Wacken Open Air 2017



Wacken Open Air 2017
Wacken - 03.08-05-08.2017 r.


Na 28 edycję niemieckiego festiwalu Wacken Open Air wyruszyliśmy we wtorek koło 15-tej. Skład sprawdzony, trasa również bez zmian i podróż minęła nam bez większych historii. Na miejscu szybkie załatwienie niezbędnych formalności, rozbicie obozowiska i wreszcie kilka godzin snu.

Środa, czyli dzień zero, upłynęła nam w sielankowych nastrojach, a wieczorem udaliśmy się do koncertowego namiotu Bullhead City Circus, żeby zobaczyć w boju dwie doświadczone kapele.

Flotsam And Jetsam zaprezentował się wybornie. 45 minut, które mieli do dyspozycji upłynęło niczym kilka minut. Jeszcze przed początkiem występu F&J przy przesłoniętej kotarą scenie, do publiczności wyszedł śmieszny, zielony stworek. Ktoś przebrał się za stwora znanego z okładki z debiutanckiej płyty ("Doomsday For The Deceiver") amerykanów. Po chwili kotara opadła, a zielonym stworkiem okazał się wokalista Eric, który cały koncert śpiewał w przebraniu. No jedynie zdjął maskę z twarzy. Sam koncert - petarda. Zespół skupił się na swoich starszych kompozycjach - dwa numery z debiutu ("Desecrator", "Hammerhead") i cztery z płyty "No Place For Disgrace" ("Dreams Of Death", "Hard On You", "Live You Die", tytułowy. Setlistę uzupełniły "Iron Maiden" i "Life Is A Mess" z albumu "Flotsam And Jetsam" i "Me" z krążka "Drift". Wyjątkowo świetnie wypadły "Desecrator", "No Place For Disgrace" i "Iron Maiden". Świetna energia na scenie i widać, że zespół dobrze się bawi na koncertach. Widziałem Flotsam na początku kwietnia w Krakowie i to był równie udany występ. Jedyny minusik to brak utworu "Doomsday For The Deceiver" w setliście. Reszta - klasa!

Godzinka z Annihilator upłynęła w równie przyjemny sposób. Co prawda swój koncert rozpoczęli od mocno średniego "Suicide Society", ale później już było znacznie lepiej. Oczywiście wszystko za sprawą koncertowej setlisty. No ale jak wrzuca się w seta takie perły jak: "King Of The Kill", "Set The World On Fire", "W.T.Y.D.", "Alison Hell", "Human Insecticide" (!), czy "Phantasmagoria" (miodzio!!) to nie ma innej opcji. Dostaliśmy też nowy numer, który oczywiście zapowiada album. Jeff chwilkę przed tym kawałkiem się rozgadał i zapowiedział, iż nowa płyta będzie bardziej (hehe) thrash metalowa, niż poprzednie. A dowodem ma być właśnie ten nowy numer. Przyznam, iż mocno nadstawiłem ucha. Z zasady nie mam wielkiego przekonania do tych wszystkich zapowiedzi muzyków, ale tym razem miałem za chwilę się przekonać co i jak. "Twisted Lobotomy" (bo takim tytułem został opatrzony ten kawałek) wstydu nie przynosi. Rzeczywiście więcej thrashowania w nim, no ale czy to jest to, co tygryski lubią najbardziej? Trzeba będzie poczekać do płyty, bo wiadomo taki odsłuch zbyt komfortowy nie jest i zostaje po nim tylko pierwsze wrażenie. A to było w miarę pozytywne. Ogólnie pozytywny ten koncert był. Lubię Annihilator z Watersem na wokalu i ta konfiguracja mi bardziej pasuje, niż ta z Paddenem.

Krótki to był koncertowo dzień, więc pozostało udać się na pole namiotowe i tutaj zbierać siły na kolejne trzy dni tej wackeńskiej kampanii AD 2017.

Czwartek tradycyjnie na dużych scenach rozpoczyna Skyline, ale tym razem nie chciało mi się iść na ich występ. W zeszłym roku przynudzili i zestawili średnie covery. Teraz słuchałem ich występu podczas... zakupowego szaleństwa. Zakupy udane, więc czas na pierwszy koncert, którym był Ross The Boss w specjalnym secie. Ale o tym i kolejnym zespole (Europe) opowie Michał.

Ciekawe, czy organizatorzy festiwalu mieniącego się największym metalowym festem na świecie nie chcą ściągnąć ekipy DeMaio czy nie potrafią się z nim po prostu dogadać? Bez względu na przyczynę liczę jednak na to, że któregoś dnia dane mi będzie zobaczyć Królów Metalu na wackeńskiej scenie. Póki co pozostają nam covery odgrywane przez otwierający oficjalnie festiwal zespół Skyline oraz tegoroczny występ jednego z założycieli ManowaR, ukrytego pod nazwą Ross The Boss.

Wszechobecne (znowu) błoto spowodowało wolniejsze poruszanie się po terenie festiwalu. Z tej to przyczyny pierwsze dźwięki "Blood Of The Kings" dobiegły mnie gdy wychodziłem ze sklepiku Nuclear Blasta. Czym prędzej popędziłem w stronę sceny aby na żywo zobaczyć gitarzystę zespołu, dzięki któremu zacząłem kiedyś tam świadomie słuchać muzyki. Pierwszy kawałek i... pierwsze rozczarowanie. Charakterystyczna zagrywka na basie została - nomen omen - koncertowo sp...artaczona. Do tego wokal, który próbował silić się na naśladowanie Adamsa ze starych dobrych czasów. Nic to, Panowie muszą się rozgrzać - pomyślałem. Niestety rozgrzewali się do końca seta. Niedoskonałości wykonawcze nadrabiała setlista, która mogła ucieszyć fanów starego, dobrego Manowara. Ech gdyby ten zespół pojechał teraz w trasę z takim setem albo chociaż nagrał płytę nawiązującą do tego co robili w latach 80. Nie było czasu jednak na marzenia do ze sceny leciały klasyki pokroju "Death Tone", "The Oath", "Blood Of My Enemies". Przy energetycznym "Kill With Power" panowie spróbowali naśladować ruchy sceniczne mięśniaków metalu ale wyszło tak, że basista położył się ze śmiechem na scenie - śmiał się chyba z własnej nieporadności w odgrywaniu tego kawałka. Zdecydowanie najlepszym momentem koncertu było wspólne odśpiewanie Hymnu Bitewnego. Cholera, ManowaR widziałem trzy razy i ani razu nie dane mi było usłyszeć "Battle Hymn" - tym razem zastępcy dali okazję do zdzierania gardła. Podobnie zresztą było w trakcie wieńczącego show "Hail And Kill".

Dziwny był to koncert. Sam Ross to już starszy, okrąglutki Pan, który jednak wciąż potrafi wycisnąć ze swojej gitary niezłe dźwięki. Reszta składu - jak dla mnie po prostu słaba. Tym co najbardziej irytowało to brzmienie perkusji - plastikowe, płaskie, puste. Podobno miało nawiązywać do lat 80. Nie kupuję tego.

Podsumowując - dobrze było pokrzyczeć znane na pamięci teksty ManowaRa. Szkoda, że poziom zespołu nie przekraczał poziomu dobrego ale jednak coverbandu (z ambitnym gitarzystą, hehe) .

Bardzo lubię i szanuję obecne wcielenie Europe. Od czasu powrotu z długiego muzycznego niebytu zespół nagrywa tylko dobre płyty a i koncertowo jest maszynką nie do zdarcia. Koncert na Wacken miał być drugim moim spotkaniem z zespołem podczas tego festiwalu w ciągu ostatnich kilku lat. Nie mogłem sobie tego odmówić.

Rozpoczęli od "War Of Kings" - jest to fajny otwieracz koncertów, numer tytułowy z (przed)ostatniej płyty, dobrze wprowadzający w klimat muzyki Szwedów. Po szybszym "Hole In My Pocket" przywalili od razu klasykiem - "Rock The Night". Szkoda, że koncert odbywał się popołudniu, ponieważ w nocy, przy odpowiednim oświetleniu ten utwór z pewnością zrobiłby większe wrażenie. Dalej mieliśmy setlistę przeplataną: a to starocie a to coś z ostatnich płyt. Czekałem cierpliwie - i koniec końców się nie doczekałem - na "Days Of Rock'n'Roll". Szkoda, że wyrzucili ten numer z setlisty - to samograj, który z pewnością zmusiłby publiczność do skakania i zabawy. Zamiast tego otrzymaliśmy utwory w średnich, jednostajnych tempach. Kompozycje tyleż dobre, co, w tym zestawieniu, nudne... Mam wrażenie, że dynamika koncertu w pewnym momencie siadła. Norum pięknie wygrywał solówki, Tempest trzymał się wokalnie, ale zabrakło magii, energii. Może to pora dnia? A może zespól miał gorszy dzień? Szkoda też, że nie pokusili się o zaprezentowanie jakiegoś przedskoczka z nowego albumu (tym bardziej, że na terenie festiwalu można było się co rusz natknąć na bannery reklamujące nadchodzący longplay Europki). Generalnie nieco mnie ten koncert rozczarował. Na osłodę dostaliśmy na koniec- a jakżeby inaczej - "Final Countdown". W jakiejkolwiek by zespół nie był formie ten kawałek zawsze zabrzmi dobrze. Tak było i tym razem - warto było na to poczekać, by choć przez chwilę poczuć magię koncertów Europe.

Czas na pierwszą wielką gwiazdę, czyli Accept. To był wyjątkowy koncert, bo zespół przygotował coś specjalnego. W skrócie - pierwsze trzydzieści minut (5 kawałków) to był regularny koncert, którego setlista skupiła się na nowszych dokonaniach kapeli (z jednym wyjątkiem). Usłyszeliśmy premierowo numery "Die By The Sword" i "Koolaid" z płyty "The Rise Of Chaos", której premiera odbyła się... dzień później. Ponadto zagrali "Pandemic" i "Final Journey", oraz klassikier "Restless And Wild".

Kolejne pół godziny było zarezerwowane dla gitarzysty Wolfa Hoffmanna, który zagrał wraz z Czeską Narodową Orkiestrą Symfoniczną kilka kompozycji znanych melomanom. To oczywiście ma związek z jego drugą solową płytą zatytułowaną "Headbangers Symphony". Ogólnie - momentami było bardzo przyjemnie, ale były chwile gdy to wszystko lekko przynudzało. Zabrakło jakiejś bardzo znanej kompozycji (coś jak "In The Hall Of The Mountain King", czy "Bolero" z płyty "Classical" na przykład), żeby podkręcić atmosferę.

Trzeci akt tego koncertu, to ponownie Accept, ale tym razem wzbogacony o orkiestrę. Hmm... no tak... widzę oczyma wyobraźni jak kilka osób kręci nosem. Kwadratowe granie Niemców + orkiestra? W 2015 roku to samo zrobił U.D.O., więc Accept poszedł tą samą drogą. Przyznam, że lubię takie wzbogacenie muzyki heavy metalowej, jednak nie wszyscy mają do tego smykałkę i nie w każdym numerze to pasuje, Niekwestionowanym mistrzem w tej sztuce jest zespół Rage i Peavy (nomen-omen) Wagner. Fakt, że on pisze te kawałki od razu z orkiestrą. Niestety takie późniejsze doklejanki w moim odczuci wychodzą słabo. Accept nie obronił się niestety. Weźmy taki "Breaker" - gitary tną, tempo jest wręcz mordercze, a do tego doklejona orkiestra, która momentami gra od czapy (fragmenty instrumentalne). Nijak to nie pasuje, a dodatkowo "rozmiękcza" to granie. Na szczęście były kawałki w których to fajnie siedziało - taki na przykład "Shadow Soldiers". Spokojny numer, sam w sobie klimatyczny i takie wzbogacenie tła dodało mu uroku. Klasa! Ogólnie fajna ciekawostka, ale drugi raz bym sobie odpuścił. Niby był to koncert w ramach "The Night To Remember", ale jakoś niespecjalnie to będę pamiętał.

Po koncercie Accept wędrujemy do namiotu "cyrkowego", bo przed nami jeszcze dwa koncerty jeden po drugim. O nich opowie Michał.

Mayhem zagra na Wacken całą pierwszą płytę. Trudno o lepszą rekomendację! Pamiętam mój pierwszy koncert tego zespołu podczas mojego pierwszego Wacken. Upalny dzień, festiwalowe zmęczenie, niezagospodarowana duża (za duża) scena spowodowały że podczas koncertu szatanów z Norwegii po prostu usnąłem. Tym razem miało być inaczej. I było! To nie był koncert - to było absolutne misterium! Czarne, ociekające smołą i cuchnące siarką misterium. Czy warto opisywać co i jak zagrali? Nie. Wystarczy powiedzieć, że przypierdolili black metalem prosto między oczy tak, że nie było co zbierać. Twarze muzyków skryte były w obszernych kapturach, z tyłu sceny pod perkusją ustawiony był okazjonalny ołtarzyk dla rogatego. Dobrym posunięciem było ulokowanie koncertu w małej (małej...hehe...) namiotowej scenie. To oraz wspomniana oszczędna scenografia nie odciągały uwagi od meritum. Koncert absolutnie przezajebisty. Stary dobry black metal ma się dobrze!

A teraz czas na coś death metalowego!

Wiedziałem, że Nile to Egipt i death metal. Nie wiedziałem że zrobią aż taki rozpierdol! Nie wsłuchiwałem się nigdy w twórczość grupy i to mój błąd. Panowie wyszli, uśmiechnęli się i... przypierdolili takim mięchem, że szczena opadła. Utwory śpiewane na trzy growlowane wokale? Proszę bardzo. Gitary siekające równo? Były. Szaleńcza gra sekcji. Jest! Chcieć czegoś więcej? Absolutnie nie!

I znowu - podobnie jak z koncertem Mayhem - świetnym posunięciem było wrzucenie zespołu do sceny namiotowej. Budowało to bardziej klubową atmosferę, w której akurat taka muzyka sprawdza się moim zdaniem lepiej niż na dużych scenach.
Nile - czekam na kolejny koncert!

Po tych potężnych doznaniach udaliśmy się na nasze pole namiotowe i tutaj można było podzielić się wrażeniami z pierwszego (oficjalnie) dnia. Kilka godzin snu i wracamy do festiwalowej rzeczywistości.

Piątek rozpoczął się dla nas koncertem Sanctuary. Rok temu miałem przyjemność być na koncercie, który zagrał Warrel Dane w Katowicach. Kilka godzin przed nim przeprowadziliśmy z wokalistą wywiad, który mną mocno wstrząsnął. Nie tyle sama rozmowa, tylko stan do jakiego doprowadził się Dane. Widać było po chłopie, że używki zabrały mu już sporo zdrowia. Rok później - z perspektywy publiczności - nie wyglądało to o wiele lepiej. Warrel jest zniszczony i strasznie marnuje to co do tej pory osiągnął, jak i również to, co mógłby jeszcze zrobić. Chłopie - obudź się! A sam koncert pozostawił lekko mieszane uczucia. Muzycznie moc i klasa, wiadomo - Sanctuary to muzyczna uczta. Niestety przez pół koncertu Dane mocno skrzeczał, a jak w końcu trochę się rozkręcił, to niestety, sporo śpiewał "na skróty". Z litości pominę też dosyć marną konferansjerkę... Szkoda, bo bardzo lubię ten zespół i muzyków, a tutaj pozostawili spory niedosyt. Obawiam się też, że mogę nie doczekać powrotu Warrela do dawnej formy wokalnej. Setlista - tutaj to co by nie zagrali, to i tak byłaby petarda. Nieźle wyszedł mój ulubiony "Future Tense", a bardzo fajnie było usłyszeć "Eden Lies Obscured".

Szybka zmiana sceny na sąsiednią i kilka chwil później zaczynamy koncertowanie Grave Digger. Zaczęli tak bardzo oczywiście, że bardziej się nie dało. Od numeru tytułowego z nowej płyty, czyli "Healed By Metal". Fajny numer, ale od razu coś mi zazgrzytało. No tak. Gitarzysta Axel Ritt gra dosyć charakterystycznie (tak w stylu wirtuozerskim) i zostawia dosyć mało tych dźwięków. Momentami robi się dosyć "biednie", bo mamy tylko perkusję i bas, które grają dosyć monotonnie. Gitara gdzieś ucieka w wysokie tony i nie robi to dobrego wrażenia - szczególnie w solówkach. Zdecydowanie przydałby się Grabarzowi drugi gitarzysta na żywo. Byłaby większa moc i konkret. Co do konkretów to ja nie mam pytań co do setlisty. Poza otwieraczem to już było tylko wybornie. Popatrzcie: "Killing Time" (!), "The Dark Of The Sun", "Knights Of The Cross", "Lionheart" (uwielbiam!), "The Ballad Of Mary (Queen Of Scots)", "The Round Table (Forever)", "Excalibur", "Morgane le Fay", "Rebellion (The Clans Are Marching)". Jakieś pytania? Na koniec jeszcze nieśmiertelny "Heavy Metal Breakdown" i można podziękować. Podczas tego ostatniego kawałka nastąpił piękny moment. Chris Boltendahl w czasie jednego z ostatnich refrenów wyciszył publikę, która oczywiście wykrzykiwała słowa, muzycy przestali grać, a wokalista w kilku słowach pożegnał ich fana i przyjaciela, który zmarł niedawno. Oczywiście końcówka kawałka i pozostały refren został Jemu zadedykowany. Piękny i wzruszający gest.

Z festiwalowej rozpiski wypadł Morbid Angel z powodów wizowych, a w jego miejsce przesunięto zespół Sonata Arctica. To oczywiście był dla nas "czas wolny" i udaliśmy się na kolejne zakupy płytowo/prezentowo/koszulkowe. Wróciliśmy pod Party Stage... wróć! Od tego roku przecież mamy 3 główne sceny w nowej odsłonie. Od teraz nazywają się: "Faster Stage", " Harder Stage" i "Louder Stage". A więc Paradise Lost zagrało na "Louder". Zaczęli elegancko, bo od "No Hope In Sight" - petarda. Później bywało różnie, bo pojawił się na przykład "One Second" (po co? hehe), jak i również "As I Die". Było też coś premierowego, a dokładnie to utwór "Blood And Chaos" z płyty "Medusa", która na sklepowe półki trafi na początku września (dzisiaj jest 28.08, więc pewnie cała relacja ukaże się po premierze tej płyty). Niestety nie udało mi się dotrwać do końca tego występu. Dopadł mnie jakiś fatalny spadek mocy życiowej i musiałem się ewakuować do namiotu prasowego, żeby choć chwilkę się zregenerować. Słabość była tak wielka, że siedząc na ławce zasnąłem na jakieś 15 minut (!). Na szczęście ta krótka drzemka regeneracyjna sprawiła cuda i już do końca dnia i pół nocy moc była ze mną. A PL odrobię na październikowym koncercie w Krakowie.

Po regeneracyjnej drzemce udaliśmy się pod scenę Harder, bo tam do swojego występu gotowa była Apocalyptica. Ten zespół ze swoją twórczością specjalnie nie wywołuje u mnie podniesionego ciśnienia. Pierwsze 2-3 płyty (te coverowe) przykuły moją uwagę, a późniejsze już niezbyt. Analogiczna sytuacja występuje w przypadku koncertów. No ale tym razem miało być dosyć wyjątkowo. Zespół przygotował specjalny set, oparty tylko na utworach Metalliki. A to już było na tyle ciekawe (w założeniu), że udałem się pod scenę. Rzeczywiście ten koncert był interesujący. Zaczęło się bardzo klasycznie, bo 4 wiolonczele na scenie i "Enter Sandman". Co ciekawe z tyłu rozstawiona była perkusja, za którą nikt nie siedział. Kolejne petardy zespół odpalał bez namysłu i leciały: "Master Of Puppets", "Sad But True", "Fade To Black". Co prawda dosyć szybko pojawiło się u mnie wrażenie lekkiego nudzenia się, ale najwyraźniej Apocalyptica była przygotowana na taką sytuację. Do wiolonczelistów dołączył perkusista i to granie zyskało na jakości. Zwiększył się ciężar tej muzyki i o jakiejkolwiek nudzie nie było już mowy. Nieźle też muzycy szaleli na scenie. niby statecznie uwiązani do krzesełek, ale niezbyt to ich ograniczało. Nieustanny headbanging, wchodzenie na te krzesełka, a nawet przemieszczanie się po scenie. Do tego bardzo przyjemna konferansjerka i w zasadzie wszystko tutaj się zgadzało. W rozmowach z publiką przodował Eicca Toppinen, który ze wzruszeniem opowiadał jak to prawie ćwierć wieku temu grał sobie z kumplami gdzieś w garażu, a później tak wspaniale dla nich to się potoczyło. Z muzycznych ciekawostek na pewno trzeba wspomnieć numery: "Battery", który Eicca zapowiedział, że "wreszcie są w stanie go zagrać", no i "Escape". Tutaj usłyszeliśmy, że ten kawałek zawsze chciał usłyszeć na żywo w wykonaniu wiadomego zespołu. No ale skoro go nie grają, to sami go wrzucili do swojego seta. Spore wrażenie zrobił na mnie "Orion". Pod koniec występu pojawił się gościnnie Antero Manninen, który nagrał z zespołem dwie pierwsze płyty. Ogólnie - bardzo fajny koncert.

O kolejnym koncercie opowie Michał:

Nigdy nie byłem fanem Cesarza. Jakoś nie po drodze mi było z ich interpretacją blacku. W tym roku postanowiłem dać im szansę i zobaczyć ich na głównej scenie Wacken. Tym bardziej, że sporo bliższych i dalszych znajomych reklamowało ten koncert jako wydarzenie nie lada. Cóż - mieli rację. Muzycznie była to uczta nie lada. Nie chcę się zagłębiać w opisy poszczególnych utworów i ich wykon - nie ma sensu. Ten koncert odbieram całościowo. To jeden z tych koncertów gdzie skupiłem się na emocjach a nie zapamiętywaniu co się po kolei dzieje. Czyż nie trudno o lepszą rekomendację? Jedyny - malutki dosłownie - minusik za brak makijaży. A całkiem serio - fakt, że Ishan wygląda dziś bardziej na uczelnianego wykładowcę niż na legendę black metalu absolutnie nie przeszkadzał w odbiorze. Pozostali muzycy nadrabiali szaleństwem na scenie. To co na pewno może zaskoczyć to przesłanie miłości wypowiedziane przez lidera na koniec koncertu. "Bawcie się dobrze i bezpiecznie wróćcie do domów, kochajcie się" (chociaż tych dwóch ostatnich słów nie jestem pewien) - to ciekawe zakończenie "czarnej mszy". Szacunek! Za muzykę, za wykonanie, za spektakl, za postawę. Chcę więcej takiego blacku!

Po doskonałym koncercie Cesarza przestawiliśmy się na scenę obok, bo tutaj swój występ miała formacja Megadeth. Koncert rozpoczął się z kilkuminutowym poślizgiem, ale jego początek wynagrodził mi to dłuższe oczekiwanie - pierwsze trzy numery zabiły na starcie. "Hangar 18", "Wake Up Dead" i "In My Darkest Hour" (uwielbiam!). Jakieś pytania? No właśnie. Później już tak cudownie nie było, bo zespół jest w trasie "Dystopia World Tour", więc promocja najnowszej (całkiem udanej) płyty była oczywistością. Z tego krążka Megaśmierć zagrała: "The Threat Is Real", "Conquer Or Die!", "Lying In State", "Poisonous Shadows", "Fatal Illusion" i "Dystopia". Sporo. Oprócz tego żelazna klasyki z "Symphony Of Destruction", "Trust", "Peace Sells", czy "Holy Wars... The Punishment Due" na czele. Z zaskoczeń to na pewno nieźle pociśnięty "Mechanix" - tego kawałka zupełnie się nie spodziewałem. Jednak moim michałkiem był oczywiście "Tornado Of Souls", który uwielbiam bezgranicznie. Tutaj też mocno nadstawiłem ucha przy solówce, bo przecież od niedawna w Megadeth mamy nowego gitarzystę - Kiko Loureiro znany z zespołu Angra. "Młody" całkiem nieźle sobie poradził, ale magii nie było. Ogólnie nowy gitarzysta całkiem nieźle wpasował się w zespół. Kwestia jak długo zagrzeje miejsce obok Rudego. Na scenie Megadeth to dobrze naoliwiona maszyna i wiadomo, że poniżej pewnego poziomu nie zejdą. Na Wacken zagrali dobry koncert, ale właśnie tylko dobry. Zabrakło mi kilku starszych kawałów, ale cóż poradzić - nowa płyta musi być promowana. Jednak nie narzekam, bo przecież te nowe kawałki dają radę. Koncert na plus.

Po koncercie Megadeth miałem 10 minut przerwy przed występem Candlemass. Niestety ten drugi odbywał się w namiocie Bulhead Circus, a to kawał drogi od głównych scen. Do tego Megadeth opóźnił początek swojego koncertu i lekko przeciągnęli swój występ. No nic, z okolicy barierki ruszam ostro przez cały teren festiwalowy. Marszu nie ułatwia spora ilość błota i spory tłum ludzi, którzy oczekują na występ kolejnej gwiazdy (Marilyn Manson). Po dwudziestu minutach ostrej walki z tymi przeciwnościami dotarłem do bramek z głównego pola festiwalowego. Z tej ziemi niczyjej mam jeszcze jakieś 10 minut do namiotu. Szybkie wyliczenia i okazuje się, że zdążę na jakieś... 10-15 minut występu Szwedów. Odpuszczam w takiej sytuacji. Dzień później dowiedziałem się, że Candlemass zagrał w całości płytę "Nightfall"... nooo nieeeeeee!! Noż kurde... tak nie wolno! Nie mogli tego ogłosić wcześniej? Wiadoma sprawa, że takiej gratki bym nie odpuścił i urwałbym się z końcówki koncertu Megadeth. Troszkę żal mi tego koncertu Candlemass...

A tymczasem Michał został pod główną sceną i w całości przesłuchał koncert Marilyn Mansona.

Manson na Wacken... Przyjąłem tę wiadomość ze sporym zdziwieniem. Postanowiłem jednak, że na koncert wybiorę się z czystej ciekawości. MM nie jest artystą, na którego koncert kupiłbym bilet. Co innego jednak, gdy występuje na Festiwalu gdzie przy okazji można rzucić okiem i uchem na to co prezentuje na scenie. W piątkowy wieczór odpuściłem więc Candlemass i ustawiłem się pod sceną Faster aby zobaczyć i usłyszeć co naczelny Antychryst popkultury ma do zaproponowania. Czy było warto?

Jakoś tak jest na metalowo-rockowej scenie, że niektórzy muzycy lubię eksplorować jeden temat i przybierać różne pozy. Mamy więc metalowców-piratów, metalowców-rycerzy, metalowców-wikingów etc. Czasem jest to straszne, czasem śmieszne... Pan Marilyn Manson stał jednak chyba na końcu kolejki gdy rozdawano role na scenie i trafiła mu się rola/poza... aroganckiego chujka... Dlaczego tak? O tym za chwilę. Wróćmy do koncertu.

Gdy wybiła godzina rozpoczęcia koncertu Mansona z głośników wciąż dało się słyszeć popularne metalowe utwory autorstwa choćby Iron Maiden. Pięć minut po planowym rozpoczęciu koncertu głośniki zamilkły. "Zaczyna się" - pomyślałem i... usłyszałem, że do moich uszu docierają dźwięki "The End" mistrzów z The Doors. Scenę spowiły kłęby dymu z maszyn, które pracowały teraz chyba na 150% możliwości. Gdy utwór zbliżał się do końca oczekiwałem mocnego uderzenia! Dostałem natomiast... puszczone z taśmy intro. Ok, widocznie tak musi być, widocznie trzeba było nastroić odpowiednio publiczność przed spektaklem. Scena w tym momencie całkowicie utonęła w dymie. Miałem nadzieję, że jest to zapowiedź ciekawej scenografii, która ukaże się naszym oczom wraz z wejściem Marlina na scenę. Intro zbliżało się do końca i... puszczono wówczas drugie intro. Tego wieczoru wysłuchaliśmy więc: intra do intra intra, następnie intra intra i wreszcie intra. Czy ktoś z Was ma informacje czy pan MM zaprzyjaźnił się może z panem DeMaio?

Rozpoczął mocno od "This Is New Shit". Dobry utwór, który jednak w wersji live wypadł dość słabo. Przyczyną był m.in. fakt, że wokalista nie wyrabiał się w swoich partiach, nie dośpiewywał końcówek refrenów. Sytuację ratowała publika, aktywnie śpiewająca refreny. Scenografia? Okazało się, że perkusja ustawiona jest z boku sceny a jej środek z tyłu wypełnia ogromny dmuchany fotel. Tyle. Tylko tyle. Fotel, jakby wyjęty z salonu olbrzyma. Fotel, na którym Manson usiadł podczas koncertu może ze dwa razy. A sam Artysta? Coś co kiedyś mogło szokować dziś już tylko śmieszy. Rozumiem, że w oczach pruderyjnych gimnazjalistek (czy to nie oksymoron?) czy uczennic szkółki niedzielnej MM może wychodzić na Antychrysta. Na Wacken jednak i jednych i drugich jest jak na lekarstwo, tutaj przeważają metalowi wyjadacze, dla których biały puder, soczewki i rzucanie mikrofonem oraz statywem ("patrzcie jaki ze mnie badass") nie robi zbyt wielkiego wrażenia.

Jako drugi w kolejności poleciał następny hit "Disposable Teens" - utwór znany i lubiany ale... no właśnie na żywo nie brzmiący tak jak powinien. Zaczęło być irytująco. Irytowały wykonania poszczególnych kompozycji, irytowały dziwne zachowania "gwiazdy". W pewnym momencie Manson wziął pałeczki perkusyjne i próbował grać nimi na gitarze basowej swojego basisty. Gdy okazało się, że dźwięki go nie satysfakcjonują - obaj usiedli i powtórzyli próbę. Wciąż było źle więc położyli się na scenie. Wreszcie wokalista założył gitarę basową i zagrał na niej kilka prostych dźwięków. "This is my first lesson" - podsumował i... zniknął za kulisami. Czemu miał służyć tren performance? Myślę, że nawet pan MM nie wie.

Irytowały długie przerwy między utworami. Wiązały się one z koniecznością zmiany kreacji lub statywu mikrofonowego (był statyw w kształcie noża, karabinu... szokujące naprawdę). Jedna z takich dłuższych przerw, nastąpiła przed utworem, który spotkał się z najcieplejszym przyjęciem publiczności. Mowa tu o "Swet Dreams", do którego wykonania Manson wyszedł na ogromnych szczudłach, podpierając się kulami. Publika była zachwycona, czemu nie można się dziwić wszak cover jest naprawdę wyśmienity. Niemniej - ciekawe co czuje Artysta, który największe oklaski zbiera nie za swoją twórczość lecz za odgrywanie cudzych utworów.

Koncert toczył się swoim tempem, a ja byłem coraz bardziej znudzony. Postanowiłem jednak, że poczekam do końca licząc, że wówczas czeka nas coś szczególnego. Ale czy czymś szczególnym możemy nazwać ogromny portret Mansona z tyłu sceny? Flagi z odwróconymi wieżami kościołów i podwójne odwrócone krzyże? A może konstrukcję sceniczną składającą się z dwóch wielkich rewolwerów? Podpowiem - NIE!

Szczyt mojej irytacji został osiągnięty gdy artysta zwracał się do publiki po angielsku i nie wpadł na to, że niemrawe odpowiedzi mogą wynikać z kiepskiego odbioru wątpliwej sztuki nie zaś z nieznajomości języka angielskiego. Manson podszedł jednak za kulisy, wyciągnął jakąś niemieckojęzyczną wolontariuszkę i... mówił jej na ucho coś po angielsku co ta tłumaczyła na niemiecki. Nie zauważyłem dużej różnicy w odbiorze komunikatów przez publiczność.

Długa przerwa po "The Beautyfull People" nie zapowiadała bisu. Zespół wyszedł jednak wreszcie po paru minutach aby odegrać jeszcze "Irresponsible Hate Anthem". Po tym utworze znowu nastąpiła długa przerwa, po której wreszcie zapaliły się białe światła by oznajmić zgromadzonym, że to już koniec. Ani "do widzenia" ani "pocałujcie mnie w dupę" nie było.

Mam wrażenie, że organizatorzy zaprosili na festiwal Marilyna Mansona tylko po to, aby go "odhaczyć" na liście zespołów, które wystąpiły na Wacken. Podobnie zrobiłem ja. Odhaczyłem. Ten koncert nic we mnie nie poruszył. Zarówno wizualnie jak i - co gorsza - muzycznie, było po prostu przeciętnie a momentami wręcz słabo. Duże rozczarowanie i zmarnowane półtorej godziny.

To był koniec piątkowych emocji. Nie pozostaje nic innego niż wymienić się wrażeniami przy czymś mocniejszym, no ale to nuda i w ogóle...

Sobota na dzień dobry (samo południe) przynosi nam zbitkę dwóch świetnie zapowiadających się koncertów. Na Faster Stage ciśnie Possessed, a na Louder - Rage. Possessed widziałem niedawno we Wrocławiu (znakomity koncert!!), więc wybieram Rage, a Michał poszedł na występ Amerykanów.

Jakby ktoś pytał jak się gra śmierć metal to puściłbym mu zapis koncertu zespołu z 5 sierpnia 2017 r. Panowie wyszli jakoś około 12 czy 13 - godziny średnio mroczne. A Pan Beccera i spółka nic sobie z tego nie robili. To był rzeczywiście opętańczy koncert. Kark bolał mnie jeszcze długo. Nie pamiętam setlisty, nie pamiętam smaczków. To jest k...a death metal - ma być szybko, głośno, mięsiście - i tak było! A energii wokaliście powinien zazdrościć niejeden pełnosprawny muzyk. Jeff jeździł po scenie, darł się w niebogłosy i świetnie się przy tym bawił. Kolejny zespół potwierdził, że grając ciężką muzę nie trzeba być smutnym bucem. A ja poczułem się jakbym cofnął się w czasie o dobre 20 lat. Wygląd muzyków, brzmienie, headbanging - to wszystko pozwoliło wierzyć, że także dzisiaj metal żyje i ma się świetnie! Kolejny koncert na tegorocznym Wacken, któremu dałem się porwać bez reszty i jestem z tego powodu cholernie zadowolony!

Ja tymczasem wędruję pod scenę Louder. Tam spore pustki i bez problemu dobijam do barierki. 15 minut później na scenie melduje się zespół Rage. Dwa lata temu w tej kapeli doszło do kolejnej rewolucji, bo Peavey Wagner znowu przemeblował skład. Zespół opuścili perkusista André Hilgers i gitarzysta Victor Smolski, a w ich miejsce zostali zatrudnieni pałker Vassilios "Lucky" Maniatopoulos i gitarzysta Marcos Rodríguez. Co ciekawe - ten drugi ma inny zespół o nazwie... Soundchaser. Brzmi znajomo, prawda? Godzinny występ Rage minął błyskawicznie. Zaczęli od fantastycznego "Don't Fear The Winter", a z klasyków było oczywiście grane: "Higher Than The Sky" z momentem dla publiki i fragmentem "Holy Diver", "Black In Mind" (petarda!), "Straight To Hell", czy "From The Cradle To The Grave". Został też premierowo zaprezentowany numer tytułowy z nowej płyty, czyli "Season Of The Black". Fajną sprawą jest, że nowości (był też grany "Blackened Karma") w żaden sposób nie odstają od tych staroci. Rage nabrał wiatru w żagle i widać na scenie radość z grania. Tutaj wyraźnie było widać różnicę pomiędzy Grave Digger i Rage. Oba zespoły grają na jedną gitarę, ale w Gniewienie ma momentu pustki, jak to bywa u Kopidołka. 3 godziny później byliśmy na konferencji prasowej z zespołem. Muszę przyznać, że ekipa jest bardzo sympatyczna i mocno serdeczna. Bez problemu można było z nimi porozmawiać po konferencji, porobić fotki i itp. Rage rusza w wielką trasę po całym świecie. Plany są naprawdę potężne - zespół chce zaliczyć wszystkie kontynenty (pierwszy raz zagrają w Australii) i na tamten dzień mówili o około 80-ciu zabukowanych koncertach. Srogo. Ponadto cały czas trwają prace nad nowymi kawałkami i ponoć sporo takich już jest gotowych.

Na kolejne dwa koncerty głos wędruje do Michała:

Alice... Zawsze lubiłem jego twórczość. Nie, nie jestem psychofanem, nie mam całej dyskografii i nie znam kawałków na wyrywki. A jednak lubię sobie od czasu do czasu odpalić płytkę czy konkretny utwór. Kilka lat temu widziałem Alicję po raz pierwszy na żywo - też na Wacken. Co to był za koncert! Tym bardziej czekałem więc na to, co Starszy Pan zaprezentuje w tym roku.

Rozpoczęli od "Brutal Planet" po to, by bardzo szybko przejść do klasyka w postaci "No More Mr Nice Guy". Od początku na scenie szaleństwo. Trzy gitary robią swoje, Główny Bohater jest wszędzie, sekcja ładnie pulsuje. Koncert idzie aż miło. Ale niestety dało się usłyszeć w głosie Wokalisty nieunikniony upływ czasu. W kolejnych utworach pojawiały się drobne oszustwa, niedośpiewywania i... fałsze. Szkoda. Na szczęście Wacken to nie opera a koncert Coopera to - przynajmniej dla mnie - okazja do zabawy. Tej nie zabrakło zarówno pod sceną jak i na niej. Było wszystko z czego słynie Wokalista. Szalona Pielęgniarka, kaftan bezpieczeństwa, dekapitacja na scenie i powrót Alice'a w postaci ogromnej kukły. Cyrk na całego.

Niewątpliwą ozdobą koncertu i sceny była gitarzystka zespołu - Nita Strauss. Piękny wygląd szedł w parze ze świetną techniką grania - Pani zdecydowanie oczarowywała. W połowie koncertu wysmażyła piękne solo, które dość płynnie przeszło w najbardziej znany utwór Alice'a Cooper'a - "Poison". Śpiewali wszyscy poza... samym Wokalistą, który momentami wyraźnie się męczył. Szkoda.

Końcówka koncertu to oczywiście "School's Out" z - jak zwykle - sprawnie wplecionym "Another Brick In The Wall" Pink Floydów. Okazało się, że nie jest to ostatni utwór tego wieczoru w wykonaniu zespołu. Ekipa na scenie postanowiła oddać hołd Lemmy'emu i zaśpiewała wspólnie "Ace Of Spades". I tu mam problem... zwrotki śpiewał - całkiem sprawnie - gitarzysta. Sam Alice udawał i coś tam mamrotał do mikrofonu ale wyraźnie już było widać że jest zmęczony długim koncertem i zwyczajnie nie dawał rady. Dobrze, że refreny śpiewane były chóralnie przez członków zespołu i publikę bo przynajmniej nie było słychać Starszego Pana, który - mówiąc wprost - poległ.

Dziwny to był koncert. Muzycznie - żyleta, wokalnie - z wieloma wpadkami. Wizualnie - cyrkowo jak zwykle. Zdecydowanie warto było to zobaczyć (czasem usłyszeć). Tylko taka niefajna myśl się po głowie kołacze, że wielkich na scenie metalowej coraz mniej a i ci, którzy pozostali powoli odchodzą na emeryturę.

Niemcy kochają Wikingów a Wikngowie uwielbiają wracać do Niemiec. Mam wrażenie, że ten zespół gra cały czas trasę po Niemczech, co 2 lata występuje na Wacken (a w międzyczasie na innych festiwalach) i wciąż gromadzi tłumy. Rutyny czy słabego koncertu się nie spodziewałem. Raczej zastanawiałem się czym zaskoczą nas tym razem? Zabili już na początku.

Przywalili prosto między oczy "The Pursuit Of Vikings" tak, że nie było czego zbierać. Jak zwykle nieco przyspieszona wersja, skłaniająca do wspólnego śpiewania. Cóż za otwieracz! Na scenie dość ascetyczna scenografia. Podest perkusyjny ustawiony był na ogromnym wikińskim hełmie z rogami. Tyle i tylko tyle, ale przecież chodzi o muzykę! A ta była naprawdę najwyższej próby. Dobrze, że zespół, pomimo sukcesu komercyjnego, wciąż podąża swoją ścieżką i smaży naprawdę dobre utwory. Dobrze było usłyszeć na żywo rzeczy z "Deciever Of The Gods" - takie jak "As Loke Falls", numer tytułowy czy też kawałek o ojcu pewnego gitarzysty (hehe) w postaci "Father Of The Wolf". Bardzo lubię tę płytę a jej przedstawiciele na koncercie sprawdziły się wybornie. Na pewno wybornie było wznieść toast przy chóralnie odśpiewanym "Raise Your Horns". Miłym akcentem było zaproszenie na scenę akurat obecnej na Wacken (a bywa że jest nieobecna? Hehe) Doro, która odśpiewała wraz z Johanem "A Dream That Cannoot Be". Szkoda tylko że ten utwór jest taki dość miałki.

Koncert Amonów to oczywiście piękna gra świateł, świetnie dobrana pirotechnika i nieustająca zabawa. Cholernie cenię ten zespół za ich podejście. Panowie nie stroją min groźnych metalowców, nie pozują na straszniejszych niż są. Po prostu uśmiechnięci wychodzą i walą taką muzą, że laczki spadają.

Na koniec - tradycyjnie otrzymaliśmy "Twilght Of The Thunder God". Oczywiście była krótka szopka z Johanem z Młotem Thora w ręce i sypiącymi się iskrami, gdy ten uderzył w scenę. Fajnym akcentem był ogromny dmuchany smok, który pojawił się za muzykami w trakcie wykonywania utworu. Ależ ten kawałek zabija.

Amon Amarth - jak zwykle z klasą, jak zwykle zabawowo, jak zwykle - nie zawiedli. Choćby wciąż mieli grać na Wacken co 2 lata - zawsze się na nich wybiorę i posłucham o Wikingach, Valhalli, Odynie i Thorze. Sztos!

Po bardzo dobrym koncercie Amon Amarth czas na kolejną wyprawę do namiotu Bulhead Circus. Tam do zobaczenia były dwa koncerty: British Lion i Tankard.

Zaczynamy od występu tych pierwszych. Ale zanim Steve i jego ekipa wyszli na scenę, to na sąsiedniej kończył swój występ Primal Fear. Załapaliśmy się na końcówkę "Chainbreaker" i już w całości "The End Is Near" i "Metal Is Forever". Szkoda, że ich występ zbił się czasowo z Vikingami, bo chętnie bym obejrzał Niemców. No ale nie ma co marudzić, bo na scenie zameldował się Steve Harris ze swoimi kumplami. Dokładnie tak to wyglądało. Chłopaki zupełnie na luzie sobie grali i było widać, że robią to tylko i wyłącznie dla swojej frajdy. Zero spiny i napinki. Można było odnieść wrażenie, że piątka kumpli spotkała się w tygodniu, po robocie, w jakimś garażu i miło spędzają czas. Podobne wrażenie miałem po ich koncercie w Krakowie. Bardzo fajnie to się ogląda. Muzycznie też nie jest źle, choć to nie do końca moja bajka. Ale właśnie tak festiwalowo to bardzo fajnie zobaczyć ten zespól. No i nie ma co ukrywać - Steve Harris na wyciągnięcie reki. To zawsze wartość dodana. Pozytywny koncert.

Piętnaście minut później... cytując klasyka "Nadejszła wiekopomna chwiła..." (niezapomniany Pawlak!). Wreszcie, nareszcie miało spełnić się moje koncertowe życzenie. Po raz pierwszy w życiu miałem zobaczyć na żywo zespół Tankard! Matko Bosko... ileż to lat upłynęło kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten zespół? Gdzieś w latach 90-tych, bo pamiętam, że miałem w domu kasetę (hehe... pamiętacie?) "Disco Destroyer" z tą elegancką okładką. To na pewno była pierwsza płyta (wydana w 1998 roku) która miałem. Coś pewnie wcześniej widziałem/słyszałem teledyskowo, bo w ciemno raczej nie kupowałem tego (oryginalnego już!) wydawnictwa. Co to mogło być? Nie mam pojęcia. Na pewno coś z płyty "The Tankard", bo coś mi świta klip (koncertowy?) z tą niebieską okładką. No ale już teraz nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Wracając do koncertowania - nie miałem jeszcze okazji zobaczyć tego zespołu na żywo. Niestety Tankard nie gra wielkich tras koncertowych i ciężko ich złapać na żywo. No ale wszystko do czasu. Spokojnie intro i po chwili rozpoczęło się szaleństwo. Na scenę wysypali się muzycy i rozpoczęli od kawałka "Zombie Attack". Pod sceną okrutne szaleństwo, ludzi jakby dostali amoku. Nikt nie stoi ze znudzoną miną i sporo osób napiera w różnych kierunkach. A na scenie... jeszcze lepiej! Muzycy szaleją jakby mieli naście lat, a to przecież kapela z 35-cio (!!) letnim stażem. To szaleństwo muzyków udziela się też publice i tak to się kapitalnie nakręca. Głównym szefem zamieszania jest oczywiście wokalista Gerre. Co gość odwalana tej scenie, to głowa mała. Ciągły ruch, jakieś tańce, skoki i inne szaleństwa. Numer popisowy - sexy taniec przy rusztowaniu, imitujący taki z klubu gogo na rurce. Biorąc pod uwagę hmm... parametry techniczne sympatycznego wokalisty - wyglądało to bardzo efektownie. Muzycznie - petarda! No ale tu wiadomo, że Tankard dupy nie daje od wielu lat. I nie miało znaczenia, czy grają coś zupełnie nowego ("One Foot In The Grave"), czy jakiś staroć ("(Empty) Tankard") - te kawałki brzmiały jednorodnie. Słuchanie tej muzy i oglądanie Tankard na żywo to było coś wspaniałego. Dawno nie widziałem tak energetycznego koncertu. Niemcy rozwalili mnie totalnie i bardzo chętnie obejrzałbym ich kolejny (znacznie dłuższy) raz. 45 minut przeleciało jak mgnienie oka i szkoda, że nie mogli pograć drugie tyle. Muszę taki dłuższy set gdzieś zobaczyć! To był dla mnie jeden z lepszych koncertów tego festiwalu.

Rozgorączkowani koncertem Tankard udajemy się pod główną scenę, gdzie już od kilku minut swój występ ciśnie Kreator. Wędrując z namiotu Bullhead Circus z daleka słyszymy numer "Phobia". Szkoda, że tak szybko go zagrali, bo uwielbiam ten numer. Koniec koncertu Tankard to był równocześnie początek koncertu Kreatora. Deszczowy spacer pod główną scenę i tutaj spore zaskoczenie - spore pustki! Bez problemu przeszliśmy 3/4 festiwalowego terenu. Najwyraźniej sporo ludzi odpuściło sobie ten koncert. No ale to ostatni dzień festiwalu i ostatni koncert (start 0:15) i wiele osób w nocy wraca do domu, żeby uniknąć niedzielnych korków na autostradach. Dodatkowo Kreator gra na Wacken co dwa lata, więc też nie jest to wielka atrakcja. Pomijam ile w tych przerwach grają na innych festiwalach, oraz zwykłych tras. A sam koncert? Wszystko było na swoim miejscu i tak jak już ten zespół przyzwyczaił. Muzycznie pełna profeska, a do tego spore widowisko wizualne. Ta kapela nie schodzi poniżej pewnego problemu i show robi wyśmienity. Widziałem ich pół roku wcześniej w Warszawie i w sumie ten koncert był taki sam. Momentami było wrażenie, że to takie trochę objazdowe DVD jest. No niestety, ale te większe zespołu już tak mają. Wszystko wyreżyserowane i wcześniej przygotowane. Brakuje tego luzu i spontanu na scenie. Wracając z takiego Tankard, to biło po oczach okrutnie. Oczywiście to nie był zły koncert, bo Kreator takich po prostu nie gra. Wszystko było na swoim miejscu i oglądało się to wyśmienicie. Ciekawostką jest fakt, że zespół nie zagrał swojego (nomen, omen) sztandarowego numeru "Flag Of Hate". Z tego co widzę, numer nie jest nigdzie grany. Hmm... czyżby polityczna poprawność? Nie zdziwiłbym się, wszak to przecież niemiecki zespół, a tam "wesoło" zbyt nie jest... Co do setlisty to przeważały nowsze numery, a dla old schoolowych fanów pozostały "Total Death" (miła niespodzianka), "People Of The Lie" i "Pleasure To Kill". Ciut mało, no ale trasa promująca najnowszą płytę "Gods Of Violence", więc sporo tych nowości (pięć). Do tego trzy numery z "Phantom Antichrist" i po jednym z każdej kolejnej w tył, aż do "Outcast" i wspomnianego na początku numeru "Phobia". Podsumowując - dobry koncert, ale tylko dobry.

I tak wyglądało 28 Wacken Open Air naszymi oczami i uszami. Tym razem pogoda zlitowała się nad nami i oprócz jednej kilkunastominutowej nawałnicy było spokojnie. Kilka razy pokropił deszczyk, ale to banał. Błoto niestety stało po tej nawałnicy do ostatniego dnia i inwestycja w drenaż chyba niewiele tutaj zmieniła. Na pewno (co dla mnie jest sporym plusem) było miej ludzi, niż na ostatnich edycjach. Co prawda ogłoszono sold out, no ale widać było gołym okiem, że tłumy są znacznie mniejsze. Mogę się zgodzić, że 75000 biletów zeszło, bo to wyglądało jak kilka lat temu (te pierwsze wyprzedane festiwale). Jednocześnie to potwierdza moje obserwacje z dwóch poprzednich lat mówiące o tym, że biletów opchnięto znacznie więcej. Mam nadzieje, że w przyszłym roku będzie podobnie i dzięki temu komfort uczestniczenia w tej imprezie wzrośnie.

28 ósma edycja tego festiwalu, to równocześnie trzynasta moja. Jakby tak wszystko się udało, zdrowie (bo chęci raczej nie zabraknie) dopisało, to za dwa lata fajnie to by się złożyło. 30 edycja Wacken, a moja piętnasta, a równocześnie byłyby to moje "połowinki" hehe. No ale nie ma co wybiegać tak daleko w przyszłość. Teraz odliczam dni do przyszłorocznej edycji na której zagrają już ogłoszone m.in.: Running Wild (!), Amorphis, Judas Priest, Arch Enemy, Dirkschneider, Doro, Epica, Nightwish, Sepultura, Behemoth, Samael, Dimmu Borgir, czy Children Of Bodom. See You Rain Or Shine!



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 15.11.2017 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!