Delain, Evergrey, Kobra And The Lotus Kwadrat, Kraków, 20.10.2016 r.
Ponieważ trasa, w trakcie której Holendrzy z Delain odwiedzili Polskę wieńczy dziesiątą rocznicę istnienia zespołu, nie wypada ich już chyba przedstawiać jako "projektu gościa z Within Temptation". Po pięciu albumach Martijn Westerholt jest już przede wszystkim "gościem z Delain", a za całkiem zgrabną miarkę osiągnięć firmowanego przez niego i Charlotte Wessels szyldu służy obecność na tournee w roli 40-minutowej przystawki grupy formatu szwedzkiego Evergrey. Na szczęście dla tych ostatnich, nie jedynej - zadanie otwarcia widowiska przypadło Kanadyjczykom z Kobra And The Lotus.
Zespół z frontwoman to w tym wypadku oczywisty wybór do funkcji supportu - zespół z taką frontwoman już niekoniecznie. Mocna, relatywnie niska barwa głosu Kobry Paige stanowi niemal idealną antytezę zwiewnej, piosenkowej stylistyki stereotypowego "female-fronted" metalu, której wzorcowy przedstawiciel przewodzi trasie. Zarówno wokalna maniera Kobry, jak i power metalowy akompaniament sprawiają, że słuchacz mógłby odruchowo uznać KATL za ekipę znad Renu, nie Ottawy.
Stąd przejście do osadzonego w skandynawskiej szkole brzmienia serwowanego przez Evergrey było jak najbardziej naturalne. Szwedzi przedstawiają właśnie Europie swój najnowszy album, "The Storm Within", ale setlista - jak się okazuje, identyczna na wszystkich koncertach przed Delain - nie dała się zdominować nowym kompozycjom. Najsilniej, bo trzema utworami, reprezentowany był przedostatni krążek formacji: "Hymns For The Broken", przy czym trudno mówić o wyraźnej przewadze jednego albumu w sytuacji, kiedy cały rozkład jazdy liczył sobie zaledwie osiem pozycji. Wikingowie zabrzmieli bez zarzutu - masywne gitary miały wystarczającą moc, ale równocześnie nie przytłoczyły ani ważnych w muzyce Evergrey klawiszy, ani charakterystycznego wokalu Toma Englunda. Przez swój materiał przeprowadzali widzów z taką werwą, że miało się wrażenie, jakby ich i tak ograniczony "czas antenowy" był jeszcze co najmniej o połowę krótszy - i niech to posłuży za najlepszą recenzję ich występu.
Delain główną część wieczoru otworzył z hukiem - od prowadzonego galopującymi gitarami "Hands Of Gold" ze swojego najnowszego wydawnictwa. Nieobecność podbijającej siłę tego numeru w studyjnej wersji Alissy White-Gluz (Arch Enemy) zrekompensowała imponująca swoją dyspozycją od pierwszych taktów występu Charlotte Wessels. Rzadko zdarza się, by wokalistka symfoniczno-metalowego zespołu w tym typie wypadała w koncertowych warunkach nie tylko równie dobrze, ale znacznie lepiej niż na płytach. W przeszłości bywało to zresztą także kłopotem samej Charlotte. Tym razem jednak jej wokalnym popisom nie dało się nic zarzucić. Nawet chwilami cukierkowa ponad normę maniera, która przeciwnika gatunku wprawiłaby pewnie we wstrząs anafilaktyczny, była w zestawie ze znacznie lepiej niż na niemal popowo wyprodukowanych krążkach zespołu nagłośnionym instrumentarium zupełnie na miejscu. W istocie, dopiero sceniczne okoliczności pozwalają docenić niskie, ciężkie gitarowe partie Timo Somersa i Merel Bechtold, w studiu zwykle spychane na trzeci plan. Na żywo zyskały szczególnie utwory z najnowszej "Moonbathers", odegranej niemal w całości (z pominięciem tylko balladowego interludium i coveru Queen). W warunkach bojowych sprawdził się nawet popowy do granic wytrzymałości "Danse Macabre", choć najlepiej wypadły kompozycje, które i na płycie mają do zaoferowania najwięcej - jak choćby przebojowy, zróżnicowany wokalnie "Fire With Fire". Pozostałe albumy, z wyjątkiem "April Rain", doczekały się równego, potrójnego przedstawicielstwa. Nieco zaskakujące, że obchodzący dziesiąte urodziny debiut zespołu, "Lucidity", nie został potraktowany szczególnie. Pochodzące zeń numery, czerpiące garściami z klasyki - zwłaszcza nightwishowy "The Gathering" i nawiązujący do początków Within Temptation "Pristine" - były wszak znakomitymi próbkami szerokich możliwości głosowych Wessels. Promieniejąca energią wokalistka była najjaśniejszą, ale nie jedyną gwiazdą występu. Zespół, na czele z kieszonkową diablicą Merel, dokładał do mocy koncertowego brzmienia wystarczająco dużo żywotności, by zasłużenie odebrać liderce część uwagi publiczności.
Delain dał występ w niczym nieodbiegający od największych marek swojego gatunku - to więc być może najlepszy moment, by zobaczyć ich w akcji, bo wysokiemu poziomowi widowiska towarzyszyła jeszcze atmosfera kameralnego koncertu, o którą w przypadkach bardziej rozchwytywanych zespołów trudno. Świetnie się składa, że Holendrzy właśnie teraz zdecydowali się na pierwsze koncertowe wydawnictwo: po spotkaniu z ich twórczością na żywo piekielnie trudno wrócić do skrzywdzonych studyjną polerką nagrań.
|