Pentagram AJZTalschock, Chemnitz - 10.11.2016 r.
Są w życiu takie momenty, kiedy jedyne uczucie, jakie przepełnia człowieka, to radość - dla mnie była to chwila, gdy dowiedziałam się, że Pentagram zagra w mieście, w którym obecnie mieszkam. Zespół-legenda, z charyzmatycznym wokalistą Bobbym Lieblingiem na czele, jeden z prekursorów oldschoolowego doom metalu. Widziałam ich raz na "Days Of Ceremony" w Warszawie w 2013 roku i zdecydowanie mogę zaliczyć ten koncert do jednego z najlepszych w życiu. W Chemnitz liczyłam na powtórkę, a kto wie, może i nawet lepsze show. Całego tego entuzjazmu dopełniał fakt, że udało mi się umówić na wywiad z Bobbym, więc już lepiej być nie mogło.
Przed klubem stawiliśmy się przed 20, bo na tę porę był ustawiony wywiad. Bobby zasiedział się w hotelu, więc trzeba było na niego trochę poczekać. W międzyczasie zaczął grać stonerowy zespół The Trikes z Drezna, który przez chwilę oglądaliśmy zza perkusji, jednak w międzyczasie nadjechał Bobby i trzeba było się szykować do odpytywania. Manager uprzedził nas, że wywiad ma być około 10-minutowy, ale Bobby okazał się tak rozmownym człowiekiem, że nie szło tego przerwać i całość przyciągnęła się do 25 minut. Po wywiadzie wciąż miał jeszcze mnóstwo do powiedzenia, wiec gawędziliśmy sobie przez około godzinę - ciężko na świecie o drugiego tak zakręconego gościa! Jest strasznie pozytywną osobą, śmieje się z najgłupszych żartów, opowiada historie, których wstydziłby się każdy człowiek, który ma po kolei w głowie, a przy tym jest niesamowicie sympatyczny. W końcu wszyscy muzycy zaczęli się zbierać na scenę, więc trzeba było się pożegnać i udać pod barierki.
Pod sceną całkiem spory tłumek ludzi, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że koncert był mało promowany, a tego samego dnia w pobliżu grał Exodus z Obituary (Lipsk) i Overkill (Erfurt). Sama miałam dylemat, na co jechać, bo wszystkie te zespoły są w czołówce mojego rankingu. Ale wahanie trwało tylko jakieś 5 minut, bo całą resztę widziałam kilkukrotnie, a na Pentagram okazja trafia się bardzo rzadko. Z samego przodu było bardzo głośno, na szczęście stopery do uszu załatwiły ten problem i można było oddać się koncertowi. Zespół ulokował się na scenie, jako ostatni pojawił się Bobby, oczywiście w swoich odjechanych ciuszkach - damskie błyszczące leginsy w rozmiarze 0 (podobno firmy American Apparel), hipisowska bluzka okryta skórzaną kamizelką i więcej biżuterii, niż miałam ja sama. Ustawiłam się pomiędzy znakomitym gitarzystą Victorem Griffinem, a Bobbym, więc miałam znakomity widok na wszystko, co się tego wieczora działo. A działo się naprawdę sporo! Nie mam słów na to, co wyprawiał ten szaleniec Bobby! Jego twarz ma chyba 2x więcej mięśni, niż u przeciętnego człowieka, bo takie miny, jakie on odwala, to chyba nikt nie potrafi. Jego ruchy sceniczne również są bardzo charakterystyczne - ustawiczne łapanie się za przyrodzenie, czy inne wulgarne gesty były na porządku dziennym. Efektu dopełniały jeszcze światła, idealnie wszystko podkreślające. Momentami sceneria była niemal jak z horroru - Bobby w roli psychopaty, Victor, Greg i Pete jako jego pomocnicy, a publika jako "ofiary" ich rewelacyjnej, przejmującej muzyki. Między kawałkami Liebling lubił sobie pogadać, opowiadał krótkie historie na temat poszczególnych kawałków i zachęcał publikę do dalszej zabawy. Jednak Niemcy, jak to Niemcy, nie bawią się tak żywiołowo, jak Polacy, pod sceną było dość statycznie, ale i muzyka to przecież nie thrash metal... W pewnym momencie jeden pijany typek chciał się wbić na scenę (nie było barierek, więc było to dość proste), czym mocno wkurzył gitarzystę, który uniemożliwił to wtargnięcie, serwując soczystego kopniaka. Przy całkowitym braku ochrony trzeba sobie jakoś radzić... Podczas koncertu jakieś szalone feministki darły się "Fuck you" i pokazywały środkowe palce, z czego po występie muzycy mieli niezły ubaw, nie biorąc sobie tego do siebie. Po co takie osoby zawracają sobie głowę, płacą za bilet i przychodzą do klubu? Nie ogarniam... Najlepiej wspominam ostatni numer w setliście, czyli "20 Buck Spin", w środku którego zmęczony Bobby legnął sobie na scenie, a Victor z Gregiem szaleli na gitarach. W międzyczasie Griffin musiał zmienić gitarę, więc z rozmachem rzucił dotychczasową w tył (nie jestem pewna, czy techniczny ją złapał, nie było widać) i zmienił na drugą, która dotychczas stała obok. Utwór z 4-minutowego przerodził się w jakieś 7 minut i znakomicie podsumował całe show. Nie pozostał nawet żaden niedosyt, dostałam wszystko, czego oczekiwałam.
Parę słów jeszcze na temat setlisty. Ku uciesze wszystkich fanów pojawiły się głównie stare, klasyczne numery, na których pewnie starsza cześć widowni się wychowywała. Nie zabrakło szlagierów jak "Sign Of The Wolf", "Sinister", "Death Row", czy "Forever My Queen". Był też oczywiście "Be Forwarned", utwór, który kiedyś wałkowałam bez przerwy i do dziś pozostał jednym z moich ulubionych. Na żywo wykonują go nieco inaczej, niż w oryginale, głos Bobby'ego zmienił się od tego czasu, ale wciąż brzmi naprawdę mocarnie. Na początku koncertu zaskoczyli coverem bluesowego standardu "Don't Let Me Be Misunderstood", którego nawet nie ma w setliście, więc pewnie był to czysty spontan. Pojawiło się też kilka pozycji z najnowszego wydawnictwa "Curious Volume", co mi zdecydowanie nie przeszkadzało, bo bardzo lubię tę płytę, według mnie jest dużo lepsza, niż "Last Rites", z której z kolei nic nie zagrali. Jak dla mnie set bardzo dobrze dobrany, mogłabym mówić, że czegoś mi zabrakło, ale żeby tak nie było, to musieliby zagrać trzy pierwsze albumy w całości, a to jest przecież niewykonalne.
Całe show podobało mi się nawet bardziej, niż 3 lata temu w Warszawie, a myślałam, że to niemożliwe. Widać, że obecny skład zespołu świetnie się dogaduje, zarówno na scenie, jak i poza nią - są niemal jak rodzina. Bez wątpienia każdy z nich kocha to, co robi i identyfikuje się z muzyką Pentagram, nawet perkusista Pete, który jest z nimi zaledwie od zeszłego roku. Są bardzo zgrani, dzięki czemu wszystko wychodzi tak, jak powinno, a nawet, gdy zdarzą się jakieś potknięcia, wychodzą z nich obronnie. Wszystkie młode zespoły próbujące ich naśladować, nie mają żadnych szans, tutaj mimo dosyć już sędziwego wieku nie brakuje niczego - ani energii, ani znakomitych utworów (w tym tych najnowszych), ani pełnego oddania muzyce. Jak kocham płyty Pentagram miłością bezwarunkową, tak na żywo wszystko robi jeszcze większe wrażenie. Czekam na kolejną okazję zobaczenia ich na żywo - oby jak najszybciej.
|