 Katatonia, Agent Fresco Klub Studencki "Kwadrat", Kraków - 06.10.2016 r.
6 października krakowski Klub Studencki "Kwadrat" stał się na moment areną skandynawskich melancholijnych i depresyjnych brzmień. A to za sprawa koncertu szwedzkiej kapeli Katatonia. Która tego dnia dała trzeci w naszym kraju koncert promujący swoje ostatnie wydawnictwo - wydane w maju i zatytułowane "The Fall Of Hearts". Dla mnie samej było to o tyle ciekawe wydarzenie, że jechałam na nie z pewnym założeniem. Chciałam dać Szwedom jeszcze jedną szansę i przekonać się czy koncert zagrany w klubie zabrzmi lepiej niż te, które miałam okazje (niestety) widzieć wcześniej na dużych festiwalach i otwartej przestrzeni. Do klubu dotarłam z przygodami komunikacyjnymi i jak to często zwykło się mawiać: "jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy". To przysłowie idealnie oddaje całą sytuację. Zarówno opóźnienie na trasie Wrocław - Kraków jak i w samym Krakowie (dzięki komunikacji miejskiej) spowodowały, że na koncert dotarłam kiedy swój występ na scenie kończył duński zespół Vola grający szeroko pojęty progresywny metal.
Chwila oswojenia się z klubem (dla mnie to pierwsza wizyta) i na scenie pojawia się islandzka kapela pod ciekawą skądinąd nazwą Agent Fresco.
Przyznam szczerze, że dla mnie było to pierwsze spotkanie z Islandczykami, ale na pewno nie ostatnie. Na początku zaskoczył mnie skład zespołu. Czterech rozentuzjazmowanych panów: wokalista Arnór Dan Arnarson, basista Vignir Rafn Hilmarsson, klawiszowiec Þórarinn Guðnason i bardzo energiczny perkusista Hrafnkell Örn Guðjónsson. Zastanawiałam się co z tego może się wykluć, skoro do pełni szczęścia brakuje gitary prowadzącej. Szybko jednak można było się przekonać, że to chwilowe zestawienie. Pierwszy numer rozpoczął się dość spokojnie i melancholijnie, potwierdzając tym samym, że panowie nie przypadkowo znaleźli się na trasie gwiazdy tego wieczoru. Jednak w jego połowie klawiszowiec nagle wstał, chwycił ustawioną z boku gitarę i rozpoczęła się prawdziwa progresywna uczta. Niesamowita energia frontmana, jego "wrzaski" wydobywające się niemal z piekielnych czeluści, przeplatały się z wysokimi dźwiękami, które tylko podkreślały jego wokalne możliwości.
W ogóle przez cały ich występ miałam wrażenie, że Islandczykom to ich granie sprawia ogromną frajdę. Perkusista z bujnym afro na głowie szalał za garami. Basista skakał po scenie wtórując wokaliście, który notabene miał z publiką genialny kontakt. Niemal każdy numer poprzedzony był jego komentarzami. Mnie osobiście urzekła jego skromność. Kiedy mówił, że wie o tym, że wszyscy czekają na gwiazdę tego wieczoru, ale prosi byśmy zechcieli ich jednak wysłuchać. Oczywiści otrzymał dzięki temu gromkie brawa. Miłym zaskoczeniem było również nawiązanie do aktualnej sytuacji w naszym kraju i dedykowanie jednego z numerów Polkom walczącym o swoje prawa. Ogólnie to ich zaangażowanie i otwarcie na słuchaczy widoczne było również po koncercie. Bardzo chętnie rozmawiali, żartowali i fotografowali się z fanami.
 Przed godziną 21 na scenie pojawiła Katatonia, która rozpoczęła swój set od numeru "Last Song Before The Fade" ze swojej najnowszej płyty. Byłam ciekawa jak zespół zabrzmi na scenie mniejszej niż te festiwalowe. Muszę przyznać, że nie zawiodłam się. Wprawdzie panów nie roznosiła taka energia jak supportujący ich zespół, jednak Szwedzi znani są z oszczędnych układów choreograficznych. Jak i również "niewidocznej twarzy" wokalisty Jonasa Renkse, który niemal cały koncert śpiewał ze spuszczonymi na twarz włosami. Zawsze jakoś dziwnie kojarzy mi się to z postacią Samary z japońskiego horroru "The Ring".
Mimo początkowego (skandynawskiego) chłodu kolejne numery udowodniły, że muzyka Katatonii to nie tylko smętne, ciągnące się dźwięki i mroczno-depresyjne teksty, których zamiłowanie przypisuje się przeważnie kobietom. W klubie było jednak inaczej, bo jak wytłumaczyć to, że ponad 70% przybyłych to mężczyźni? Zresztą to właśnie męska część publiki (którą miałam okazję zaobserwować) udowodniła swoje zamiłowanie do Katatonii wyśpiewując wiele tekstów. Natomiast rewelacyjne, ostrzejsze aranżacje numerów z płyt "The Great Cold Distance" czy "Night Is The New Day" wywołały pod scena prawdziwą radość i upust emocji w postaci "młynu". Mnie również udzieliła się ta energia. Wprawdzie większą część koncertu musiałam walczyć z "młyńskim", wstawionym entuzjastą który pokładał mi się na plecach. To jednak nic, bo cudownie przecież zabrzmiały "Deliberation", "Dead Letters", "Soils Song", "Leaders", czy "Forsaker". Zaś prawdziwą wisienką na torcie były bisy i wykonanie min. "My Twin" czy "July".
Wspominałam wcześniej o pewnej zmniejszonej aktywności ruchowej zespołu. Podobnie było z kontaktem wokalisty z publicznością. Był raczej oszczędny w uzewnętrznianiu się, ale tradycyjne podziękował fanom. Przedstawił również nowych członków zespołu bębniarza Daniela Moilanena i gitarzystę Rogera Ojerssona. Myślę, że ta "oschłość" nie przeszkadzała w odbiorze ich muzyki. Są przecież mistrzami w odkrywaniu mrocznych stron ludzkiej natury. Celebrowaniu smutku, melancholii i szeroko pojętego mroku. Dla mnie samej była to cudowna uczta w której chętnie wzięłam udział. No i szansę o której wspominałam na początku relacji wykorzystali doskonale.
|