Tomasz "Lipa" Lipnicki Kawałek Podłogi, Koszalin - 18.03.2017 r.
Tydzień temu w koszalińskim klubie Kawałek Podłogi czekał nas recital Tomka Lipnickiego. Ten znakomity wokalista/gitarzysta, najbardziej kojarzony jest z, mieszającą stylistykę grunge'u i metalu, grupą Illusion oraz bardziej alternatywnym Lipali, ale w swojej długiej karierze grał również w She, Skawalker (grupa, która przekształciła się później w O.N.A.) a także - w latach 2003-2004 - Acid Drinkers (czego owocem była płyta "The Rock Is Not Enough"). Szczery, bezkompromisowy, nie unikający trudnych tematów, na scenie żywiołowy, dający z siebie wszystko. Trzykrotny laureat Fryderyka i jedna z najbardziej wyrazistych postaci polskiej sceny muzycznej. Słowem: Lipa. Pamiętając genialny występ Illusion w ramach Generacji, po prostu musiałem tam być, pomimo dość wysokiej cenie biletu. 40 złotych na jednoosobowy koncert akustyczny? Całkiem sporo, no ale przynajmniej mieliśmy pewność, że w klubie nie pojawią się przypadkowe osoby, bardzo często utrudniające odbiór muzyki.
W klubie stawiłem się krótko przed dwudziestą i, pomimo sporej frekwencji, udało mi się bez problemu zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Kilka minut później na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, od razu ostrzegając że jest po kuracji antybiotykowej, więc wokalnie może być różnie. Lipa zachęcił fanów do interakcji, w tym zadawania pytań, obiecując że do wszystkiego się odniesie i żadna "zaczepka" nie pozostanie bez odpowiedzi. Słowa dotrzymał, gdyż tego wieczoru był niezwykle wygadany: komentował zachowania publiki, opowiadał o swoim życiu (również tym osobistym), karierze, genezie powstania poszczególnych kawałków, wracał do zabawnych chwil spędzonych z poszczególnymi zespołami (najlepsza była historia ze wspólnej trasy z Daab po zachodnich Niemczech). Pomimo groźnej aparycji, okazał się osobą otwartą i sympatyczną, do tego z dystansem oceniającą to co dzieje się w Polsce (wszak tematów politycznych też zabraknąć nie mogło). Była to niepowtarzalna okazja dla fanów, aby zobaczyć (poznać?) Lipnickiego takiego jakim jest na co dzień.
Pomimo straszenia przebytą chorobą, do formy wokalnej w żaden sposób nie można się było przyczepić: Lipa doskonale radził sobie zarówno w spokojniejszych, melancholijnych utworach, jak również potrafił odpowiednio dać do pieca w tych bardziej dynamicznych. Bez znaczenia czy akurat grał "To co ma nadejść", "Pasję i skowyt" czy taki "Nóż" - chłonąłem każdy dźwięk, każde uczucie; jak zahipnotyzowany siedziałem słuchając niekiedy niezwykle intymnych wersji znanych hitów. Zresztą nie tylko ja: prawie każdy numer prezentowany był w absolutnej ciszy, po której następowała burza oklasków. Lipnicki niemal cały koncert zagrał wykorzystując tylko dwie gitary: dwunastostrunową oraz tradycyjną (ale z kolorowymi serduszkami, co uznałem za bardzo komiczne), choć ta pierwsza zaraz na początku poddała się jego niezwykle dynamicznej grze, tracąc jedną ze strun - Tomek zażartował, że o ile w klubie nie ma kogoś ze słuchem absolutnym, to da się ją jeszcze wykorzystać, ale po kolejnym numerze zmienił zdanie i oddał ją w ręce technika. Jego gra na wiośle robiła piorunujące wrażenie i niekiedy aż ciężko było uwierzyć, że te wszystkie dźwięki płyną z zaledwie jednego instrumentu.
Zaraz na początku Tomek zapowiedział, że oprócz kawałków Illusion czy Lipali, koncert uświetnią cztery covery artystów i zespołów, które miały wpływ na jego pracę artystyczną. Trzeba przyznać, że wybór był... zaskakujący. W końcu konia z rzędem temu, kto spodziewałby się po wytatuowanym gitarzyście żwawej wersji "Imagine" The Beatles czy wzruszającej ballady od U2. Gdy pod koniec występu zapowiedział ostatni numer nie jego autorstwa, osobiście przypomnieć musiałem "zagubienie" jednej piosenki. Lipa, wyraźnie zaskoczony, podziękował za skrupulatność, chwilę się zastanowił (muzyk nigdy nie korzysta z setlisty, stawiając na, mniejszą lub większą, spontaniczność), po czym chwycił, schowane nieco z boku, ukulele i cudownie zaśpiewał "Rise" Eddie'go Veddera (ze ścieżki dźwiękowej "Into the Wild") a następnie (już na zwykłej gitarze) "Hurt", które w wersji akustycznej kojarzone jest przede wszystkim z Johnnym Cashem (choć refren przypominał tu już oryginał Nine Inch Nails). Podczas tego ostatniego numeru miała miejsce zresztą dość zaskakująca sytuacja: Lipa musiał przerwać numer po pierwszej zwrotce i głośno śmiejąc się skarcił kilku niezdarnie klaskających fanów. "Są kawałki podczas których klaskać się nie powinno" - powiedział wyraźnie rozbawiony.
Niemal dwugodzinny występ nagrodzony został zasłużoną owacją na stojąco. Był to koncert udowadniający, że mając talent i charyzmę można zawładnąć sceną nawet z jedną, akustyczną gitarą. Nie nudziłem się na nim nawet przez chwilę (ba!, chciałoby się aby ten wieczór trwał i trwał), a przecież nie jestem jakimś wielkim fanem Illusion oraz Lipali. Po zejściu muzyka ze sceny każdy mógł zrobić sobie z nim zdjęcie czy zdobyć autograf - Lipa, ciągle w doskonałym humorze, nie odmówił nikomu. Gorąco zachęcam do spotkania z Tomkiem w ramach tego cyklu, nawet jeśli taka muza nie bardzo trafia w Wasze gusta - gwarantuję, że będzie to wieczór niezapomnianych wrażeń.
|