawalał przeokrutnie (Wacken 2011 - do dzisiaj słabo mi się robi od tego skrzeku...), ale to historia. Obecnie Deris jest w wyśmienitej formie. Mało tego - pod koniec koncertu Kiske wyglądał ciut gorzej od niego. Świetnie obserwowało się wokalną współpracę tych wokalistów. Tym bardziej, iż było widać jak dobrze razem się bawią na scenie.
Ogólnie ten koncert pędził jak szalony. No ale nie ma co się dziwić jak ze sceny sypały się takie perełki jak "Dr. Stein", "I'm Alive", "Rise And Fall", czy "A Tale That Wasn't Right" pięknie odśpiewane w duecie. A to nie koniec "Keeperowych" przyjemności. Był też uwielbiany przeze mnie "Eagle Fly Free" w którym Kiske miał problemy, bo nie potrafił się wstrzelić ze swoim wokalem i śpiewał ciut nie w tempie. Tutaj była dosyć komiczna sytuacja, bo za pierwszym razem Sascha Gernsterpodszedł do wokalisty i poprowadził go przez chwilkę, aż Kiske przestał na moment śpiewać. Na szczęście to był praktycznie koniec zwrotki i wszedł refren. Za drugim razem Michael popatrzył tylko na Saschę i wręcz błagał o ratunek. Na szczęście gitarzysta był przygotowany na taką ewentualność i pomógł wokaliście wyjść "na prostą", co Kiske skwitował tylko śmiechem. Na wszelki wypadek Michiego jeszcze "asekurował" obok Hansen. A wszystko to działo się metr przede mną. Kolejny "michałek" to oczywiście "Keeper Of The Seven Keys". Tutaj nie jestem w stanie nic konstruktywnego napisać - geniusz i tyle.
Ale ten koncert nie samymi "Keeperami" stał. Mieliśmy chwilę dla Hansena, który zaprezentował medley na który złożyły się fragmenty "Starlight", "Ride The Sky" i "Judas". Na deser dostaliśmy w całości "Heavy Metal (Is The Law). MIAZGA! Ponadto były grane numery z derisowych płyt. Przeciętne, ale hiciarskie "If I Could Fly", nie lubiany przeze mnie "Perfect Gentelmen", czy słaby "Waiting For The Thunder". Był jeszcze "Are You Metal" (bez emocji), kolejny "hit nie dla mnie", czyli "I Can" i ballada "Forever And One (Neverland)" - ładnie zaśpiewana w duecie. Super za to wypadły: "Sole Survivor", "Why?" i oczywiście "Power". To chyba wszystko z czasów Derisa. Można by spokojnie ze 2-3 numery podmienić i byłoby idealnie. No ale i tak nie narzekam, bo przecież jeszcze były doskonałe perełki: "How Many Tears", czy wykopany z bonusów "Livin' Ain't No Crime". Bisy były formalnością: "Future World" i "I Want Out" - ten oczywiście trochę przeciągnięty, no ale trzeba przecież umęczyć do końca publikę.
Jak wspominałem na początku to było widowisko. Ogromna scena (z wybiegiem w publikę), świetny dźwięk i sporo dobrej zabawy na scenie. Do tego przerywniki w postaci kiczowatych animacji, no ale Helloween od zawsze z tej sympatycznej tandety słynie. Muzycy w dobrej formie, oprócz Michaela Weikatha, który tradycyjnie nie wygląda najlepiej. Wychudzony, zabiedzony i jakiś taki wyciszony. Nawet papierosów nie palił, co zawsze było jego znakiem rozpoznawczym. Kiske i Deris - bardzo zgrany duet. Hansen też nie odstawał i widać było, że ma dużo frajdy z tej imprezy. Markus Grosskopf jak zwykle z uśmiechem od ucha do ucha i ciągle dokazujący z Saschą. Często przebywał z mojej strony barierki i kilka razy sobie razem pośpiewaliśmy. Nie omieszkał pożartować sobie z mojej brody i zachęcał, żebym robił nią head... wróć... beardbanging. Bardzo pozytywna postać. Ciutkę od tego wszystkiego odstawał Sascha... ja wiem, że chłopak złapał Pana Boga za pięty łapiąc angaż w takim zespole, wiem również, że gra tam już piętnaście lat (!), no ale trochę tego "gwiazdorzenia" było/jest za dużo. W sumie to detal, no ale jakoś taki zauważalny. Na szczęście (jego) podarował mi swoją kostkę kończąc jeden z numerów, więc jeszcze bardziej przymykam na to wszystko oko. A tak na poważnie - gwiazda była tylko jedna - HELLOWEEN.
Wspomnieć należy o pięknym wspomnieniu byłego perkusisty zespołu, który grał z Dyniami do albumu "Chameleon". Ingo Schwichtenberg miał swoje video solo perkusyjne, do którego dołączył się w drugiej części obecny pałker Dani Löble. Bardzo miły i lekko wzruszający moment. To też był jeden z bardziej magicznych momentów tego wieczora. Tego koncertu, emocji i wzruszeń nie zapomnę do końca moich dni. Kilka chwil zapamiętam w szczególności. Jak ta, gdy Kai Hansen, który pojawił się z naszej strony sceny i wspólne odśpiewanie jednego z refrenów patrząc sobie w oczy... po chwili gitarzysta zabiera się do odejścia, a ja dalej cisnę tekst (to już była zwrotka), i Kai patrzący ze zdziwieniem. Albo moment, gdy Kiske stojąc przede mną na scenie niespodziewanie wyciąga do mnie rękę i przybijamy klasycznego żółwika. Tak samo wspólne wygłupy i "czapakowanie" z Markusem... takie chwile pamięta się latami. To był genialny wieczór, wypełniony muzyką, którą znam od przysłowiowej podszewki.
Cudownie było usłyszeć te "Keeperowe" utwory, poczuć trochę magii w powietrzu, poszaleć przy tych dźwiękach i zdecydowanie nie chciało się wyjść, mało tego - poczułem się jakbym odleciał do wieczności. Nie pytajcie dlaczego ale trochę łez uroniłem na tym koncercie. Mam nadzieję, iż w przyszłości jeszcze minimum raz odwiedzi mnie Dyniogłowy Klucznik i poczuję taką samą moc jak tego dnia podczas warszawskiego Pumpkins United.
|