Brutal Assault 2017



Od kilku dobrych lat początek sierpnia rezerwuje sobie na spotkanie ze znajomymi i przyjaciółmi podczas muzycznej uczty w czeskim Jaromerze podczas festiwalu Brutal Assalut. Od początku wydawało mi się, że tegoroczny zestaw kapel jest nie co uboższy niż podczas ubiegłorocznej edycji, a mimo to znowu biegałam z językiem na brodzie żeby zobaczyć jak najwięcej zespołów zwłaszcza, że niejednokrotnie godziny rozpoczęcia koncertów kapel, które mnie interesowały zaplanowane były na dwóch różnych scenach. Mimo to większość z nich udało mi się zobaczyć.

Na to muzyczne wydarzenie dotarliśmy w środę po południu, szybko udało nam się rozstawić namioty i ogarnąć ogólne sprawy lokalizacyjne. Kolejny plan to załatwienie formalności dotyczących wejścia na teren festiwalu. No i tu wielki ukłon w stronę organizatorów festiwalu, którzy wyciągnęli wnioski z zeszłorocznych wpadek systemowych i tym razem udało nam się pozałatwiać wszystkie sprawy "wejściówkowe" bardzo szybko. Kolejną zmianą było zastąpienie dotychczasowych kuponów płatniczych - gotówką. Usprawniono tez system kontrolowania wydawanej gotówki, gdy po każdej transakcji pojawiła się na terminalu kwota, która pozostała na doładowanej opasce. Musze przyznać ,że to kolejny plus na koncie organizatorów.

Po dopełnieniu wszystkich spraw "wejściowych" weszliśmy na teren festiwalu z energią i pozytywnym nastawieniem na to co się miało wydarzyć w najbliższych 4 dniach. Muszę przyznać ,że od początku mojej przygody z tym kilkudniowym wydarzeniem zawsze urzekało mnie to miejsce. Mury dziewiętnastowiecznej twierdzy robią wrażenie.

Pierwszego dnia wyznaczyłam sobie kilka punktów programu i większość z nich udało mi się zrealizować.

Po przywitaniu się ze wszystkimi spotkanymi znajomymi, których większość widuję tylko raz do roku właśnie podczas tego festiwalu, wypiciu piwa ruszyłam posłuchać pierwszej kapeli tego dnia. Na scenie pojawili się bowiem Amerykanie z power metalowej grupy Metal Church. Byłam ciekawa tego występu chociażby przez wzgląd na powrót w 2015 byłego wokalisty Mike Howe. Panowie rozpoczęli swój występ kawałkiem "Fake Healer" z płyty "Blessing In Disguise" i tym samym roztoczyli przed nami wspomnień czar przypominając brzmienie i oryginalny wokal. Zresztą cały ich występ to powrót do przeszłości bo oprócz tej płyty wybrzmiały również kawałki: "Metal Church", "The Dark", "Hanging In The Balance", czy "The Human Factor". Od początku miałam wrażenie, że przestrzeń jest za mała na niespożytą energię, która nas obdzielał Mike. Jego skoki i bieganie po scenie udzielało się nie tylko publice, ale także towarzyszącym mu muzykom. Z reszta jego zachowanie sceniczne przypominało mi wariacje Bruce Dickinsona z Iron Maiden. Sam koncert bardzo mi się podobał. Numery zagrane ze sporą energia, setlista to przypomnienie najlepszych płyt zespołu z niezapomnianym udziałem wokalisty Mike Howe.

Kolejny punkt na mojej liście tego dnia to bogowie thrash metalu czyli Overkill. Tuż po północy scenę spowił zielony kolor, a z głośników zaczęły wydobywać się dźwięki "Mean, Green, Killing Machine" z płyty "The Grinding Wheel". Kiedy do pozostałych muzyków dołączył wokalista Bobby "Blitz" Ellsworth wiadomym stało się, że będzie to prawdziwa uczta energii i muzycznej maestrii. Nie dziwi to, bowiem panowie od dekad prezentują najwyższy poziom thrash metalu. Blitz od początku koncertu emanował niespożytą energią, szalejąc na scenie. Schodził z niej tylko wtedy kiedy pozostali muzycy grali partie bez wokalu. Z resztą ci ostatni tez się nie oszczędzali. Kiedy wybrzmiał pierwszy numer, kolejne kawałki dopełniły tylko dzieła. Poleciły min. "Rotten To The Core" z płyty "Feel The Fire", "Elektric Rattlesnake", "Hello From The Gutter", "In Union We Stand", "Goddamn Trouble", "Ironbound", "Elimintion", a cała uczta zakończona została odśpiewanym wspólnie z publiką "Fuck You" wszystkie kawałki potwierdziły tylko rangę i klasę zespołu, który nie pozostawia cienia wątpliwości, że jeszcze długo pozostaną mistrzami nie odpuszczając ani na moment.

Środowy wieczór zakończyłam wysłuchując misterium w postaci Polskiej grupy Batushka. Zespół ten narobił dwa lata temu sporego zamieszania łącząc motywy cerkiewne z black metalowym brzmieniem zawarte na debiutanckim albumie "Litourgiya". Materiał ten zebrał sporo pozytywnych recenzji, a zespół dzięki niemu zapraszany był na wiele festiwali i koncertów zarówno w Polsce jak i za granicą. Wywołał także spore poruszenie w sferze kościelno-politycznej. Niemal każdy koncert oprotestowywały grupy religijne wysyłając swoich przedstawicieli ze sztandarami tworząc swoista krucjatę. Natomiast fenomen Batushki polega na tym, że sprawnie łączy w sobie teksty zaczerpnięte z cerkiewnych chóralnych śpiewów z mocnym metalowym graniem. Wracając jednak do koncertu tuż po godzinie pierwszej scenę wypełnioną świecami i czaszkami owiały kłęby dymu i czerwonego światła, a po chwili powolnym, procesyjnym krokiem zaczęli wchodzić najpierw chórzyści, a następnie pozostali muzycy. Tajemniczości koncertowi dodaje fakt, że wszyscy oni pojawili się w liturgicznych szatach, a każdy z nich miał założony kaptur na głowę skutecznie zasłaniający twarze. Na końcu pojawił się wokalista niosąc w dłoniach kadzidło. Kiedy dokonał już obrzędu "poświęcenia" publiczności, sceny i ikony leżącej na mównicy zaczął wykonywać pierwszy utwór "Ochishcheniye". Cały koncert to bardziej mroczna liturgia łącząca black/doom metal z mocno cerkiewnymi wpływami, a kolejne numery "Blagosloveniye", "Milost", "Jstina", "Spaseniye" tylko to potwierdziły. Odmówiwszy metalową modlitwę zakończyłam pierwszy dzień nad ranem.

Czwartek był dniem na który czekałam właściwie najbardziej z całego festiwalu. Wprawdzie cały interesujący mnie gig pojawił się popołudniem, ale i tak udało mi się wycisnąć z niego całą esencje.

Około godziny 19 na scenie pojawili się panowie z death metalowej grupy Nile. Na rozgrzewkę amerykanie zagrali "Sacrifice Unto Sebek" z płyty "Annihilation Of The Wickied" i muszę przyznać, że po raz kolejny udowodnili, że znają się na rzeczy i mimo wcześniejszych roszad personalnych pozostają w panteonie death metalowych sław. Natomiast kolejne kawałki "Kafir" z płyty "Those Whom The Gods Detest", mój ulubiony "In The Name Of Amun", czy chociażby "Black Seeds Of Vengeance" z płyty o tym samym tytułem potwierdziły tylko tą przynależność. Było głośno, mocno, a też smakowicie dzięki współpracy trzech wokali.

Po takiej dawce ostrego brzmienia udałam się na małą scenę gdzie przed godziną 20 na małej scenie pojawił się zespół ,który bardzo często towarzyszył mi podczas przygotowań do sesji egzaminacyjnej na studiach. Swans bo o nim mowa swoją muzyką hipnotyzuje, "oniemia", wprowadza niemal w narkotyczny trans. Wolne, niskie i głośne, a przy okazji ciężkie dźwięki od początku koncertu przeszywały przestrzeń małej sceny. A muzycy z liderem grupy Michaelem Gira niemal jak kapłani otwierali kolejne przestrzenie rytualnego obrzędu wprowadzając wiele osób w religijną ekstazę. Nie ukrywam, że sama się temu poddałam. Wprawdzie muzyka Swans do łatwych nie należy, ale z drugiej strony nie pozwala o sobie zapomnieć. Wywołuje skrajne uczucia smutku, przygnębienia, ale też magicznego piękna, fascynacji i odrętwienia. Zostawia po sobie ślad. Zachęca do wejścia w kolejne kręgi lub kroczenia za białym królikiem jak na płycie "White Light From The Mouth Of Infinity". Nie da się ukryć dla mnie to był smakowity kąsek i początek udanego wieczoru.

Po tej uczcie skrajnych smaków udałam się na kolejny koncerty na mojej liście. Emperor bo o nim mowa rozpoczął swój mocny set "Intro-Alsvartr (The Oath)", by przejść do kawałka "Ye Entrancemperium" ze swojej drugiej płyty "Anthems To The Welkin At Dusk". Zresztą cała ich setlista zamyka się na tej płycie dzięki uciesze publiczności wyśpiewującej większość utworów. Vegard "Ihsahn" Tveitan zaś utrzymywał z nią doskonały kontakt. Rewelacyjnie wybrzmiały "Ensorcelled By Khaos", "Thus Spake The Nightspirit", "The Loss And Curse Of Reverence" czy "With Strength I Burn" mocny, szybki i doskonały występ zakończyli genialnymi "Curse You All Men", "I Am The Black Wizards" czy "Inno A Satana" udowadniając tym samym, że nadal prezentują doskonałą formę.

Późna pora i padający deszcz nie przeszkodził mi w obejrzeniu kolejnej gwiazdy tego wieczoru. Amerykanie z death metalowej grupy Suffocation rozpoczęli swój gig kawałkiem "Thrones Of Blood" z płyty "Pierced From Within". Zresztą całych ich występ to przekrój przez wcześniejszy dorobek i dość po macoszemu potraktowane ostatnie wydawnictwo. Jednak nie żałuje. Naprawdę mocno, agresywnie i soczyście zabrzmiały "Funeral Inception", "Liege Of Inveracity", "Catatonia", a dość świeżo "Return To The Abyss", czy "Your Last Breaths" z ostatniej płyty. Muszę przyznać, że energia bijąca od muzyków udzieliła się publice, która od początku utworzyła pokaźnych rozmiarów młyn pod sceną. A panowie nie odpuszczali ani na moment. Techniczna precyzja, świadomość każdego dźwięku, a przede wszystkim setlista otworzyły kolejny krąg piekła. Do którego chwile później dołączył kolejny zespół, który jak dla mnie znakomicie zakończył drugi dzień festiwalu.

Rotting Christ bo o nim mowa zaczęli grać w strugach deszczu, który niestety skutecznie odstraszył wielu uczestników tej uczty. Dla mnie jednak to miał być gwóźdź programu tego dnia. Kiedy wybrzmiały pierwsze dźwięki wiedziałam, że piekło właśnie otworzyło swoje przestrzenie. A czerwone światła i dym na scenie spotęgowały jeszcze to uczucie. Grecy znani są z tego, że w znakomity sposób łączą różne style muzyczne, nie bojąc się przy tym eksperymentować. Początek koncertu wprowadził nas w mroczny rytuał dzięki numerowi "Ze Nigmar" z ostatniej płycie zatytułowanej nomen omen "Rituals". Potem było już tylko mocniej. Brzmienie gitar i zmiana tempa w "Kata Ton Demona Eautou", bezlitosny Themis Tolis na perkusji w "Eithe Kyrie" udowodniły, że obok tego zespółu nie da się przejść obojętnie. Co tu dużo mówić nawet niebo oddało im pokłon. Kiedy zaczął wybrzmiewać jeden z najbardziej ciekawszych i mistycznych kawałków "Apage Satana" z wspomnianej wcześniej płyty nad Jaromerem przechodziła akurat burza i kiedy Sakis Tolis wyśpiewywał jak mantre przy wtórze doskonałych bębnów "Apage Satana" pioruny rozświetliły niebo. Musze przyznać zamurowało mnie. Miałam wrażenie, że biorę udział się w jakimś nieziemskim rytuale. I kiedy koncert dobiegał końca czułam totalny niedosyt.

Po takiej dawce czwartkowych emocji piątek rozpoczęłam popołudniową porą. Kiedy weszłam na teren na scenie zaczynali grać amerykanie z sludge metalowej grupy Crowbar. Byłam ciekawa jak tym razem wypadnie ekipa po wodzą Kirka Windsteina. Wcześniejsze ich występy były bardzo energetyczne, a panowie troili się żeby publika miała soczysty kąsek. Nie inaczej było tym razem. Bo jeśli zaczyna się od kawałka "I Am The Storm" z ostatniej płyty "The Serpent Only Lies", "zwykłe" słuchanie nie wchodzi w grę. Było mocno, głośno i sążniście i ciężko.

Pogoda tej edycji nie rozpieszczała niestety i po kolejnej nawałnicy na scenie pojawili się weterani z ponad 30 letnim stażem. Amerykanie z thrash metalowej grupy Sacred Reich rozgonili chmury i w charakterystyczny dla siebie sposób i rozgrzali publikę do czerwoności. A ta nie pozostała dłużna odśpiewując większość kawałków. Amerykanie nie oszczędzali się ani na moment. Zagrali klasyki z płyt "Ignorance" i "The American Way" wywołując prawdziwą euforię i młyn pod sceną. Stety takie powroty do materiałów sprzed lat (ostatnia wydana płyta ponad 20 lat temu) to w przypadku tej kapeli norma, gdyż niestety panowie nie planują nagrywania kolejnych materiałów. Natomiast sam koncert był totalny. Energią bijąca od muzyków można było obdzielić nie jednio miasteczko. A wokalista Phil Rind nie przestawał czarować, zagadywać i nakręcać publiki do wspólnego śpiewania.

W dobrym nastroju udałam się na "małą scenę" obejrzeć prekursorów death metalu jak zwykło się określać panów z grupy Possessed. Namiot w który odbywał się koncert wypełniony był po brzegi. Trudno się jednak dziwić. Klasa jaką prezentują nie pozostawia złudzeń, że są mistrzami i potwierdzają to na każdym koncercie. Wszystko zagrało wyśmienicie, a pogodny Jeff Becerra siedzący na wózku inwalidzkim cały czas nakręcał publikę do wiru pod sceną. Panowie niezawodnie zagrali kawałki ze swoich pierwszych płyt. Rewelacyjnie zabrzmiało "Confessions", mocno "Intro" i absolutny "Death Metal" od którego pochodzi nazwa całego nurtu. Oprócz tego pojawił się również numer "Shadowcult", który pojawić ma się na najnowszej płycie. Powiem jedno, po raz kolejny nie zawiodłam się. Było potężnie, żywiołowo, diabelsko.

Idąc na kolejny koncert liczyłam ,że to co usłyszę i zobaczę będzie dopełnieniem tego wieczoru. Na dużej scenie pojawili się Brytyjczycy z zespołu Carcass. Panowie trafili na festiwal niespodziewanie i niemal w ostatniej chwili, a to dlatego, że wskoczyli na miejsce wcześniej zapowiadanego Morbid Angel, którzy mieli kłopoty z wizami. Nie omieszkał o tym wspomnieć Jeffrey Walker, przepraszając, że nie są zapowiadanym wcześniej zespołem. Dziękował również zespołom, które użyczyły im sprzętu, gdyż ich zaginął. Nie przeszkodziło im to zagrać naprawdę dobrego koncertu. Zaczęli od kawałka "316 L Grade Surgical Steel" z ostatniej płyty "Surgical Steel", z niej wybrzmiały również "Cadaver Pouch Conveyor System" czy "Captive Bolt Pistol", ale nie mogło również zabraknąć "Incarnated Solvent Abuse", "Corporeal Jigsore Quandary", czy "Heartwork". Nie zabrakło chirurgicznych, soczystych solówek Billa Steera i Bena Asha. Swoje perkusyjne 5 min. miał też Daniel Wilding.

Tak nakręcona ciemną mocą udałam się na kolejny punkt obowiązkowy tego wieczoru. A tu na dużej scenie w obłokach dymu i czerwonego światła pojawili się przedstawiciele doom metalowej sceny. Miałam wrażenie, że piekło po raz kolejny weszło na ziemie, kiedy Electric Wizard rozpoczęli swoje misterium kawałkiem "Witchcult Today" z płyty o tym samym tytule. W tle na telebimie zaczęły pojawiać się obrazy zaczerpnięte z filmów lat 70. Erotyczno-motocyklowe sceny tylko podkreślały smolisty, przeciągły, wbijający w ziemie, a wręcz w ściągający niżej do samych piekielnych czeluści charakter zespołu. A obserwując to wszystko miałam wrażenie, że biorę udział w jakimś obłędnym tańcu paralityków, czy zgniłej satanistycznej uczcie. I muszę przyznać jak dla mnie prawdziwy orgazm muzyczny. Genialnie wybrzmiały "Black Mass", "Satanic Rites Of Drugula", ogniście "The Chosen Few", a w finale tego obłędnego tańca śmierci wybrzmiało "Funerapolis" z jednej z moich ulubionych płyt "Dopethrone". No cóż piekło mnie pochłonęło.

Sobota to dzień w którym bardzo, ale to bardzo cicho zaczyna pukać rzeczywistość. Dlatego żeby jej nie słyszeć wchłaniam kolejna muzyczną dawkę. Zaczęłam od thrash metalu w wykonaniu zespołu Prong. Amerykańskie trio grało swoje mocniejsze thrashowe kawałki, chodź pojawiło się również troszkę industrialnych brzmień. Niestety jak na rozgrzewkę przystało miałam wrażenie, że brzmieniowo i wokalnie czasami się panowie "rozjeżdżali". Ale mimo wszystko pociesznie się ich oglądało. Zwłaszcza prawdziwą żonglerkę Arta Cruza pałkami perkusyjnymi. Rzucając je w publikę i za chwile łapiąc je od technicznych. Muszę przyznać, że robi to wrażenie na każdym koncercie. Panowie zagrali troszkę staroci: "Beg To Differ", "Unconditional", "Broken Peace", ale pojawiły się też kawałki z nowszych wydawnictw "Turnover", "Cut And Dry", "Divide And Conquer".

Po takiej dawce thrashindustrialu trafiłam na dużo konkretniejsze granie. Kiedy na scenie pojawili się rodacy z Decapitated wiedziałam, że młyn pod sceną stanie się czarna dziurą, która pochłonie wielu. Tak też się stało. Mimo dość wczesnej pory jak na koncert takiej kapeli atmosfera była gęsta już od pierwszego kawałka "Deathvaluation" z ostatniej płyty "Anticult". Perfekcyjnie techniczne granie nie pozostawiło złudzeń ,że z płyty na płytę panowie pokazują coraz wyższy poziom. Ten ostatni materiał wprawdzie dość mocno (zwłaszcza perkusyjnie) przypomina granie Szwedów z Meshuggah, ale mi to akurat odpowiada bo uwielbiam tą kapelę. Natomiast "Decapy" to sceniczne zwierzęta . "Rasta" swoimi dredami oplata niemal całą scenę machając głową, a reszta ekipy nie pozostaje bierna. Setlista w większości składająca się z najnowszego materiału także nie pozostawiła czasu na oddech. Wybrzmiały bowiem "Kill The Cult", "Never", "Earth Scar", a wisienką na brutalowym torcie było absolutne "Homo Sum".

Natomiast kiedy noc spowiła twierdzę otworzyła przestrzeń na nie co mroczniejsze dźwięki. Na małej scenie pojawili się kolejni rodacy. Furia pod wodzą Nihila rozpoczęła swój piekielny występ w oparach dymu i obezwładniających świateł, które mnie osobiście zawsze drażnią na ich koncertach. Ale cóż takie jest między innymi założenie zespołu żeby "oślepić" słuchacza. Panowie swój obłędny występ rozpoczęli nomen omen od kawałka, który bardzo lubię "Opętaniec". Mimo kilku kłopotów z dźwiękiem udało im się otworzyć przestrzeń do niemal rytualnego tańca. A kolejne numery, m.in. "Za ćmą, w dym", "Grzej". "Zabieraj łapska" z ostatniej płyty "Księżyc milczy luty" tylko dodatkowo podkręciły atmosferę. Oszczędny kontakt wokalisty z publiką, trupioblade postacie muzyków, którzy pojawili się w corpse painting tylko podkreśliło surowy charakter zespołu. A oprócz tego jednostajne, gitarowe dźwięki tylko przywoływały obrazy z opuszczonych szpitalnych korytarzy dla obłąkanych.

Cóż kolejna edycja Brutala za nami. I jak zwykle sporo był smaczków godnych zapamiętania jak i kilka porażek, które również zostaną zapamiętane, ale jako totalne rozczarowanie. Ale tak już jest. Nie wszystkie występy są zawsze na najwyższym poziomie, a i tak z największą przyjemnością wracam tam co roku. Dla smaków muzycznych, dla atmosfery no i oczywiście ekipy z którą spędzam ten czas. Mam nadzieje, że i ta następna edycja będzie mi dana. Tego sobie życzę w nowym roku. A zachęcam tez tych, którzy nie mieli jeszcze okazji zobaczyć tego magicznego miejsca. Amen.



Autor: T.B.

Data dodania: 25.11.2017 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!