The Dillinger Escape Plan, Shining Stodoła, Warszawa - 11.02.2017 r.
Początkowo planowałem tekst o odmiennym charakterze. Dotyczyć miał obu koncertów zespołu w Polsce. Wypadek drogowy na trasie z Warszawy do Krakowa sprawił, że sztuka, jaką The Dillinger Escape Plan dali w Stodole była nie tylko jedyną w naszym kraju, ale i ostatnią na europejskiej trasie koncertowej.
Całe szczęście, że, wedle aktualnych informacji, zespół wyszedł z kraksy bez większego szwanku. Hospitalizowano kilka osób, jednak do mediów nie trafiły informacje o zagrożeniu życia bądź poważnych komplikacjach zdrowotnych. Grupa straciła jednak swój sprzęt - ciężarówka, która wjechała w autobus doszczętnie skasowała przyczepę, w której znajdowało się wyposażenie. Najważniejsze jednak, że nikt nie zginął, a komunikat na profilu Facebook zespołu mówi, że odwołane koncerty być może będą zorganizowane w późniejszym terminie.
Jaki był więc ostatni występ The Dillinger Escape Plan w Polsce? Przede wszystkim czuć było atmosferę ekscytacji i święta. Zeszłoroczna wiadomość o zakończeniu kariery była niemałym szokiem. Sytuacja, w której artyści decydują się zejść ze sceny w najmocniejszym punkcie swojej kariery jest niecodzienna. Standardem jest kapitalizacja sukcesu we wszelkich jej przejawach. Choć Stodoła nie została wyprzedana, to robiło się gęsto, a wśród publiczności słychać było również języki inne niż polski. Nic dziwnego - wyjątkowe wydarzenie, pożegnanie z zespołem tej kasy, było znaczące nawet bez nieznanych wtedy okoliczności, które doprowadziły do przerwania trasy.
Powiedzenie, że Amerykanie znani są z żywiołowych występów nie oddaje nawet ułamka klimatu ich szaleństw. Oglądając poprzednie koncerty odnosiłem wrażenie, że z jakichś nieznanych przyczyn ich muzyka zatrzymuje prawo grawitacji. Nie istniała granica pomiędzy sceną a publicznością, w jednej sekundzie Ben Weinman mógł stać na kolumnach, aby w drugiej rzucić się z gitarą w rozszalałą publiczność. Początek koncertu był zaskakująco... spokojny. "Limerent Death" z ostatniej płyty "Dissociation" czy "Panasonic Youth" zabrzmiały mniej agresywnie, bardziej dostojnie niż to, do czego grupa nas przyzwyczaiła. Dobre nagłośnienie odsłoniło też fakt, że Greg Pucianto nie śpiewał, pardon, nie wrzeszczał zbyt dobrze, przynajmniej początkowo. "Symptom Of Terminal Illness" wypadł już bardziej zadziornie, ale wciąż czuć było, jakby zespół chciał pokazać swoją dojrzałość, uzasadnić decyzję o planowanym rozwiązaniu, niż nawiązywać do tego, z czego są najbardziej znani - dzikiego, zwierzęcego szaleństwa na scenie. Gdzieś po piątym czy szóstym kawałku, to perfekcyjne brzmieniowo przedstawienie zaczęło zyskiwać wigor. Przebojowy "Black Bubblegum" i wściekłe "Hero Of The Soviet Union" zagrali już rozpędzeni na pełnych cylindrach, nie oszczędzając się do końca koncertu. Z racji charakteru trasy, oprócz promocji ostatniego wydawnictwa, usłyszeliśmy wybór najbardziej znanych kawałków, takich jak "Milk Lizard", potężnie i majestatycznie brzmiący "One Of Us Is The Killer", "Farewell, Mona Lisa" czy wspaniale wieńczący (a niegdyś rozpoczynający) podstawową część setu "Prancer". Na bis już nietypowe w ich dyskografii "Mouth Of Ghosts", kawałek niemal balladowy z wiodącą partią klawiszy (grał na nich Weinman) oraz "Sunshine The Werewolf" i powrót do debiutu w postaci "43% Burnt".
Oczywiście, dynamiki na scenie nie zabrakło, zwłaszcza w drugiej części koncertu. DEP się ze sobą nie patyczkuje, co jest jednym z powodów decyzji o zakończeniu działalność. Ile można znosić ciągłe kontuzje, stłuczenia i złamania, jakie przydarzają się muzykom podczas grania... W pamięć zapadł m.in. Greg Pucianto, wspinający się na rusztowanie podtrzymujące oświetlenie i głośniki, skąd przeszedł na zewnętrzną barierkę balkonu nad publiczność by następnie... rzucić się z wysokości na ludzi, w swoistym skoku wiary. Nikt nie ustał na scenie dłużej niż pięć sekund (z wyjątkiem, rzecz jasna, perkusisty Billa Rymera). Sceniczne ewolucje w wypadku DEP nie są cyrkowym popisem, odciągającym od muzyki. Wydają się czymś tak naturalnym i tożsamym, z nieokiełznanymi dźwiękami, że trudno sobie wyobrazić, by mogły one być prezentowane w jakikolwiek inny sposób.
Niecałe półtorej godziny przeleciało w mgnieniu oka. Tym większy żal żegnać grupę o takim potencjale. Mam nadzieję, że mimo wspomnianego wypadku i utraty sprzętu, trasa pożegnalna potrwa jeszcze długo (vide Kiss, Scorpions i tym podobne zespoły), albo muzycy nie będą konsekwentni w swojej decyzji. Nie za bardzo w to wierzę, ale tego im życzę. The Dillinger Escape Plan to zespół wyjątkowy, być może najważniejszy w muzyce około metalowej w ostatniej dekadzie. Szkoda, jeżeli obecny rok miałby być jego ostatnim.
Na koniec kilka słów o występujących w roli gości Norwegach z Shining. Lubiany w Polsce zespół zwyczajowo dał ekscytujący popis swojego jazz-metalu, porywający od pierwszej do ostatniej minut. Ekipa Jørgena Munkeby'ego z roku na rok jest coraz lepsza na żywo i doświadczanie ich to wyjątkowa przyjemność. Nie inaczej było tym razem - wspaniałe przyjęcie publiczności było nie raz komplementowane przez lidera.
|