Kreator - Warszawa



Kreator, Sepultura, Soilwork, Aborted
Progresja, Warszawa - 15.02.2017 r.


Pod warszawską Progresję dotarliśmy na godzinę przed otwarciem klubu. To wystarczyło, żeby spotkać Ventora, oraz muzyków Sepultury: Paulo Jr. i Andreasa Kissera. Perkusista Kreatora wykazał się największymi pokładami cierpliwości i bez problemu podpisywał wszystko co fani podsuwali i chętnie pozował do kolejnych zdjęć. A gdy na końcu jeden z chłopaków poprosił go o pałeczkę - ten po chwili wrócił z upragnionym fantem. Brazylijczycy aż tak wylewni nie byli i dosyć szybko się urwali. No ale zdjęcia porobione, więc ogólnie luz.

Do klubu weszliśmy na jakieś 20 minut przed startem pierwszego supportu i od razu udaliśmy się pod barierkę. Tam jeszcze spore luzy, więc bez problemu logujemy się w zaplanowanym miejscu. Chwila oczekiwania i jest to czas na obejrzenie sceny. Tutaj niezły "bałagan", bo mamy wystawione aż 3 zestawy perkusyjne! Sporo miejsca zajmuje, ukryty jeszcze pod plandekami, sprzęt Kreatora, a po bokach widać dwa kolejne. Na jednej z nich będzie grał perkusista Aborted, druga zapewne dla Soilwork. Hmm... nie widać za to perki Sepultury, no ale pewno jakieś rozwiązanie tego "problemu" się znajdzie w odpowiednim czasie. Całe te moje rozmyślania przerywa techniczny, który błyska latarką do akustyka. Czyli zaczynamy!

Na scenę wychodzi pierwszy support, którym był belgijski Aborted. Chłopaki dostali 30 minut czasu scenicznego, który dosyć dobrze wykorzystali, solidnie lutując swoim death metalem. Nie była to jakaś techniczna uczta, czy inne cudowne doznania. Było dosyć jednostajnie, ale ze sporym pieprznięciem. Wiadomo też, że lekko przykręcono im gałki (wszak to gwiazda musi błyszczeć brzmieniowo), ale na szczęście bez przegięcia i wszystko na scenie się zgadzało. Fajny patent zastosowano przy granych solówkach - ta strona sceny gdzie przebywał gitarzysta grający solo było podświetlona, a przeciwna zupełnie wygaszona. Bardzo fajny to dawało efekt. Wokalista "Svencho" próbował angażować niezbyt jeszcze liczną publikę do wspólnej zabawy, ale jego prośby odbijały się tylko echem. Cóż, większość wolała spokojnie stać z tyłu i zapewne oszczędzać siły na kolejne dania zaplanowane na ten wieczór.

Kolejnym z nich był szwedzki Soilwork. Oj... pozmieniało się w tej kapeli. No ale fakt, że ostatni raz widziałem ich w 2006 roku. Z tamtego czasu pozostał tylko wokalista Björn "Speed" Strid (jedyny ze starej gwardii) i klawiszowiec Sven Karlsson. Muzycznie nasze drogi rozeszły się już dawno temu i przyznam szczerze, że najnowszych płyty Soilwork nie znam. To co słyszałem w Progresji nie zmieni tego stanu. Generalnie jak dla mnie za dużo metalcore w tej muzyce. Zdecydowanie wolałem to melodyjne death metalowanie. No ale co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz? Na otarcie moich łez dostałem, w tym krótkim secie (8 numerów), kawałek "Bastard Chain" z płyty "Predator's Portrait". Ogólnie koncert bez większych emocji z mojej strony, ale na spokojnie go sobie przesłuchałem.

Techniczni wparowali na scenie i dokonali szybkiego demontażu drugiej tego wieczora perkusji. To mnie lekko zaskoczyło, no ale wyszło na to, że każdy zespół gra na swoich bębnach. A ta czwarta już by się po prostu nie zmieściła. Przyglądam się z dużym zainteresowaniem jak to wszystko sprawnie się odbywa. Kilka minut i bębny stoją na scenie i teraz czas na soundcheck. I tutaj absolutne mistrzostwo świata w tej dziedzinie! Ustawianie perkusji trwało może z pięć minut. Dosłownie! Dwa trzy uderzenia w werbel i z odsłuchu słychać "next!" i po chwili kolejne "next!", "next!", "next!"... i "thank you". Byłem w niemałym szoku. Można? Można! Swoją drogą to mając do dyspozycji sporą już część sceny ustawienie bębnów na jej samym środku i przy barierce, to najgłupsza rzecz jaką można było zrobić. Ograniczyło to zupełnie możliwość przemieszczania się muzyków i w efekcie na wprost nas cały koncert grał Andreas Kisser, a na drugiej połówce gnietli się Paulo Jr. i Derrick Green. Było widać jak wokalista "cierpiał" nie mogąc się zbytnio przemieszczać po scenie. Takie to trochę bez sensu było, tym bardziej, że można było to ustawić ciut inaczej i miejsce do spacerowania by było. No ale zespół zdecydował jak zdecydował.

Muzycznie... hmm... no cóż... to nie jest moja bajka. Zupełnie nie rusza mnie to co od wielu lat nagrywa ten zespół. Zresztą nigdy jakoś nie byłem wielkim fanatykiem Sepultury. Oczywiście płyty do "Roots" szanuję i mam na półce, ale późniejsze lata już bez emocji. Ostatnich płyt nawet nie słyszałem. I nie chodzi tutaj o fanbojowanie i postawę, że "Sepa tylko z Maxem" (projekty braci Cavalera też mi nie przypadły do gustu, no ale to inna historia). Po prostu nie pasuje mi ta muzyka. Swoją drogą to bracia "C" w tym zespole to już... prehistoria. Green śpiewa w tej kapeli od 19-tu lat i w tym czasie nagrał 8 płyt. Max odszedł po dwunastu latach i zaśpiewał na 6 albumach. Fakt, że to najlepsze lata Sepultury, no ale zawsze...

Wracając do muzyki, to mi to po prostu nie siedzi, no ale ja od zawsze mam uczulenie na wszelkie "nowoczesne" podrygi. Zdecydowanie wolę nawet prostacki thrash metal... ale to se ne vrati jak mówi klasyk. W Progresji nie brakowało momentów, bo Sepultura nie odcina się od swoich korzeni. Taki "Roots Bloody Roots" właśnie, czy "Arise" grane pod koniec koncertu to było coś. Widać i słychać ogromną różnicę w jakości tej muzyki. Te starocie to przecież bogactwo riffów i niestety tego mi brakuje w tych nowych kompozycjach. Do tego na scenie było bardzo statycznie - wspominana perkusja nie pozwalała na większy ruch. Ogólne wrażenie - szału nie było, wielkiej tragedii też nie. Na pamiątkę dostaję kostkę od Kissera.

Półgodzinna przerwa pomiędzy Brazylijczykami, a Kreatorem to oczywiście wzmożona praca ekipy technicznej. Ze sceny zniknęły wszystkie niepotrzebne już graty i nareszcie można było podziwiać elementy wystroju. A tutaj było dosyć bogato: przed sceną armatki do konfetti, a na niej miotacze płomieni, oraz małe telebimy obok perkusji. Ponadto płachty po bokach sceny i sporej wysokości podest za garami Ventora. Zapowiadało się na wizualną ucztę.

Przerwa szybciutko minęła i jeden z technicznych daje znak akustykowi, żeby odpalił intro, którym jest "Choir Of The Damned" z płyty "Pleasure To Kill". Muzycy wychodzą na scenę, na której w rogach płoną ognie umiejscowione w wielkich misach. Basista Christian "Speesy" Giesler od razu wędruje na podest nad perkusją. Zaskoczył mnie brak fotografów w fosie i czułem, że zespół coś jeszcze wykombinował na początek - przeczucie mnie nie myliło. Solidny wybuch i przemówiły armatki wystawione przed sceną, a w publikę wyleciał deszcz konfetti. A tymczasem Kreator zaczyna swój występ i od razu małe zaskoczenie, bo pierwszą zagraną kompozycją jest "Hordes Of Chaos". Od razu słychać perfekcyjny dźwięk i to tylko może cieszyć. Muzycy dosyć spokojnie na scenie, jakby potrzebowali chwili, żeby dobrze wejść w ten koncert. A tu już drugi cios: "Phobia". No ładnie, od razu jeden z numerów na który czekam niecierpliwie na każdym koncercie Kreatora. Zresztą nie tylko ja, bo Mille odpuszcza już pierwszy refren i nasłuchuje śpiewu publiki. Chwila niepewności i wokalista uśmiecha się od ucha do ucha. Ludzie zgromadzeni w Progresji nie byli przypadkowi. Kolejne refreny oczywiście wyglądają tak samo. Ten rozpędzony numer przelatuje w mgnieniu oka i następuje krótka przerwa podczas której słyszymy intro (charakterystyczne dzwony) zapowiadające utwór z nowej płyty, którym jest "Satan Is Real". Na mini telebimach lecą jakieś wizualizacje i po chwili Kreator prezentuje nam pierwszy z nowych kawałków. Dosyć spokojny jest ten numer i zupełnie pozbawiony agresji. W wersji koncertowej ma ciut więcej mocy, ale wielkiego szału on nie robi. Na szczęście kolejna pozycja przywraca odpowiednie proporcje. Koleje mini intro i już wiem, że poleci "Gods Of Violence". No i tutaj jest konkret jazda. Moim skromnym zdaniem ten numer wejdzie na stałe do koncertowego repertuaru Niemców. Bez dwóch zdań. Jest po prostu stworzony do grania na żywo. Pod koniec kawałka Mille dostał od technicznego wielkie pistolet i chwilę podymił na publikę. Ach te niemieckie zabawy... hehe..

Po dwóch nowościach przyszedł czas na coś starszego. Tym wyborem był kawałek "People Of The Lie" z płyty "Coma Of Souls". Bardzo lubię ten krążek (tja...), więc za każdym razem jak coś z niego grają, to mam małe święto. Podobnie było i tym razem. O dziwo publika jakoś bez większych emocji przeszła nad tym numerem. A kolejny to przeszedł już prawie bez echa, no ale jak się gra numer z debiutu wydanego trzydzieści dwa lata temu, to i ludzie mogli go zapomnieć. A bardziej serio - super zaskoczenie i niespodzianka z tym "Total Death". Lubię takie nieoczywiste perełki odkurzone przy okazji koncertu. Na scenie już kolejna przerwa i lecimy z "Mars Mantra" puszczonym z taśmy. Telebimy ponownie odpalone i mamy na nich wizualizację opartą na okładce płyty "Phantom Antichrist". Oczywistym jest również fakt, że jako kolejny poleci właśnie ten numer. I rzecz jasna tak było. Kolejna koncertowa petarda w wykonaniu Kreatora. Ten numer jest wręcz nieprzyzwoicie koncertowo nośny i sprawia mi za każdym razem mnóstwo radości. Nie inaczej było i tym razem. Miodzio. Co dobre szybko się kończy i czas na kolejną nowość tego wieczora - "Fallen Brother". Dosyć osobisty tekst został wzmocniony przekazem na telebimach, bo na nich wyświetlały się zdjęcia na których można było wypatrzeć kilka ikon naszego muzycznego światka. Hołd złożono między innymi dla: Dio, Jeffa Hannemana, Lemmy'ego, Cliffa Burtona, czy Petera Steele. Pojawili się też Bon Scott, Prince, Dawid Bowie i sporo innych zdjęć. Bardzo piękny gest.

"Until The Dawn Of Resurrection
Let's Sing A Hymn For The Fallen Ones"


Po tym hołdzie pozostaliśmy przy nowej płycie i jako kolejny poleciał numer "Army Of Storms", który szybko dostał dokładkę w postaci "Enemy Of God". Ależ to jest koncertowa petarda, a tutaj zagrany ciut szybciej niż na płycie! Wizualnie wzmocniona poprzez pionowe słupy dymu. Świetna sprawa. Chwile uspokojenia emocji przyniósł kolejny numer, którym był "From Flood Into Fire". Trochę melodii się wylało z głośników, a ja byłem przekonany, iż w refrenach zostaną odpalone ognie na scenie. No i oczywiście w momencie jak Mille przeciągał "Fire", to pojawiały się słupy ognia. Przyznam szczerze, że przy barierce dawało to się ostro odczuć - żar solidnie palił w twarz. A tymczasem... zespół opuścił scenę. Co, jak, dlaczego? Na szczęście po chwili poleciało z głośników intro "Apocalypticon", a na bokach sceny pojawiło się dwóch zakapturzonych osobników z bębnami, którzy elegancko wybijali rytm. Po chwilo dołączyła reszta zespołu i pocisnęli "World War Now". Bardzo fajny numer i muszę przyznać, że te nowe kawałki świetnie sprawdzają się na żywo. Ogólnie nowa płyta świetnie mi podeszła, no ale to nie ten temat.

Bez większej przerwy lecimy z kolejnym nowym utworem, tym razem to jest "Hail To The Hordes". Odpalono telebimy na których wyświetlane są zdjęcia zwykłych ludzi. Chwilę się przyglądam tym fotkom i widzę, że to są fani z koncertu Kreatora. Po chwili konsternacja... wśród kilkunastu kolejnych fotek pojawiła się... moja! What? WHAT? WHAAAAT???!! Totalny szok i zaskoczenie. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że to są zdjęcia z aktualnie odbywającego się koncertu. No kurde... czegoś takiego to mi jeszcze nie dane było doświadczyć. Na festiwalach zdarzało się, że ktoś ze znajomych widział moją gębę na telebimie, no ale to wiadomo, że kamery śmigają dookoła. Również na kilku DVD gdzieś tam można mnie dojrzeć. Ale takiej akcji zdjęciowej to jeszcze nie było. Najwyraźniej techniczny na każdym koncercie robi zdjęcia ludziom przy barierce, a później one są wyświetlane. Jak dla mnie kapitalna sprawa i przeniespodzianka. Znajomi tylko się śmiali, że jak zwykle wszędzie mnie pełno, no ale co zrobić - po prostu tylko staliśmy przy barierce... hehe...

Po tych przyjemnościach Mille przemówił dłuższą chwilę i wspomniał, że czas na trochę agresji. Takiej ekstremalnej... no i wiadomo, że pocisnęli klasyka "Extreme Agression". Palce lizać. Czyste szaleństwo! Szybka poprawka "Civilization Collapse" ze słupami ognia i zespół opuszcza scenę.

No tak... to już czas na ostatni akt tego koncertu, czyli bisy. Dłuższa chwila oczekiwania i z głośników leci "The Patriarch", pod koniec z armatek wystrzelono w publikę serpentyny i już Kreator młóci "Violent Revolution". Ależ to jest petarda! Ten numer to totalna masakra. Uwielbiam go i czekam niecierpliwie na każdym kreatorowym koncercie. Miazga. Po tym numerze Mille na chwilkę opuszcza scenę i wraca z "flagą nienawiści". Oho... czas na słynną przemowę przez zaciśnięte zęby. Jedyną i niepowtarzalną w swoim rodzaju. Ale zanim to nastąpiło - ktoś z publiki wrzucił na scenę biało-czerwoną flagę. Mille rozkłada ją i zaczyna się uśmiechać. Na fladze obok logo zespołu znajduje się napis "Flag Of Love"!. Wokalista lekko zbity z pantałyku, bo przecież miał cisnąć gadkę o nienawiści, a tu taka akcja. Koniec końców dowcipnie skomentował sytuację słowami "tu w Polsce macie dużo miłości". Później oczywiście nakręcał publikę i siebie samego do skandowania: "its taajm toooo rrrraaajs de flaaag of heeeejt!!!". W swoim charakterystycznym stylu, poprzez zaciśnięte zęby. Cudownie jak zwykle! No i poszli z tym klasykiem. A końcówka tych bisów to była istna uczta, bo zespół kończył "Under The Guillotine" i "Pleasure To Kill". Co tu dużo mówić - to był wielki finał tego świetnego przecież koncertu. Czyste szaleństwo!

Mieliśmy niezły przekrój przez dyskografię Kreatora, wizualne mistrzostwo świata jeśli chodzi o koncert w klubie. Do tego świetny dźwięk i zespół w doskonałej formie. Przyznam, że tak na chłodno oceniając, to było po prostu perfekcyjne pod każdym względem. I chyba to jest najlepsze podsumowanie. Co prawda można marudzić na setlistę, że było to, a nie było czegoś innego, ale to nie ma przecież sensu. Dla mnie nie było praktycznie przestojów (no może poza "Satan Is Real", tu mogli pocisnąć "Totalitarian Terror" z nowej płyty), a samo widowisko było przedniej marki. Widziałem Kreator po raz dziewiąty i po raz kolejny jestem zachwycony. W sumie teraz przyszło mi do głowy, że po raz pierwszy widziałem ich w klubie. Wcześniejsze to były albo plenery, albo Spodek. Ale to i tak bez znaczenia, bo praktycznie za każdym razem jestem w pobliżu sceny. Ze dwa razy na Wacken oglądałem z dalszej odległości, no ale to inna historia. Kreator jest takim zespołem, że koncertowo to jest mistrzostwo. Bez dwóch zdań!

Po koncercie niestety trzeba było od razu ruszać w drogę powrotną, bo na drugi dzień o ósmej rano musiałem być w pracy. Podróż powrotna dosyć szybko minęła i nad ranem kładę się do łóżka. Jakieś dwie godziny później - pobudka. Bolało, no ale "Metal Heart" i nie ma zmiłuj.




Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 22.02.2017 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!