Obituary, Exodus, Prong Megaclub, Katowice - 12.11.2016 r.
Exodus i Obituary na wspólnym koncercie? Takiej okazji nie mogłem przepuścić. Exodus - wiadomo, że na żywo to petarda pierwszej klasy. Szczególnie gdy teraz powrócił do nich Zetro... Rok temu w Poznaniu rozwalili mnie bezbłędnie i teraz liczyłem na poprawkę. Obituary natomiast... nie miałem jeszcze okazji widzieć (heh... taka akcja...), a więc tutaj też było "ciekawie" z założenia. Do tego jeszcze dochodzi Prong (który wiosną we Wrocławiu niezbyt mnie zachwycił) i King Parrot, który w zasadzie niezbyt mnie interesował. Dzień wcześniej "koncertowaliśmy" we Wrocławiu na Orphaned Land, więc wyjazd do Katowic nastąpił w najpóźniejszej z możliwych godzin i na miejscu zameldowaliśmy się kwadrans po 17-tej. To dobra pora, bo jest chwila na jakiś posiłek i dobre piwko.
W lokalu ciut się zasiedzieliśmy i do Megaclubu dotarliśmy tuż po starcie koncertu amerykanów z Prong. Szybciutko załatwiamy formalności na wejściu, szatnia i udajemy się na salę koncertową. A tam pierwszy szok... klub już jest nabity przeokrutnie. No nie może być... czyżby czekało nas oglądanie koncertów z końca sali? Bez przesady. Chwila zastanowienia i widać, że ludzie troszkę zblokowali się na tyłach. Wystarczy ciut podejść do przodu i tam jest trochę luźniej. No to marsz w prawo i do przodu, a później drugi zakos i wędrujemy pod samą scenę. Bez problemu meldujemy się w 2 rzędzie i tutaj można już na spokojnie ogarniać co się dzieje. Prong dosyć ściśnięty na scenie, bo grają na dodatkowy bębnach, które zajmują środek, z "naszej" strony gra i śpiewa Ojciec Założyciel, czyli Tommy Victor.
Jak wspomniałem wcześniej - kwietniowy koncert tej formacji (grali jako headliner) średnio przypadł mi do gustu. W Katowicach było zdecydowanie inaczej, bo zespół postawił na swoje te bardziej thrash metalowe kawałki. Prong ma w swojej historii dużo industrialnych "momentów" i to granie średnio mi siedzi. Gdy jednak cisną thrash metal - to już jest całkiem przyjemnie. Do tego dokładamy sporo energii i szaleństwa (pomimo ograniczonego miejsca) to robi się całkiem interesująco. Wiadomo, że Amerykanie podeszli do swojej roli supportu bardzo odpowiedzialnie. Grając przed takim zestawem - dopasowali się stylistycznie i dzięki temu nie przynudzali, a wręcz przeciwnie - całkiem nieźle rozgrzali publikę. Te 45 minut czasu antenowego wykorzystali baaardzo dobrze i zostawili po sobie pozytywne wrażenie. Świetny teatrzyk odstawił w pewnym momencie perkusista Art - podczas gry złamał pałeczkę i po chwili jej ogryzek rzucił w kierunku swojego technicznego, który stał z boku sceny. Po chwili techniczny odrzucił Artowi ten ogryzek, a ten z kolei zrewanżował się odrzucając kolejną pałeczkę. No i później przez dłuższy czas trwały te "rzucanki-odrzucanki". Tutaj słowa uznania dla technicznego, który z kilku dobrych metrów idealnie dorzucał pałeczkę do wyciągniętej dłoni perkusisty, który w tym czasie nie przerywał swojej gry. Po prostu miał 2-3 sekundy przerwy w graniu jedną ręką, szybko ją prostował nad głową, a w tym momencie techniczny celował w wyciągniętą dłoń. Kilka takich kolejnych rzutów było perfekcyjnych. Nieźle to wyglądało. Po koncercie na stoisku z merchem spotkaliśmy Tommy'ego, więc pamiątkowa fotka stała się faktem.
Po koncercie Prong nastąpiło gruntowne sprzątanie sceny i oczekiwanie na występ Exodus. Thrash metalowców widziałem już pięć razy, ale to zeszłoroczny koncert z Poznania wspominam najlepiej. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - Steve "Zetro" Souza. Co by tu dużo nie mówić - to jest dla mnie głos Exodus obecnych czasów. Rob Dukes zły nie był i do niego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, ale "Zetro", to "Zetro". Jeśli chodzi o listę obecności (a raczej nieobecności), to ponownie nie uświadczyliśmy Garego Holta. Gitarzysta pod koniec października zakończył trasę ze Slayer, a "Battle Of The Bays European Tour 2016" wystartowała tydzień wcześniej. Szkoda, bo chętnie zobaczyłbym Exo w tym swoim najmocniejszym ze składów. A tak jak grał Holt, to nie było jeszcze Souzy (Zołzy), a teraz trzeba czekać na Holta. Przyznam, że jest to troszkę irytujące, no ale nic się na to nie poradzi. Zastępstwo za Gary'ego ponownie objął Kragen Lum, czyli dobry znajomy Lee Altusa ze Heathen.
Pod sceną tym czasem tłum zgęstniał i rozpoczęły się pierwsze tańce... nieźle nakręceni ludzie oprócz tradycyjnego skandowania "Exodus! Exodus!" rozpoczęli w pewnym momencie regularny... circle pit. Szaleństwo! To ja już sobie wyobrażałem, co będzie podczas koncertu. Wreszcie, nareszcie jeden z technicznych daje znaki świetlne do akustyków i zaczynamy... intro leci z głośników i po chwili już wiem, że rozpoczną od kawałka "The Ballad Of Leonard And Charles". W sumie małe zaskoczenie, bo spodziewałem się otwarcia z nowej płyty... no ale czy ktoś narzeka? Szybko poprawka tytułowym "Blood In, Blood Out" i w Megaclubie rozpętało się piekło. Kapitalnie odśpiewane refreny, head diving, mosh pit i tego typu szaleństwa. W zasadzie tak to już wyglądało do końca tego koncertu. Falujący tłum, ludzi cisnący z każdej strony i tylko dzięki temu, że mogłem trzymać się barierki, utrzymałem swoją pozycję.
Exodus na żywo to doskonała maszyna. Zetro to diabeł wcielony, a drugie tyle dokłada Lee Altus - jeden i drugi dosyć często operują na skraju sceny i śpiewając kolejne linijki tekstu, patrzą fanom w oczy. Niesamowicie nakręca to do dalszej zabawy. Ale prawda jest taka, że w przypadku tej kapeli nikogo nie trzeba specjalnie zachęcać do szaleństw. To co muzycy grają i jak się zachowują, to wystarcza. Z mojej strony, na skraju sceny usadowił się Jack Gibson, który swoim posągowym spojrzeniem lustrował najbliższe otoczenie i pilnie nasłuchiwał naszych okrzyków. Kilka razy pozwolił sobie na taki mini uśmieszek pod nosem, więc na pewno musiał być bardzo zadowolony z tego co się dzieje. A działo się i to ostro... po koncercie widziałem między innymi gościa z opatrunkiem na całej głowie, oraz drugą osobę z totalnie rozwalonym łukiem brwiowym. Krótko mówiąc było "violent", o czym kilka razy ze sceny mówił Sousa.
Z nowej płyty oprócz tytułowego poleciał jeszcze tylko (kapitalny!): "Body Harvest". Z albumu "Tempo Of The Damned" wybrano dwie, dosyć oczywiste kompozycje, czyli "Blacklist" i "War Is My Shepherd" - obie fantastycznie odśpiewane w refrenach przez publikę. Reszta numerów to już totalne starocie, bo z debiutu Exo pocisnął aż 4 numery: "Piranha", "And Then There Were None" ("oooo... oooooo.... ooooo!"), "Bonded By Blood", no i oczywiście "Strike Of The Beast". Zacny zestaw, prawda? A do tego dokładamy jeszcze: "Deranged" z płyty "Pleasures Of The Flesh" co było miłą niespodzianką i oczywiście "The Toxic Waltz". Jak dla mnie same petardy. Oczywiście zabrakło mi kilku numerów, no ale i Exodus i Obituary grały po około godzinie, więc sety były lekko okrojone. Jednak przy takiej intensywności, to po godzinie i tak czułem się jakby to trwało o wiele dłużej. Exodus po prostu nas zmielił, wypluł, ponownie zmielił i tak zostawił. To był rewelacyjny koncert - zespół w fantastycznej formie, fanatyczna publiczność i bardzo dobra setlista. Cóż więcej chcieć?
Koncert Exodus srogo mnie pozamiatał i szczerze mówiąc średnio miałem siły na Obituary. No ale nie ma, że boli i po krótkim odpoczynku i uzupełnieniu płynów wróciłem w okolice barierki. Ciut dalej niż na Exo, ale ścisk był podobny. Jak wspominałem wcześniej - tych death metalowców z Florydy jeszcze nie miałem okazji widzieć na żywo. Prywatnie też jakoś niespecjalnie ta muza mi siedzi, no ale wiadomo - koncertowo trzeba zaliczyć. Przecież ten zespół ma w swoim dorobku płyty-pomniki jeśli chodzi o death metal. No bo jak inaczej powiedzieć o albumach takich jak "Cause Of Death", czy "Slowly We Rot"? Podobne nastawienie miała ekipa Obituary, bo większość numerów była włąśnie z tych albumów (zagrali m.in. "Internal Bleeding", "'Til Death", "Words Of Evil", "Intoxicated", "Bloodsoaked", "Slowly We Rot", "Dying", "Find The Arise", czy połączone "Chopped In Half" z "Turned Inside Out"). Z najnowszej płyty poleciał tylko "Visions In My Head", nie zabrakło również coverów Celtic Frost: "Dethroned Emperor" i "Circle Of The Tyrants". Jednym słowem przysłowiowy ogień z dupy.
Obituary na scenie to świetnie naoliwiona maszyna - tutaj każdy wie co i jak. Niesamowite wrażenie robi gitarzysta Trevor Peres z dziką brodą i spojrzeniem maniakalnego zabójcy. Po koncercie okazało się, że sceniczne zwierze prywatnie to miły gość. Trevor wyszedł do nas i chętnie podpisywał wszystko co ludzie mieli, pozował do wspólnych fotek i rozmawiał z każdym chętnym. Poszedł sobie dopiero gdy już wszyscy dostali to co chcieli. Drugą wiodącą postacią jest oczywiście wokalista John Tardy. Facet na scenie szaleje całkiem nieźle, a jego włosów może pozazdrościć niejedna kobitka. Bo faceci od razu odpadają w przedbiegach. Publika oczywiście równie szalona jak na Exodus. Nieustanny mosh pit i kolejne kontuzje wśród fanów, bo co chwilę ktoś lądował na podłodze. Ale metal to nie rurki z kremem, więc wszyscy zadowoleni. Podobnie i ja - Obituary kupiło mnie od samego początku i ten koncert zaliczam do tych bardzo udanych. Po imprezie słyszałem dużo opinii i nie brakowało takich, które najwyżej stawiały występ death metalowców. Jak widać się działo się!
Po koncercie trochę czekamy w klubie, bo do autobusu jakieś dwie godziny, więc nie ma co się śpieszyć w ten mroźny (!) wieczór. W tym czasie jeszcze namierzamy Lee Altusa i pstrykamy sobie kolejną fotką, a przy okazji Lee podpisuje mi tę z Poznania. To już nasze piąte wspólne zdjęcie - idziemy na jakiś rekord chyba... W końcu ochrona wyprasza nas z klubu i trzeba maszerować. Po drodze jeszcze mały przystanek w pewnej uroczej miejscówce, małe piwko i czas na powrót do domu. Koło godziny piątej nad ranem cel osiągnięty. Dłuższą chwilę trwa zanim wszystkie wrażenia się poukładały i można było zasnąć. To był świetny dzień z doskonałymi koncertami. Tak jak lubię.
|