11. Festiwal Legend Rocka Dolina Charlotty - 12-13.07.2017 r.
Jedenastą edycją Festiwal Legend Rocka rozpoczął nowy rozdział w swojej historii. Przez ostatnie 10 lat na mapie Polski pojawiło się sporo wydarzeń, mających mieć cykliczny charakter, którym jednak nie udało się utrzymać na rynku zbyt długo - Dolina Charlotty natomiast z każdą kolejną edycją rozwijała się, goszcząc coraz ważniejszych artystów reprezentujących różne gatunki gitarowego grania. Po nieco wspominkowym line-upie w zeszłym roku, tym razem postawiono tylko na muzyków, których jeszcze w Dolinie nie goszczono: na pierwszy ogień byli muzycy ELO/ELO Part II oraz Yes z Andersonem, Rabinem i Wakemanem, w sierpniu natomiast pojawi się Patti Smith i... Korn (widać włodarze nie zapominają również o nowszej historii rocka/metalu). Na początek jednak piosenki, które odwiedzający Strzelinko mieli okazję usłyszeć, choć w nieco innym wykonaniu.
W 2008 roku na deskach amfiteatru zameldował się Electric Light Band, któremu przewodzi Phil Bates - muzyk, który w latach 1993-1999 śpiewał i grał w ELO Part II (założona przez Beva Bevana kontynuacja działalności Electric Light Orchestra, ale już bez lidera - Jeffa Lynne'a). Była to więc formacja luźno powiązana z "oryginałem", ponieważ muzyk nie miał nic wspólnego z powstaniem hitów królujących w latach 70-tych i 80-tych w rozgłośniach radiowych. Teraz jednak mieliśmy zobaczyć grupę złożoną z muzyków zarówno Electric Light Orchestra, jak i tej jej późniejszej inkarnacji. Oto bowiem do Strzelinka zawitała The Orchestra: w skrócie - ELO Part II ale bez Bevana, który odłożył pałeczki i przeszedł na emeryturę. Skąd więc inny szyld? Ponieważ po drodze odsprzedał swoją część praw do marki Lynne'owi, a ten, będąc teraz jedynym ich właścicielem, reaktywował Electric Light Orchestra, ale z zupełnie nowymi muzykami, zmuszając tym samym "konkurencyjną" kapelę do zmiany nazwy (a to niejako zdegradowało ją do miana "tribute bandu").
Zanim jednak gwiazda wieczoru uraczyła nas swoimi wersjami znanych hitów, na scenie pojawił się polski The Bootels: założona w 2005 roku w Łodzi grupa wykonująca własne wersje numerów legendarnego The Beatles. Początkowo byłem nieco rozczarowany wyborem supportu, ponieważ jest jeszcze wiele zasłużonych, rodzimych zespołów prezentujących autorskie kompozycje i to właśnie na nich postawiłbym w pierwszej kolejności. No ale "pierwiastek legendarności" udało się jednak zachować, gdyż lider "Bootelsów", Zbigniew Frankowski, grał m.in. w Quorum, Anawa (zespół Marka Grechuty) czy z Marylą Rodowicz, współtworząc tym samym kawał historii polskiego rocka. Frekwencja nie należała do najwyższych, no ale to zaskoczeniem nie było: cały czas mocno padało i część fanów FLR zostało na polu namiotowym licząc na wyjście słońca (próżne jednak były ich nadzieje), natomiast ci wahający się co do przyjazdu, widząc szalejącą Matkę Naturę, po prostu zostali w domach. Trzeba jednak zaznaczyć, że i tak ludzi było więcej niż na supportującym The Sisters Of Mercy Alergenie - a pogoda przecież podobna.
Niektóre numery "Czwórki z Liverpoolu" mają już na karku niemal 50 lat - można więc się było obawiać nieco archaicznego brzmienia. Bootelsi jednak widzieli jak podejść do materiału źródłowego tak, aby zadowolić wielbicieli "mięsistego", nowocześniejszego grania: covery w ich wykonaniu są bowiem bardziej drapieżne, pełne gitarowego zgiełku, miejscami zbliżającego materiał źródłowy do hard rocka. Sporo też tutaj kombinowania: proste akordy zastąpione zostały ciekawymi riffami, tam, gdzie w oryginale były chóralne, wesołe śpiewy, tutaj mieliśmy klimatyczne zwolnienia - zespół zaskakiwał coraz bardziej śmielszymi pomysłami, dzięki którym dwuminutowe piosenki rozrastały się do dłuższych kompozycji. Oczywiście były też numery odegrane "po bożemu" - no ale w końcu takie np. "Hey Jude" za bardzo poprawić się przecież nie da. Publiczność, mokra i zmarznięta, początkowo ruszała się nieco niemrawo, ale konferansjerka Frankowskiego w końcu doprowadziła do tego, że na amfiteatrze pojawiły się tańce i śpiewy. Zbyszek był w fantastycznym nastroju i widać było u niego prawdziwą radość z grania i śpiewania - uśmiech nie schodził mi z twarzy, gdy oglądałem go bawiącego się na scenie. Jakie piosenki usłyszeliśmy? "Come Together", "I Wanna Be Your Man", "Revolution", "Back In The U.S.S.R." (zaśpiewany w całości przez perkusistę - Andrzeja Żukiewicza), "While My Guitar Gently Weeps", "Yellow Submarine", "Nowhere Man", "Please, Please Me", "Help", "I'll Follow The Sun", "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", "Ticket To Ride", "Get Back", "A Hard Days Night", "I Feel Fine", "I Saw Her Standing There", "Hey Jude", "Why Don't We Do It In The Road" - hit gonił kolejny hit i wkrótce musieliśmy się pożegnać. Oczekiwałem średniego występu, bawiłem się natomiast bardzo dobrze. Aż chciałoby się, aby Frankowski po latach wrócił do śpiewania klasyków pokroju "Ach, co to był za ślub" - może jakaś wspominkowa trasa, hę?
Po krótkiej przerwie technicznej na scenie zameldowali się członkowie The Orchestra. Grupa w kraju nad Wisłą już występowała, ale, z tego co się orientuję, jeszcze nie ze znanym z ELO Part II, Louisem Clarkiem Jr. na wiolonczeli - Orkiestra w Dolinie Charlotty pojawiła się więc w imponującym, siedmioosobowym składzie. Z oryginalnej formacji, święcącej triumfy w latach 70-tych i 80-tych, zostali Louis Clark na klawiszach (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa) i Mik Kaminski (charakterystyczne, niebieskie skrzypce), natomiast ELO Part II reprezentowali również Eric Troyer (wokal, klawisze), Parthenon Huxley (wokal, gitara), Gordon Townsend (perkusja) i Glen Burtnik (basista i wokalista, znany również z nie mniej legendarnego STYX). Mimo iż muzyka Electric Light Orchestra zawsze w Polsce była bardzo popularna, to jednak spora ilość miejsc na amfiteatrze pozostała wolna. Spodziewałem się, że grupa 12-tysięcznego obiektu w całości nie wypełni (co innego Jeff Lynne), ale nie wziąłem pod uwagę złośliwej pogody: lało bez przerwy, przez co osoby niezdecydowane zostały w domu i konsekwencji frekwencja nie powaliła. Może byłoby inaczej, gdyby pojawiła się druga gwiazda, jak np. w zeszłym roku (Marillion i Mike And The Mechanics) albo w 2014 (Fish, Ian Anderson)?
Uczciwie trzeba stwierdzić, że spokojne "Evil Woman" rozpoczęte przez nierozgrzanego Troyera (wyjątkowo nieczyste wejście), było pewnym falstartem. W pierwszym rzędzie tonący w błocie i trzęsący się z zimna fani, a tutaj lekkie "smęcenie" - chyba lepiej, gdyby od razu poleciało coś znacznie żywszego, zmuszającego ludzi do zabawy. Rozumiem, że to numer, w którym możemy poznać możliwości wokalne trzech członków grupy (Eric, Parthenon, Glen), ale w takich warunkach można by było zmienić kolejność hitów, miast sztywno trzymać się setlisty. Na szczęście po "Złej kobiecie" wszystko wróciło do normy: kapela wyciągała hity jak magik króliki z kapelusza, a jej proste, komercyjne, wpadające w ucho piosenki witane były burzą (ha!) oklasków. Mimo iż nigdy fanem tego typu grania nie byłem, to słuchałem wszystkiego z nieskrywanym zainteresowaniem, zwłaszcza że nagłośnienie było po prostu przepiękne. W pamięci ciągle świeże było wspomnienie o dudniącym Guns N'Roses, a tutaj idealnie słychać było każdą nutę - zupełnie jakby w domowym zaciszu, na porządnym sprzęcie i słuchawkach z górnej półki leciała dobra "koncertówka". Doskonała robota!
Setlista była bardzo przekrojowa i pokazywała jak szeroko sięgały zainteresowania członków Electric Light Orchestra. Usłyszeliśmy bowiem zarówno numery stricte rockowe (m.in. "Roll Over Beethoven", "Ma-Ma-Ma Belle" czy "Do Ya"), jak i te bardziej popowe (np., połączone ze sobą, "Livin' Thing" i "Xanadu"), a całość uzupełniono pięknymi balladami (cudowne "Strange Magic", czy jeszcze lepsze "Ticket To The Moon"). Na nudę narzekać więc nie było można, tym bardziej że mieliśmy przecież aż trzech wokalistów - niekiedy poszczególne kompozycje należały tylko do jednego z nich (pozostali uzupełniali wówczas główną linię melodyczną o chórki), innym razem wymieniali się zwrotkami. Moim faworytem jeśli idzie o głos, był tego wieczoru, posiadający barwę zbliżoną do Lynne'a, Huxley, no ale pozostali też dali radę. Specjalne brawa należą się też Troyerowi, który po małej wpadce na początku, wziął się w garść i później zachwycał w spokojniejszych kompozycjach (cały czas walcząc przy tym z zimnem: kilka razy udało mi się zauważyć jak rozgrzewał skostniałe palce). Dodajcie do tego, stojącą na wysokim poziomie oprawę wizualną (z pięknym, dynamicznie zmieniającym się oświetleniem), a otrzymacie koncert, który mógł zamknąć usta wszystkim złośliwcom, nazywającym The Orchestra "pseudo-ELO". "Mógł", bowiem większość z nich na występie się nie pojawiła... Cóż, ich strata.
Setlista:
01. Evil Woman 02. Rock 'N' Roll Is King 03. Sweet Talkin' Woman 04. All Over The World 05. Hold On Tight 06. Strange Magic 07. Confusion 08. Showdown 09. Twilight 10. Roll Over Beethoven 11. Livin' Thing/Xanadu 12. Ma-Ma-Ma Belle 13. Telephone Line 14. Shine A Little Love 15. Ticket To The Moon 16. Mr. Blue Sky 17. Turn To Stone 18. Do Ya --- 19. Last Train To London 20. Don't Bring Me Down
Jeśli pierwszego dnia Festiwalu ktoś był rozczarowany formatem pierwszej gwiazdy, to drugiego już narzekać nie mógł. Czekać nas miał nie tylko występ jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych w świecie polskich zespołów reprezentujących nurt progresywnego rocka/metalu - Riverside - ale również absolutnej legendy w postaci ARW... A w zasadzie Yes... A tak dokładniej to Yes feat. ARW... Cóż, trochę to skomplikowane, więc pozwólcie, że Wam nieco w dalszym wpisie wyjaśnię, co w zasadzie w Dolinie Charlotty się pojawiło. Pogoda w końcu odpuściła i kilka razy w ciągu dnia wyjrzało nawet słońce, ale chmury ciągle majaczyły na horyzoncie, ponuro strasząc powtórką z dnia poprzedniego. Co godzinę sprawdzaliśmy prognozy, wszak na koncercie takiej gwiazdy chciałoby się, aby wszystko było idealnie. I jak tylko usłyszałem pierwsze dźwięki dochodzące z amfiteatru, to nie wytrzymałem i poszedłem podsłuchać soundchecku - tam parę spoilerów z setlisty i możliwość usłyszenia "Awaken" w wersji instrumentalnej. Wieczorem mogło być tylko lepiej - wszak to Yes. A w zasadzie jego część...
Yes to założona w 1968 roku brytyjska formacja grająca progresywnego rocka - co trzeba dodać: jedna z najważniejszych w historii tego typu muzyki. Skład grupy wiele razy ulegał zmianie, a w jej szeregach zobaczyć mogliśmy legendy, współpracujące później z m.in. Genesis, Asia, King Crimson czy Davidem Bowie, jednak prawdziwe tąpnięcie nastąpiło w roku 2008, kiedy to kapela, w dość kontrowersyjnych okolicznościach, rozstała się ze współzałożycielem i wokalistą - Jonem Andersonem. Dwa lata później, wraz z dawnymi przyjaciółmi z zespołu - Trevorem Rabinem i Rickiem Wakemanem, powołał on do życia projekt ARW. Z uwagi na napięte grafiki członków tria (gitarzysta w końcu rezyduje w Hollywood gdzie komponuje ścieżki dźwiękowe do blockbusterów), dopiero w 2016 udało im się wybrać w pierwszą trasę koncertową, podczas której fani mogli usłyszeć hity ich macierzystej formacji - i to właśnie ten szyld ogłoszono jako jedną z gwiazd 11 Festiwalu Legend Rocka. Wszystko zmieniło się kilka miesięcy później, po wprowadzeniu Yes do Rock'n'roll Hall of Fame, gdzie po latach Howe, Rabin, Anderson, Wakeman i White pojawili się razem na scenie. Wówczas wokalista, jako współwłaściciel praw do marki, postanowił zmienić nazwę ARW na Yes feat. Anderson, Rabin, Wakeman. Wprowadziło to nieco zamieszania, ponieważ mamy obecnie ciągle działający, szykujący się do obchodów 50-lecia Yes (a tam gitarzysta i perkusista), a z drugiej strony Yes feat. ARW (a tu z kolei wokalista, autor najbardziej "radiowych" hitów i czarodziej klawiszy). Aż ciężko stwierdzić, który skład lepszy...
Zanim jednak danie główne w postaci "Yes/nie-Yes", najpierw czekała nas niezwykle smakowita przystawka: polski Riverside, będący obecnie jednym z naszych najbardziej gorących towarów eksportowych. Po niespodziewanej śmierci Piotra Grudzińskiego w zeszłym roku, grupa postanowiła kontynuować działalność, na stanowisko gitarzysty zatrudniając (na razie jako muzyka sesyjnego) Macieja Mellera - założyciela art-rockowego Quidam. Trzy lata temu jego zespół niestety zakończył swoją działalność (miałem jednak przyjemność zobaczyć go w Dolinie, grającego przed m.in. Procol Harum), no ale przynajmniej talent Mellera się nie zmarnował się na bezrobociu - ciekawe jednak czy będzie brał czynny udział w komponowaniu kolejnych numerów.
Po krótkiej zapowiedzi poprzedzonej klimatycznym "intrem", usłyszeliśmy pierwsze dźwięki monumentalnego "Second Life Syndrome". 15-minutowa kompozycja na początek była prawdziwym strzałem w dziesiątkę: świetny riff, fenomenalny refren, wspaniałe solówki, liczne zmiany tempa - a to wszystko, pomimo silnego wiatru, całkiem nieźle nagłośnione. W dalszej części występu mieliśmy zarówno kawałki bardziej przebojowe, jak "Conceiving You" (nieco niechlujnie zaśpiewany w niektórych partiach ale nadrabiający wspaniałą warstwą instrumentalną) czy "02 Panic Room" (z przerwą, która mocno zaskoczyła słuchaczy), jak i te nieco bardziej skomplikowane - one chyba najbardziej fascynowały. Taki "Caterpillar and the Barbed Wire" na żywo wypadł znacznie bardziej drapieżnie niż w wersji studyjnej znanej z "Love, Fear And The Time Machine", "The Depth Of Self-Delusion" rozrósł się do trzynastu minut, głównie dzięki kapitalnej instrumentalnej części z widowiskowym solo Mariusza w środku oraz szaloną końcówką, w której Maciek brutalnie "piłował" gitarę (nie zapominajmy też o kapitalnych klawiszach Michała!), a "Escalator Shrine", początkowo spokojny, niemal jazzujący, pod koniec miażdżył klimatem i gitarowym zgiełkiem. Prawdziwym mistrzostwem były jednak "Lost" oraz, dedykowany Piotrowi Grudzińskiemu, "Towards The Blue Horizon". Ten pierwszy, z Dudą na gitarze akustycznej - delikatny, spokojny i, nie bójmy się użyć tego słowa, piękny; ten drugi z kolei po prostu przerażająco szczery i intymny. Aż łzy napływały do oczu ze wzruszenia, gdy słuchało się Mariusza śpiewającego przy dyskretnej grze Łapaja: "And You can still play the guitar and sing your songs/I just miss those days and miss You so...". Wspaniały koncert, jakże słusznie nagrodzony przez publiczność owacją na stojąco. Aż chciałoby się jakiegoś "bisa", no ale niestety nie było na to czasu, gdyż trzeba było przygotować scenę dla gwiazdy wieczoru.
Setlista:
---Eye Of The Soundscape/Night Session - Part 2--- 01. Second Life Syndrome 02. Conceiving You 03. Caterpillar And The Barbed Wire 04. The Depth Of Self-Delusion 05. 02 Panic Room 06. Lost (Why Should I Be Frightened By A Hat?) 07. Towards The Blue Horizon 08. Ecalator Shrine
Podobnie jak The Orchestra dnia poprzedniego, tak i Yes zaczęło swój występ od pewnego falstartu. Ledwo zabrzmiały pierwsze dźwięki, opartego głównie na gitarze, instrumentalnego "Cinema", a tu okazało się, że bezprzewodowy system w wiośle Rabina nie działa prawidłowo i jego popis był mocno "porwany". Gdy już podłączono go drogą tradycyjną i zaczęto "Perpetual Change", pech nie odpuścił i tym razem wysiadł... mikrofon Andersona, przez co zmuszony był on kończyć ten numer na podeście basisty. Muzycy skwitowali obie awarie wybuchem śmiechu - artyści w świetnej formie, a tu pomimo mocno rozbudowanej próby dźwiękowej, podczas której wszystko szło jak z płatka, sam koncert zaczął się sypać na samym początku i to z powodów czysto technicznych. Na szczęście chochlikom skończyły się pomysły na utrudnianie im pracy i dalsza część występu minęła bez żadnych problemów.
Udając się na koncert ARW w głowie kołatała się jedna myśl: czy Anderson da radę - wszak ma on już na karku 72 lata. Ku zaskoczeniu wszystkich jego charakterystyczny wysoki głos (kontrtenor) nie zmienił się niemal w ogóle, przez co niektóre fragmenty utworów brzmiały jakby zostały wyrwane ze starych albumów i puszczone z playbacku - a niektóre z kawałków nagrane zostały przecież w latach 70-tych! Oczywiście tu i ówdzie zdarzyło mu się nie dociągnąć pewnych nut, no ale z uwagi na wiek można mu to darować. Był on tego wieczoru widocznie szczęśliwy występując z tym repertuarem: cały czas się uśmiechał i co chwila komplementował publiczność. Przesadnie, co trzeba dodać, gdyż ta niestety była bardzo sztywna. Widocznie do Doliny zawitali fani rocka progresywnego głównie z tego gorszego sortu: mający kije w tyłku, komentujący tak jakby pozjadali wszystkie rozumy... Efekt? Muzycy dają czadu i zachęcają do zabawy, a na amfiteatrze wymęczone, niemal anemiczne brawa.
Zespół co chwila wznosił siĘ na muzyczne wyżyny. Potężny, owinięty charakterystyczną peleryną Rick Wakeman czarował schowany za zajmującym 1/4 sceny (!) zestawem klawiszy - aż ciężko w to uwierzyć, ale wykorzystywał całe to "tałatajstwo": delikatne pianino w "Heart Of The Sunrise", kosmiczny moog w "And You And I" (a później potężne orkiestracje), fantastyczne solo w "Rhythm Of Love" (chyba najbardziej komercyjny numer Yes), keytar w "Owner Of The Lonely Heart", no i niesamowity popis w rozciągniętym do 25-ciu minut "Awaken", gdzie na harfie akompaniował mu Anderson. Prawdziwy mistrz. Trevor Rabin z kolei sprawił, że brzmienie grupy nabrało pewnego charakteru. Nie jest on tak precyzyjny jak Howe, gra brudniej, bardziej emocjonalnie, nierzadko wzmacniając poszczególne partie, dzięki czemu ARW na żywo miejscami zbliża się do hard rocka (posłuchajcie żywiołowego solo w "Hold On" czy niemal rock'n'rollowego popisu w "I've Seen All Good People"). Dodatkowo wspomagał Jona wokalnie, a takie "Lift Me Up" już niemal w całości należało do niego. Skład uzupełnili Lou Molino III za zestawem perkusyjnym, którego pewna gra doskonale uzupełniała popisy starszych kolegów (słuchając solówki przed "Lift Me Up" ze smutkiem stwierdziłem, że od White'a już próżno oczekiwać takiej ekwilibrystyki), a także Lee Pomeroy na basie. Ś.P. Chris Squire (muzyk zmarł w 2015 roku) pokiwałby głową z uznaniem słysząc jak mierzy się on ze "Schindleria Praematurus". Koncert trwał około dwóch godzin, a zakończył go (ku uciesze młodszego brata, który jest fanem "JoJo's Bizarre Adventure"), przeżywający drugą młodość w Internecie, "Roundabout". Osobiście wolałbym śpiewany przez Rabina "Changes", no ale cóż, wszystkiego przecież mieć nie można.
I tak oto wieczór z Yes feat. Jon Anderson, Trevor Rabin And Rick Wakeman dobiegł końca. I był to wieczór iście magiczny: wspaniała, ponadczasowa muzyka, artyści w genialnej formie, niezła oprawa wizualna (konferansjer zapowiadał świetlne popisy z takim entuzjazmem, jakby miała tu znów wystąpić węgierska Omega) i tylko publiczność jakaś taka drętwa. Równo za miesiąc druga odsłona Festiwalu Legend Rocka, na której również nie może mnie zabraknąć. W sierpniu na deskach amfiteatru w Strzelinku zaprezentują się bowiem: dowodzony przez Wojciecha Waglewskiego Voo Voo, zbuntowana Patti Smith, przedwcześnie uśmierceni przez Wikipedię chłopaki z Chassis, kwasożłopy z Acid Drinkers, a na końcu publiczność zgniecie amerykański Korn. Będzie się działo!
Setlista:
--- Perpetual Change Theme--- 01. Cinema 02. Perpetual Change 03. Hold On 04. I've Seen All Good People 05. Drum Solo/Lift Me Up 06. And You And I 07. Rhythm Of Love 08. Heart Of The Sunrise 09. Long Distance Runaround/The Fish (Schindleria Praematurus) 10. Awaken 11. Owner Of A Lonely Heart --- 12. Roundabout
Na koniec parę słów około-organizacyjnych, gdyż sporo osób kręciło nosami widząc co się w Charlottcie dzieje. Akapit ten nie jest napisany po to, aby być złośliwym - odwiedzam Dolinę od wielu lat i chciałbym, aby była tutaj najlepsza impreza w Polsce. Chodzi mi więc bardziej o to, by pochylić się nad pewnymi kwestiami, ażeby w przyszłości było tylko lepiej. Przede wszystkim: sam amfiteatr. Przydałby się już remont, ponieważ dostał on ostatnimi czasy mocno w kość: w zasadzie każde większe wydarzenie na tym obiekcie odbyło się w strugach deszczu, przez co porobiły się miejsca, w którym woda stoi a ludzie topią się w błocie. I nie, nawet nie myślcie o zadaszeniu: wolę przemoknąć do suchej nitki, niż stracić wyborną akustykę. Kolejna sprawa: nieoświetlony powrót na pole namiotowe - bez latarki można się zabić, a piszę o tym od chyba pięciu lat i się doczekać nie mogę. Z każdym kolejnym rokiem postawienie namiotu też jest coraz droższe, a niestety lepiej nie jest: teraz np. nie można było zjeść w pobliskiej karczmie, ponieważ... nie dostarczono tam składników. Dobrze, że przynajmniej "paszy" nie brakowało na samym amfiteatrze, a za 10 złotych dostawało się taką porcję, że ledwo się w brzuchu mieściła. Inną sprawą, nieco bardziej niepokojącą, jest ilość wolnych miejsc na występach. Oczywiście, w tym roku pogoda na pewno była jednym z czynników, ale być może wina leży też w tematycznych koncertach (tribute band przed tribute bandem, progresywny rock/metal przed progresywnym rockiem), dzielących grupę docelową na mniejsze części? Może należałoby wrócić do tej najbardziej sprawdzonej formuły, znanej z wczesnych odsłon - wówczas mieliśmy trzy grupy, nierzadko prezentujące zupełnie inne podejście do gitarowej muzy, dzięki czemu w Strzelinku spotykało się przedstawicieli różnych subkultur. No i zawsze większa ilość kapel, to większa ilość fanów - jest więc nad czym pomyśleć.
|