Guns N' Roses - Gdańsk



"Not In This Lifetime Tour"
Guns N' Roses, Killing Joke, Virgin
Stadion Energa Gdańsk - 20.06.2017 r.


Dla wielu Guns N' Roses to ostatni giganci rocka. Miliony sprzedanych płyt, tysiące wyprzedanych koncertów, charakterystyczny, niepodrabialny image i dziesiątki nieprawdopodobnych historii z trasy i poza nią, nierozerwalnie związanych z narkotykami i hedonistycznym trybem życia poszczególnych muzyków, tworzą historię, która fascynuje kolejne pokolenia. Zespół na przestrzeni lat wielokrotnie zmieniał swój skład, czego przyczyną niemal zawsze był Axl Rose - niepokorny, obdarzony wspaniałym głosem frontman - ale fani nie tracili nadziei na powrót członków tego najsłynniejszego line-upu z przełomu lat 80-tych i 90-tych (a głównie charakterystycznego gitarzysty - Slasha). Wydawać by się mogło, że przez te dwie dekady wzajemnych oskarżeń, oszczerstw i wyzwisk, reaktywacja zakrawała na cud nie mniejszy niż wskrzeszenie Łazarza, aż tu nagle w 2016 roku gruchnęła nieprawdopodobna wiadomość: Slash wraca do grupy i to wespół z basistą Duffem McKeaganem (któremu zdarzyły się wcześniej gościnne występy z GN'R). Tak oto "Gunsów" znów tworzyli Axl, Slash, Duff i Dizzy (jedyny członek ze złotej ery, który wytrzymał tyle lat u boku Rose'a), a wspomagać ich mieli Richard Fortus na drugim wiośle, Frank Ferrer na perkusji i Melissa Reese za kolejnym zestawem klawiszy. Trasa koncertowa, jakże trafnie nazwana "Not In This Lifetime" (od słynnej wypowiedzi Axla, na pytanie czy jeszcze kiedyś zagra na jednej scenie ze Slashem - przyp. gumbyy), zawitała również do Polski - takiej okazji, znając temperament artystów, nie można było przegapić. Wszak w każdym momencie mogą się oni wszyscy pozabijać.

Zaszczyt rozgrzania publiczności przed gwiazdą wieczoru otrzymały dwie grupy: jedna rodzima, druga zza granicy. Polską scenę muzyczną, ku ogólnemu niezadowoleniu fanów mocniejszych dźwięków, reprezentował reaktywowany w 2016 roku zespół Virgin. Powody dla których nie przepadają oni za Dodą są różne: od samej, bardziej komercyjnej przecież, muzyki, po sposób promocji, oparty w dużej mierze o skandale/kontrowersyjne wypowiedzi Rabczewskiej - nie da się bowiem ukryć, że częściej jest ona bohaterką tekstów Pudelka niż poważnych czasopism/portali. Sam również traktowałem zapewnienia o tym, że rock płynie w jej krwi z lekkim przymrużeniem oka, ale, w przeciwieństwie do kilku znajomych, miast ostentacyjnie opuścić występ, wygodnie rozsiadłem się na trybunie rzucając wyzwanie grupie: no dalej - bawcie mnie!

Po odpaleniu najbardziej bezużytecznych telebimów w historii (wysokość całej sceny a obraz w formacie 16:9 tylko przez sam ich środek) na scenie pojawił się zespół oraz sama Doda, jak zawsze w oryginalnej kreacji. Grupa w pełni wykorzystała dość krótki czas (około 30 minut) jaki jej dano, by zaprezentować mocno przekrojowy materiał, składający się nie tylko z kawałków Virgin ale także piosenek znanych z solowych płyt Pani Doroty. Numery mogły zaskoczyć niejedną osobę, gdyż brzmiały wyjątkowo... ciężko - to nie te same słodkie nuty, które można usłyszeć w radio; tutaj wszystko było bardziej drapieżne (no, może poza "Znakiem pokoju", który w zamyśle jest taki "cukierkowo-pompatyczny"). Fanom klasycznych brzmień humor musiał poprawić też udany cover Van Halen: "Ain't Talkin About Love" (pojawił się on na drugim solowym albumie wokalistki) - mocny, żywiołowy i świetnie zaśpiewany. Wszyscy spodziewali się, że Rabczewska wróci do domu na tarczy, a stało się zupełnie inaczej: dała radę. I szkoda tylko bardzo słabego nagłośnienia, które w pewnych momentach mocno utrudniało odbiór muzyki. "Tak to już jest z tymi pierwszymi zespołami" - pomyślałem. Niestety, myliłem się.

Setlista:

01. Prowokacja
02. Znak pokoju
03. Anyżk
04. Sens
05. Ain't Talking About Love (Van Halen cover)
06. Lazarium
07. Mam tylko Ciebie

Po krótkiej przerwie, na scenie zameldowali się członkowie kultowej brytyjskiej formacji udanie łączącej post-punk z industrialnym rockiem/metalem: Killing Joke. Od 1990 roku nie zdarzyło się jej wydać złego albumu - śmiało wręcz można zaryzykować stwierdzeniem, że jest to jedna z niewielu grup, która miast "tetryczeć" na starość, to nagrywa coraz to wścieklejsze krążki (ostatni z nich - "Pylon" - pochodzi z 2015 roku). Po drodze zdarzyło się jej kilka razy rozpaść, ale od 2008 roku koncertuje w oryginalnym składzie, znanym z początków działalności. Kraj nad Wisłą kilkukrotnie już odwiedzali, a na Guns N' Roses muzycy przybyli prosto z Warszawy, gdzie grali poprzedniego wieczora w Progresji - mogliśmy mieć więc pewność, że będą odpowiednio rozgrzani.

Przy gromkich brawach na scenie zjawili się Coleman, Walker, Glover i Ferguson w towarzystwie bliżej niezidentyfikowanej osoby, zastępującej Rezę Udhina za zestawem klawiszy. Zaczęli z grubej rury ("The Wait") i w zasadzie przez cały, trwający około 45 minut, występ nie zwolnili tempa: hit gonił kolejny hit. Jaz od początku tańczył jakby uczestniczył w mistycznym obrzędzie, Geordie, jak zawsze zresztą, niemal od niechcenia szarpał struny, pałeczki trzymane przez Paula latały jak zautomatyzowane, a "Youth" cóż, wyglądał ekstrawagancko - i to wystarczyło. I byłoby cudownie gdyby nie jeden malutki szczegół: nagłośnienie. Jeśli na Virgin było ono złe, to Killing Joke grał w warunkach wręcz makabrycznych: instrumenty zlewały się w jeden wielki hałas, w "Eighties" zniknęła gitara, a wraz z nią charakterystyczny riff, o który swego czasu kłócili się z Nirvaną, na "Pandemonium" sample niosły się z taką mocą, że niemal uszy zaczynały krwawić - nie tak to wszystko powinno brzmieć. Jeśli więc zapytacie się mnie, jak grupa gra obecnie na żywo, to muszę Wam szczerze odpowiedzieć: nie wiem. Po tym co usłyszałem, to naprawdę nie wiem. Mogę mieć tylko nadzieję, że uda mi się ich złapać raz jeszcze ale tym razem w miejscu z lepszą akustyką... Tym bardziej, że pod względem fizycznym widać, że są formie.

Setlista:

01. The Wait
02. Autonomous Zone
03. Love Like Blood
04. Eighties
05. European Super State
06. Sun Goes Down
07. Corporate Elect
08. The Death And Resurrection Show
09. Pandemonium

Guns N' Roses miało rozpocząć swój występ o 20:45. Show jednak minimalnie się opóźniło ale na szczęście nie tak jak w Rybniku (ile wtedy było? 3,5h godziny?): równo o 21 przy dźwiękach ze "Zwariowanych melodii" na scenie przy ogłuszającym aplauzie pojawili się poszczególni muzycy, by rozpocząć od "It's So Easy". Ogromne telebimy w końcu zaczęły wyświetlać obraz na całej swej powierzchni, co nie tylko wyglądało szalenie widowiskowo, ale pozwalało też osobom znajdującym się dalej dojrzeć najdrobniejsze szczegóły występu. A było co oglądać, gdyż zespół, przynajmniej jeśli chodzi o formę fizyczną, dawał z siebie wszystko: Axl biegał po całej scenie (kilkukrotnie w trakcie koncertu zmieniając garderobę), Slash popisywał się szaloną grą przed fanami, często, niczym Chuck Berry, wykonując "kaczy chód", Duff nieco bardziej skupiony, wchodził na specjalnie przygotowane podwyższenie, a reszta... cóż, była. Nie da się bowiem ukryć, że show miało trzech głównych aktorów i to nich skupiała się uwaga realizatorów. Od czasu do czasu mignął nam Richard grający solówki (dobrze wypadł, a i pasuje do image'u grupy) czy potężny Frank za bębnami, ale już taką Melissę zobaczyliśmy może ze dwa, trzy razy, gdy akurat robiła za chórki (np. w "Better"), a Dizzy'ego w całej okazałości to już chyba w ogóle...

Zbudowana na potrzeby spektaklu scena wyglądała olśniewająco. W zasadzie każdy jej element był podświetlany, łącznie ze schodkami na podwyższenie, a do tego z tyłu znajdował się wielki ekran, na którym wyświetlano imponujące wizualizacje, przygotowane do poszczególnych utworów (ogromne, świecące meduzy na "Estranged" wręcz hipnotyzowały!). Na ściance za zespołem zobaczyć mogliśmy również mniejsze wyświetlacze i mógłbym sobie dać rękę uciąć, iż w pewnym momencie widziałem na nich tancerki do złudzenia przypominające kobiecą postać z okładki albumu "Contraband" Velvet Revolver (czy to moja wyobraźnie spłatała mi figla, czy może rzeczywiście było to puszczenie oczka do fanów twórczości kudłatego gitarzysty?). Jeśli jakimś cudem nie dostaliście od tych wszystkich świateł oczopląsu, to mogliście się jeszcze cieszyć z wybuchających fajerwerków i, zdecydowanie zbyt głośnych moim zdaniem, petard na "Live And Let Die". Widać, że do wizualnego aspektu show ekipa podeszła z wyjątkowym pietyzmem i szkoda tylko, że z taką samą troską nie potraktowano samego dźwięku.

Niestety nagłośnienie na gwieździe wieczoru okazało się bowiem tylko minimalnie lepsze niż supportów: zbyt często zdarzały się momenty, szczególnie w tych mocniejszych kawałkach jak "Welcome To The Jungle" czy "You Could Be Mine", w których zmysł słuchu gwałciła nawałnica bliżej niezidentyfikowanych dźwięków - widać że polskie stadiony nie były budowane z myślą o takich wydarzeniach. Bogu dzięki, w setliście znalazło się miejsce na sporą ilość spokojniejszych kompozycji, gdyż w obiekcie z tak fatalną akustyką tylko ich dało się w całości wysłuchać bez krwawienia z uszu: "This I Love" z "Chinese Democracy" wykonany został cudownie (delikatne klawisze Reeda, potężny głos Rose'a, a do tego przejmująca solówka Slasha), "November Rain" chwytało za serce (nawet nie zauważyłem kiedy wprowadzono fortepian!), na "Knockin' On Heaven's Door" mogliśmy pośpiewać sobie razem z frontmanem... To głównie dzięki takim numerom nie można uznać wieczoru za całkowicie stracony. No ale, powiedzmy sobie szczerze, całość chyba jednak nie powinna tak wyglądać - nie jechałem przecież do Gdańska po to, aby zobaczyć Guns N' Roses; udałem się na stadion po to, by usłyszeć jak wypada ta (legendarna już) kapela w najlepszym składzie od 1996 roku. Co ważne, usłyszeć wszystkie "piosenki" jakie tego dnia przygotowali, a nie jedną czy dwie - a z tym niestety był problem. Problem, który boli tym bardziej, że muzycy są w formie a i w setliście znalazło się miejsce na parę niespodzianek (np. numery z "Chinese Democracy", podczas których widać było, że Slash z Duffem nieźle się bawią).

Osobny akapit należy poświęcić też kontrowersjom związanych z organizatorem eventu, a więc firmie LiveNation. Nad akustyką już wystarczająco się pastwiłem przez całą długość tekstu, więc dodam tylko, że niektóre osoby postanowiły zażądać drogą reklamacji zwrotu pieniędzy za bilet - ciekawe co z tego wyjdzie. Ja na pewno nad kolejną wizytą do tego obiektu mocno się zastanowię, zwłaszcza że również z samymi miejscami były niezłe cyrki. W moim sektorze co prawda było miło i kulturalnie, ale z tego co czytałem po koncercie, na innych dochodziło do bójek i szarpanin, spowodowanych wpuszczaniem do trybun numerowanych osób z wejściówkami nienumerowanymi. Na skandal zakrawa też wielkość Golden Circle, który na Gunsach rozrósł się do absurdalnych 3/4-tych boiska piłkarskiego. Kiedyś bilety na płytę były najtańsze z uwagi na ogólny ścisk, dziś dla LiveNation to najdroższe, najbardziej komfortowe miejsce na całym stadionie... Albo inaczej: jedyne miejsce w którym cokolwiek słychać. Ech, taki zespół, taki skład, taka setlista, taka forma i taka piękna katastrofa.

Setlista:

01. It's So Easy
02. Mr. Brownstone
03. Chinese Democracy
04. Welcome To The Jungle
05. Double Talkin' Jive
06. Better
07. Estranged
08. Live And Let Die (Wings cover)
09. Rocket Queen
10. You Could Be Mine
11. Attitude (Misfits cover)
12. This I Love
13. Civil War
14. Yesterdays
15. Coma
16. Slash Solo/Speak Softly Love (Nino Rota cover)
17. Sweet Child O' Mine
18. My Michelle
19. Wish You Were Here (Pink Floyd cover)
20. November Rain
21. Knockin' On Heaven's Door (Bob Dylan cover)
22. Black Hole Sun (Soundgarden cover)
23. Nightrain
---
24. Patience
25. The Seeker (The Who cover)
26. Paradise City



Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 01.07.2017 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!