11. Festiwal Legend Rocka Voo Voo, Patti Smith, Chassis, Acid Drinkers, KoRn Dolina Charlotty - 13/15.08.2017 r.
Lipcową odsłonę Festiwalu Legend Rocka można uznać za udaną: interesujące The Bootels ze Zbyszkiem Frankowskim, bardzo dobry występ byłych muzyków Electric Light Orchestra, wzruszający Riverside, a do tego legendarni członkowie Yes w iście genialnej formie. Frekwencja może nie zachwycała, no ale to już zmartwienie organizatorów - muzycznie byliśmy bowiem w gitarowym niebie. Sierpniowa odsłona zapowiadała się nie mniej ciekawie, wszak mieliśmy zobaczyć nie tylko kolejną legendę rocka, której praca inspiruje następne pokolenia, ale również przedstawicieli bardziej nowoczesnego grania, zapoczątkowanego w latach 90-tych. Zaproszenie grupy KoRn wzbudziło szereg kontrowersji, a na oficjalnym profilu festiwalu obrosło obrońcami "jedynej, słusznej i prawdziwej" muzyki, no ale czy to naprawdę źle, że organizatorzy nie zapominają o nowszej historii? Czy to źle, że starzy wyjadacze będą mogli zobaczyć jak rozwija się ich ulubiony gatunek? Że będą mogli usłyszeć coś nowego? Chyba nie. Otwiera to drogę do zaproszenia takich gwiazd jak np. Nine Inch Nails, Tool, Pearl Jam czy Alice In Chains - ja jestem na "tak".
Sierpniową odsłonę Festiwalu Legend Rocka otwierał zespół, który dość długo opierał się urokowi Mirosława Wawrowskiego - Voo Voo. Kusił on grupę Wojciecha Waglewskiego od dłuższego czasu ale dopiero teraz udało się ich sprowadzić do Doliny Charlotty, używając najlepszego argumentu w historii: "zagracie przed Patti Smith" - jedno, krótkie zdanie wystarczyło, by ta zasłużona dla polskiego rocka kapela pojawiła się w Strzelinku. Ciekaw byłem co zaprezentują nam muzycy, wszak Voo Voo przez 32 lata swego istnienia nigdy nie stało w miejscu: wypuszczało płyty rockowe, bluesowe, folkowe, jazzowe (i ze wszystkim co pomiędzy), z udziałem innych artystów (m.in. Urszulą Dudziak, Anną Marią Jopek, Haydamaky) czy nawet... dziećmi (ciekawostka: na "Małym Wu Wu" po raz pierwszy w Polsce pojawił się skrecz). Widziałem ich na żywo w 2010 roku (jeszcze ze ś.p. "Stopą" na perkusji) i wówczas otrzymałem dawkę mocnego, gitarowego blues-rocka, opartego w dużej mierze na popisach Wojtka. Tym razem grupa była świeżo po wypuszczeniu, podobno dość spokojnego, krążka zatytułowanego "7" - czy właśnie to właśnie to drugie, bardziej liryczne oblicze, mieliśmy zobaczyć w Charlottcie?
Grupa bardzo poważnie podeszła do występu przed swoją idolką: specjalnie przygotowana scena (święcąca LED-owa "siódemka" za perkusją oraz dwa rzędy liter składających się na nazwę grupy wzdłuż całego parkietu), rozszerzony skład, no i, ja się szybko miało okazać, wyjątkowa Setlista:, składająca się tylko i wyłącznie z reprezentantów ostatniego albumu ("ażeby wprowadzić Patti w odpowiedni nastrój"). A jako że nowego dzieła Waglewskiego i kolegów jeszcze nie słyszałem, byłem bardzo ciekawy co się na nim w ogóle znalazło - jak się okazało, głównym muzycznym składnikiem "7" był tym razem jazz. Jeśli ktoś uważał, że nie są to dźwięki nadające się do tego typu festiwalu i bardziej pasowałyby one do małej, skąpanej w mgiełce papierosowego dymu sali klubowej - to szybko zmienił zdanie. Muzykom udało się bowiem stworzyć wyjątkową, kameralną atmosferę w miejscu, które pomieścić może nawet do 12-stu tysięcy ludzi.
Voo Voo to zespół złożony z wybitnych osobowości, z których każda posiada imponujący artystyczny dorobek - mimo to udaje im się na scenie działać jak jeden, perfekcyjny organizm: nie ma tutaj ma miejsca na popisy poszczególnych artystów (a przecież zarówno Waglewski, Martusiewicz czy Pospieszalski są wirtuozami swoich instrumentów), chyba że jest to wymagane w obrębie danej kompozycji. Sama muzyka przedstawiona na "7" była... cóż, ambitna i trudna w odbiorze: wymagała skupienia ale skupienie to skutecznie wynagradzała, na każdym kroku zaskakując słuchacza. Mieliśmy momenty spokojne i melancholijne, innym razem kompozycje przyspieszały, tworząc pozorny (bo kontrolowany z dokładnością zegarmistrza) chaos; nie zabrakło też świetnych solówek "Wagla" i, żonglującego instrumentami, Mateusza oraz fenomenalnych decyzji aranżacyjnych, jak np. darcie gazety na "Środzie" przez Piotrka Chołody (jakże proste a jednocześnie genialne) czy też pojedynku sopranistki Joanny Wydorskiej z gitarą Waglewskiego w "Sobocie". Dość powiedzieć, że przez godzinę działo się tutaj więcej niż na innych, trwających znacznie dłużej koncertach. Nic dziwnego, że publiczność nagrodziła grupę chyba najdłuższą owacją w historii festiwalu, nie dając nawet liderowi dojść do słowa. Piękny występ i tylko jedno pytanie kołacze się do tej pory w głowie: dlaczego Voo Voo zagrało 6 utworów, pomijając "Poniedziałek"?
Setlista:
01. Środa 02. Czwartek 03. Piątek 04. Sobota 05. Niedziela 06. Wtorek
Voo Voo, chcąc czy nie chcąc, wysoko ustawiło poprzeczkę przed gwiazdą wieczoru, no ale jeśli ktoś miałby przebić taki występ to tylko absolutna legenda, w postaci Patti Smith. Artystka na muzycznej scenie obecna jest już 46 lat i na stałe wpisała się do historii światowego rocka (a jej wpływ na kształtującą się w latach 70-tych scenę punkową jest nie do przecenienia) - do dziś stanowi inspirację dla kolejnych grup i artystów, a jej autorskie kawałki lub covery w jej aranżacjach rozbrzmiewają na scenach całego świata ("Glorię" często wykonywały np. rodzime T.Love oraz Pidżama Porno). Od samego początku muzycznej kariery, przy jej boku stoi gitarzysta Lenny Kaye, a w 1996 roku do dowodzonego przez nią zespołu powrócił oryginalny perkusista Patti Smith Group (1974-1979) Jay Dee Daugherty. Skład w Dolinie Charlotty uzupełnili: owoc związku z Fredem Smithem - Jakson Smith - oraz Harrison Ford... znaczy się, Tony Shanahan na basie.
Oczywiście mniej więcej widziałem czego się po występie spodziewać: sprawdziłem obecną formę artystki na rozmaitych nagraniach, a dzień wcześniej na TVP Kultura (przypadek?) obejrzałem koncert grupy z Montreux; nie było więc dla mnie zaskoczeniem, że niektórych, trudniejszych do wykonania numerów zabrakło w setliście, a w części hitów (jak np. "Because The Night") Patti musiała iść na skróty - w papierach w końcu lat przybyło. Otrzymałem koncert, który wprawdzie nie zatrząsł moim muzycznym światem, ale był przy tym na tyle dobry, aby nie żałować wydanych pieniędzy - był dokładnie taki, jakiego się spodziewałem, choć też i nie zabrakło drobnych przebłysków geniuszu. Grupa rozpoczęła od spokojnego "Wing" z albumu "Gone Again", będącego swego rodzaju rozgrzewką wokalistki; takim swoistym "badaniem terenu". Szybko okazało się, że Patti była tego wieczoru w dobrej formie wokalnej, choć ze zdrowiem już niestety sprawa wyglądała gorzej: dorwało ją spore przeziębienie i musiała ratować się w trakcie występu łykami gorącego napoju, tudzież mocnymi kaszlnięciami.
Na setlistę składały głównie spokojne, "bezpieczne" kompozycje artystki, bardziej dopasowane do jej obecnej barwy i aktualnych możliwości - były więc odegrane po bożemu m.in. "Dancing Barefoot", "Ghost Dance" (poprzedzony apelem o ratowanie lasów deszczowych i chyba błędnie zinterpretowany przez fanów jako atak na ministra Szyszkę), "Peaceable Kingdom" czy "Beneath The Southern Cross". Ten ostatni zadedykowany został zmarłemu niedawno byłemu partnerowi Smith - Samowi Shepardowi - i kończyła go fenomenalna część instrumentalna z genialną pracą Kaye'a na wiośle. W trakcie numeru nocne niebo rozświetliła spadająca gwiazda - widać wersja z Doliny musiała zmarłemu aktorowi przypaść do gustu... Nie zabrakło też dość zaskakującego coveru: kilka tygodni temu Patti, wespół z zespołem U2, wykonała w trakcie ich koncertu "Mother Of Disappeared" i, jak się okazało, ta kompozycja tak jej się spodobała, że postanowiła włączyć ją do obecnej setlisty. Wyszło naprawdę fajnie. Oczywiście nie mogło też się obejść bez sztandarowych hitów: było więc "Because The Night" z malutką wpadką na wysokości drugiej zwrotki, rozpędzającej się niczym lokomotywa, szalonej "Glorii" (numer wieczoru?), przebojowego "Summer Cannibals" oraz hymnu "People Have The Power" na bis.
Pomimo problemów zdrowotnych, humor artystce wyraźnie dopisywał: co chwila zwracała się do publiczności czy zabawnie reagowała na zaczepki co głośniejszych fanów (kapitalnie "zgasiła" jednego z nich przy okazji "Tarkovskiego"). Pomimo 70-ciu lat na karku, ciągle też potrafi śpiewać, a charyzmą mogłaby obdarować setkę polskich "gwiazdeczek". Reszta zespołu pewnie wspierała ją muzycznie, ale największe brawa zbierał oczywiście Lenny, który oprócz dobrej gry na gitarze, mógł pochwalić się w "Ghost Dance" oraz "Love Me" możliwościami wokalnymi. Pamiętać należy, że bez niego, Patti nie osiągnęłaby takie sukcesu - tym bardziej niepokojący jest fakt, że pomimo braku różnic w metryce, gitarzysta wydaje się fizycznie zdecydowanie mocniej nadgryziony przez ząb czasu. Zganić należy natomiast, zazwyczaj poprawnego, Shanahana - o ile jego gra na basie nie budziła zastrzeżeń, to z głosem tego wieczoru miał spore problemy i takie "Love Me" pogrzebał niemal całkowicie. No ale cóż, przecież nie może w końcu być idealnie, co nie? Zaskoczony byłem tego wieczoru frekwencją, która była... cóż, OK, choć też i sporo miejsc (zwłaszcza po bokach) pozostawało pustych. Rozumiem, że Patti w Polsce występuje dość regularnie, no ale przecież wiecznie grać nie będzie - spieszmy się ją zobaczyć na żywo, zwłaszcza jeśli ciągle nieźle śpiewa.
Setlista:
01. Wing 02. Dancing Barefoot 03. Ghost Dance 04. My Blakean Year 05. Mothers Of The Disappeared (U2 cover) 06. Tarkovsky (The Second Stop Is Jupiter) 07. Beneath The Southern Cross 08. Peaceable Kingdom 09. Love Me (Willy And Ruth cover) 10. Summer Cannibals 11. Because The Night 12. Gloria (Them cover) --- BIS --- 13. People Have The Power
Z przyczyn bliżej nieokreślonych, drugi koncert sierpniowej odsłony 11. Festiwalu Legend Rocka odbył się 15-tego sierpnia - całe wydarzenie zaplanowane zostało więc w taki sposób, że pomiędzy występami Patti Smith i KoRn mieliśmy jeden dzień wolnego. Decyzja wyjątkowo dziwna, tym bardziej, że to wtorek był dniem wolnym od pracy - czyżby po drodze wykruszyła się jedna z gwiazd i zabrakło czasu na znalezienie godnego zastępstwa? Bóg jeden raczy wiedzieć, ale dla stałych bywalców, którzy znają każdy zakamarek Doliny Charlotty było to spore utrudnienie, gdyż musieli oni znaleźć sobie coś do roboty. Oby za rok terminy bardziej się ze sobą zgrały. Pogoda w końcu dopisała i cały dzień po twarzy "smyrały" nas promienie słońca - zanim więc pierwsza grupa zaczęła prezentować swoją twórczość, udałem się zaopatrzyć w zimne napoje. Przed wejściem na amfiteatr czekała mnie jednak bardzo niemiła niespodzianka: otóż okazało się, że na sam obiekt nie można wnosić zakorkowanych butelek kupionych w oficjalnych stanowiskach gastronomicznych. Po raz pierwszy w historii. Dlaczego? Nie wiem. Szkoda jednak, że nie poinformowano mnie zanim dokonałem zakupu czterech butelek... Lekko zniesmaczony przeszmuglowałem zapas korków i wygodnie rozsiadłem się na ławeczce, licząc że ochrona nie zauważy w tym tłumie mnie - groźnego przestępcy łamiącego regulamin imprezy.
Pierwszym zespołem, który pojawił się deskach amfiteatru był, założony w 1999 roku, gdański Chassis. Informacja o dołączeniu grupy do line-upu imprezy była dość zaskakująca, gdyż formacja w 2016 roku oficjalnie zakończyła swoją działalność. Widać jednak chłopaki bez siebie żyć nie mogli i szybko porzucili muzyczną emeryturę. W Dolinie pojawili się nawet w rozszerzonym składzie, bowiem oprócz Michała Gabryelczyka (wokal), Piotra Piórkowskiego (bas), Aleksandra Ostrowskiego (perkusja) oraz Mateusza Rybickiego i Macieja Kończaka na wiosłach, pojawił się również trzeci gitarzysta - Arek Bogaj, szarpiący struny w Chassis w latach 2006-2007. Widać okazja szczególna (bo jednak występ przed światową gwiazdą), to i sam skład wyjątkowy. Kapelę widziałem już w 2012 roku na Festiwalu Rockowym Generacja (gdzie grali przed austriackim Kontrust), więc mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać - a mianowicie dość przebojowej mieszanki rocka z nieco bardziej nowoczesnymi, alternatywnymi formami metalu. 5 lat temu image grupy był zdecydowanie bardziej "groźniejszy" niż obecnie: muzycy ubrani w specjalne, czarne uniformy, z demonicznymi soczewkami w oczach wyglądali jak banda seryjnych morderców; w Charlottcie z kolei wystąpili na luzie, bez zbędnej "spinki" - krótkie spodenki, koszulki, okulary przeciwsłoneczne... Zupełnie jakby dopiero co wrócili z Mielna. Słońce bardzo mocno prażyło (a scena dokładnie naprzeciw), więc w sumie ta zmiana wizerunkowa miała również podłoże taktyczne: w strojach "roboczych" mogliby się bowiem zapocić na śmierć.
Od jakiegoś czasu zauważyłem dość niepokojącą tendencję na Festiwalu Legend Rocka do traktowania pod względem nagłośnieniowym tych mniej znanych grup niejako "po macoszemu". Niestety i tym razem inaczej nie było - zespół brzmiał, jak na możliwości obiektu, średnio: miejscami instrumenty zlewały się ze sobą a wokal gubił się pod ciężarem gitar. Średnio podoba mi się takie podejście organizatorów, zwłaszcza że na poprzednich edycjach wszyscy występowali na równych zasadach: czy to Delhy Seed czy Budgie, Chemia lub Paul Rodgers, Disperse przed Marillion... Warto pochylić się nad młodszymi stażem kapelami, wszak jak nam legendy poumierają, to właśnie "świeżaki" budować będą przyszłość naszego ulubionego gatunku. Sam zespół zaprezentował nam nie tylko numery z poprzednich krążków (były m.in. cztery numery z "Social Distortion") ale również i te, które na fizyczny nośnik jeszcze nie trafiły. Nie zabrakło też coveru (czy też "zabawy z...") Panjabi MC - wokal i indyjskie instrumenty puszczone zostały wówczas z taśmy, natomiast muzycy łoili z pełnią mocy na swych instrumentach. Michał od początku trzymał dobry kontakt z publiką, reszta chłopaków też dawała z siebie wszystko, i jeśli miałbym się do czego przyczepić pod względem kompozycyjnym, to chyba tylko do deficytu solówek. Tych było bardzo mało, a szkoda, gdyż jak już jakiś popis się pojawił, to był naprawdę fajny - jeśli chłopaki wejdą do studia, to oby nie zapomnieli o takim tradycyjnym piłowaniu gitary. Wszak bez nich "piosenki" wydają się jakieś takie niedokończone. Setlista:
--- INTRO --- 01. Monumental 02. Save Me 03. Dorota 04. Oto jestem 05. Subordinated 06. Wide Eyes Open 07. Olo ratuj 08. Mundian To Bach Ke/Kebab (Panjabi MC cover) 09. Better Day 10. Gojira 11. Nowy ALEKS 12. I Won't Let You Down
Po króciutkiej przerwie na scenie zameldowały się legendy polskiego metalu, czyli popularne "Kwasożłopy". Nie są to debiutanci na tym festiwalu, gdyż w 2012 roku supportowali Thin Lizzy - z tego też względu kręciłem nieco nosem na wybór organizatorów, gdyż spodziewałem się gwiazdy, której nie miałem jeszcze okazji w Strzelinku zobaczyć (może za rok takie Flapjack, Kat/Kat & RK, Wilczy Pająk, Illusion czy Lipali?). Od ostatniej wizyty w Dolinie Acid Drinkers zaliczył małą zmianę w składzie (a w sumie to zaliczył ją całkiem niedawno), a mianowicie na miejscu Jankiela pojawił się, znany z nie mniej kultowego Corruption, Robert Zembrzycki. Sama grupa jest w trakcie ogrywania świeżego, bardzo ciepło przyjętego krążka - "Peep Show" - więc należało się spodziewać kilku nowości w setliście. Gdy Titus i spółka wpadli na parkiet i rozpoczęli od jednego z wścieklejszych numerów z całej dyskografii - "Anybody Home?!" - do licznie zgromadzonej publiczności dotarło, że chłopaki nie przyjechali zagrać koncertu: oni przyjechali by, za przeproszeniem, rozpieprzyć wszystko w drobny mak.
Zespół zagrał tego wieczoru z taką mocą, że aż współczułem osobom znajdującym się pod samą sceną: jeśli bowiem w drugim sektorze aż włosy wypadały z wrażenia, to pierwszemu rzędowi musiało pozrywać skalpy z głów. Aż trudno było uwierzyć, że Pukacki dopiero co skończył 50-lat (zresztą podczas występu otrzymał od swych synów tort urodzinowy, a publiczność odśpiewała "Sto lat"), ponieważ jego forma była wręcz astronomiczna. Zresztą cały zespół dawał ostro do pieca: Ślimak na ustawionej bokiem perkusji wyczyniał cuda i dziwy, Popcorn wyglądał jakby zgubił gdzieś ze dwadzieścia lat, a i świeży narybek też czuł się na scenie bardzo pewnie. Na amfiteatrze można było zobaczyć wiele osób w koszulkach Acid Drinkers i gdy tylko poleciał pierwszy riff - od razu zaczęły się tańce czy wesołe machanie łbami. Cud, że im się te głowy nie odkręciły, gdyż Kwasożłopy zawładnęły sceną na bite półtorej godziny, na moment nie zwalniając tempa: były klasyki pokroju m.in. "Barmy Army", "Drug Dealer", "Blues Beatdown", "I Fuck The Violence", jak również nowsze numery pokroju chociażby "25 Cents For A Riff" czy (fenomenalnego na żywo!) "After The Vulture". Jeno "Slow & Stoned" wybrzmiał nieco "płasko", no ale w końcu to numer, który nigdy przez Titusa śpiewany nie był. Gdy piszę te słowa, nieco czasu od tego występu upłynęło - na spokojnie i na trzeźwo stwierdzam, że był to najlepszy koncert polskiej gwiazdy na Festiwalu Legend Rocka. A przecież iście genialnych koncertów nie brakowało.
Po Kwasożłopach zaczęło się oczekiwanie na kontrowersyjną gwiazdę wieczoru. Amfiteatr zapełnił się niemal w całości i, wbrew wszelkiej maści "pieniaczom", wśród publiczności pojawili się nie tylko młodzi fani Amerykanów ale również i stali bywalcy Festiwalu Legend Rocka, zaciekawieni kierunkiem obranym przez organizatorów (kierunkiem "podobno" zapowiadanym od dawna). Trzeba jednak przyznać, że wybór KoRn istotnie był dość odważny - mając do wyboru grupy prezentujące nieco bardziej ambitną muzykę lat 90-tych, jak chociażby Tool (czy nawet A Perfect Circle), Pearl Jam lub Nine Inch Nails, postawienie na jedną z najważniejszych formacji nu-metalowych musiało zaskoczyć. I choć osobiście wolałbym aby w pierwszej kolejności zapraszać ciągle grających "starych dziadów", to nie mogłem odpuścić koncertu takiej gwiazdy, nawet jeśli jej ostatnim albumem jakim przesłuchałem był "Untouchables" z 2002 roku. No bo wiecie, w końcu tak blisko, że aż wstyd nie jechać.
Konferansjer po raz kolejny z wielkim entuzjazmem zapowiadał niesamowitą oprawę wizualną spektaklu, jednak pamiętając koncert Yes/nie-YES traktowałem jego słowa z lekkim przymrużeniem oka. Gdy jednak przy pierwszych taktach "Rotting In Vain" kurtyna opadła, wraz z nią opadła również i moja szczęka: oto bowiem na parkiecie zobaczyłem ogromne podwyższenie z miejscem na perkusję, na froncie którego umieszczono cztery rzędy ruchomych (!) świateł/ekranów. Dodatkowo nad tym wszystkim górował rząd reflektorów i jak to wszystko razem zaczęło działać, to nawet osoba całkowicie zdrowa mogła dostać ataku epilepsji. Mój zmysł wzroku co chwila bombardowany był nowymi doznaniami wizualnymi: LED-y zmieniały kolory (tak, były również barwy biało-czerwone), obracały się we wszystkie strony czy wyświetlały proste wizualizacje - wszystko to wyglądało po prostu kapitalnie.
Od pierwszej nuty cały amfiteatr podniósł się z miejsc aby razem z muzykami przeżywać ten wyjątkowy wieczór. Davis od początku utrzymywał świetny kontakt z publiką: zachęcał do wspólnej zabawy, śpiewania ("Here To Stay", "Coming Undone" ze świetnie wplecionym fragmentem utworu Queen) czy pokazywania "fucka" ("Y'All Want A Single"). Jego forma wokalna robiła wrażenie, podobnie zresztą jak charakterystyczny statyw do mikrofonu (zaprojektowany przez samego H.R. Gigera), z lubieżną fascynacją pokazywany przez realizatorów na telebimach. Co z pozostałymi członkami formacji? Munky i Head na gitarach robili co do nich należało, mało ruchliwy Fieldy na basie wyglądał jakby był zmęczony (ostatnio odpuścił trasę po Ameryce Południowej), natomiast Ray Luzier za bębnami wyczyniał wprost niesamowite rzeczy: nie tylko uderzał w instrumenty z ogromną siłą, ale robił to również niezwykle widowiskowo, co chwila żonglując pałeczkami czy wyrzucając je wysoko w powietrze. Widząc co ten facet wyczynia na swym tronie, nie dziwota że grupa nie reaguje na zaczepki oryginalnego pałkera, spamującego prośbami o reaktywację pierwszego składu.
Setlista: musiała usatysfakcjonować każdego fana, gdyż oprócz nowości pokroju "Rotting In Vain" czy "Black Is The Soul", usłyszeliśmy największe hity z poprzednich lat, w tym również i te nagrane po odejściu Briana Welcha (zresztą "Coming Undone" to mój zdecydowany faworyt tego koncertu). Pamiętając nu-metalowe początki grupy, zaskoczyło mnie jej brzmienie: ciężkie, mięsiste, bardziej zbliżające KoRn do metalu, niż funku czy hip-hopu, jak w początkowej fazie działalności. Śmiem twierdzić, że ekipa z Kalifornii pod względem muzycznym bardzo przypomina obecne dokonania In Flames, ale nie wiem czy to dobrze świadczy o Amerykanach czy źle o Szwedach. W każdym bądź razie ekipę z Bakersfield słuchało i oglądało się bardzo przyjemnie i koncert minął zaskakująco szybko. Osoby, które ominęły to wydarzenie, bo "siara i wstyd" mają czego żałować, gdyż kapela przybyła do Polski będąc w wysokiej formie (no, może poza śpiącym Arvizu). Niech najlepszym podsumowaniem tego muzycznego wieczoru, będzie mój młodszy brat, który wyciągnięty siłą na ten występ, stwierdził na końcu że było rewelacyjnie. A słucha technicznego death metalu...
Setlista:
01. Rotting In Vain 02. Falling Away From Me 03. Here To Stay 04. Y'All Want A Single 05. Clown 06. Black Is The Soul 07. Did My Time 08. Shoots And Ladders 09. Twist 10. Got The Life 11. Coming Undone (z fragm. "We Will Rock You" Queen) 12. Insane 13. Make Me Bad 14. Somebody Someone --- BIS --- 15. 4 U 16. Blind 17. Freak On A Leash
|