X Festiwal Legend Rocka Whitesnake, The Answer Strzelinko k. Słupska - 06.08.2016 r.
Ostatniego dnia trzeciej części X Festiwalu Legend Rocka pogoda była jeszcze bardziej kapryśna niż na The Sisters Of Mercy: długie godziny rzęsistych opadów poprzecinane były słonecznymi fragmentami, zupełnie jakby bogowie nie mogli się zdecydować na tylko jeden wariant. W Dolinie Charlotty koszmarne błoto i na parking najbliższy hotelowi postanowiono wpuszczać tylko samochody terenowe, na samym amfiteatrze ławeczki przesiąknięte wodą, a pod niemal każdym rzędem - długie kałuże. Przejścia śliskie i niebezpiecznie (podłoże potrafiło nawet zassać obuwie)... a mimo to ludzie tak pociesznie nieprzygotowani. Zwłaszcza płeć piękna, wśród której pojawiły widocznie osoby zupełnie przypadkowe: umierałem ze śmiechu (empatia-mode: OFF), gdy kilka "księżniczek" w świecących szpileczkach czy innych kolorowych "adidaskach" za 300 złotych odmawiało siadania w danym miejscu, bo "kałuża i za mokro", albo przechodzenia na konkretne miejsce, gdyż "się pobrudzą". Biorąc pod uwagę fakt, że lało niemal pół dnia, to niewygód należało się przecież spodziewać i można się było odpowiednio na nie przygotować. No ale koc i parasolka nie zmieszczą się przecież do małej, fikuśnej torebeczki... Dziewczyny, to koncert rockowy, a nie rewia mody - nikt za Wami nie będzie się rozglądał, gdy na scenie takie gwiazdy. Za marudzenie dostały jednak za swoje - nie podobało się, że wszędzie woda? To na kilkanaście minut przed występem The Answer lunęło jak z cebra, przez co występ się opóźnił, bo musiano osuszyć scenę. Źle? To na Whitesnake powtórka z rozrywki, tylko ze zdwojoną siłą... No ale nie uprzedzajmy faktów.
Rolę supportu przed główną gwiazdą Festiwalu pełnił The Answer. Byłem bardzo ciekawy występu Brytyjczyków z Irlandii Północnej, gdyż słyszałem o nich wiele dobrego: założona w 2000 roku grupa wydała do tej pory 5 albumów, z których każdy doczekał się bardzo entuzjastycznych recenzji (szósty, zatytułowany "Solas", wychodzi w październiku). Do tej pory chłopaki zagrali setki koncertów w kraju i za granicą, dzieląc scenę z m.in. Aerosmith czy Paulem Rodgersem, a AC/DC i Whitesnake brali ich na całe trasy jako support. Kilkukrotnie na żywo widział ich sam Jimmy Page (Led Zeppelin), a Joe Elliot z Def Leppard, zachwycony brzmieniem kapeli, starał się przemycić nieco ich stylu na LP własnej formacji. Coś, co zostało docenione przez takie legendy nie mogło być złe, prawda?
Z uwagi na prace ekipy sprzątającej, koncert troszeczkę się opóźnił (specjalne "wybiegi" do publiczności były pełne kałuż), na szczęście jednak zespół w pełni wynagrodził nam dłuższe oczekiwanie - przywalił taką dawką klasycznego hard rocka z bluesowymi naleciałościami, że nie było czego zbierać. Dawno nie widziałem takiej chemii u tak relatywnie młodej kapeli: czwórka muzyków doskonale się uzupełniała i rozumiała niemal bez słów. Widać było radość z grania, jak również i obycie na scenie - wiele młodszych stażem zespołów potrafiło się w Dolinie Charlotty stresować, The Answer jednak czuli się jak ryba w wodzie. No ale grając u boku AC/DC, mieli przecież okazję występować przed całym morzem ludzi. Z uwagi na to, że kwartet świętuje 10-lecie wydania debiutanckiego krążka, to do setlisty trafiło sporo kawałków z tego świetnie przyjętego albumu ale też i nie zapomniano o nadchodzącej premierze kolejnego LP (fantastyczny numer tytułowy!).
Cormac Neeson okazał się kapitalnym (jakże naturalnym!) frontmanem, z głosem niczym młody Robert Plant a Paul Mahon na gitarze udowodnił, że do grania potężnego rocka wystarczy tylko jedno wiosło, wspomagane przez solidną sekcję rytmiczną (Michael Waters na basie, James Heatley na dość skromnym zestawie perkusyjnym). Publiczność świetnie bawiła się przez cały występ, nie przerywając nawet wtedy, gdy się rozpadało (choć i tak był to ledwie wstęp do późniejszej powodzi). No ale przy takiej dawce energetycznego rocka po prostu nie można było siedzieć nieruchomo - nogi same podrywały się z miejsc. Po około 80 minutach zespół podziękował publiczności za znakomite przyjęcie, zachęcają przy okazji do odwiedzenia oficjalnego stoiska z merchem, gdzie można było porozmawiać/zrobić zdjęcie/wypić piwo z członkami kapeli. Dzień później grali w warszawskiej Proximie - jeśli nie byliście, to macie czego żałować.
Finał X FLR-a należał do prawdziwych gigantów: brytyjskiego Whitesnake. Założona w 1978 roku przez Davida Coverdale'a (po jego odejściu z Deep Purple) formacja, to jedna z ikon hard rocka. Mimo podeszłego wieku - będąca ciągle na szczycie, grając dla tysięcy fanów na największych festiwalach na świecie, najczęściej jako główny headliner. Muzykom przez lata działalności zdarzało się romansować z różnymi brzmieniami (w tym również z glam metalem czy tradycyjnym heavy), przez co podczas występów należy się spodziewać nie tylko chwytliwych melodii oraz pompatycznych refrenów ale też i potężnych partii gitar, poprzecinanych szybkimi, imponującymi solówkami. Obecna trasa koncertowa (o której mówiło się, iż może być tą pożegnalną) skupia się na największych hitach formacji, co w praktyce niestety oznacza pominięcie klasyków z ery Deep Purple. Szkoda, że Coverdale tak rzadko powraca do legendarnego "Burn" czy "Soldier Of Fortune", zwłaszcza że były to numery, dzięki którym usłyszał o nim cały świat.
Miałem dużo obawy co do tego występu, pamiętając słabą dyspozycję grupy podczas koncertu urodzinowego na Sweden Rock Festival: mimo obecności Marsdena i Vandenberga, Whitesnake zagrał wówczas bez życia, a liczne solówki, miast służyć prezentacji kunsztu muzyków, sprawiały wrażenie typowych "zapchajdziur", wydłużających koncert (tylko Aldridge się uratował - no ale to przecież bębniarski geniusz). David jeszcze starszy, poprzedniego dnia śpiewał na Wacken Open Air, nie mając więc czasu na odpoczynek - czy "stary dziad" da radę? Scena wyglądała imponująco a trzy wybiegi w stronę publiczności zwiastowały popisy na wyciągnięcie ręki i... nagle niebo się otworzyło. Na publiczność spadła (dosłownie!) ściana wody, a krótko po tym z głośników poleciało "My Generation" z repertuaru The Who, służące jako intro. Pomyślałem sobie, że w gorszym momencie nie mogli zacząć... Kilka potężnych dźwięków na początek i na scenie pojawił się Coverdale, przy prawdziwej (o ironio!) burzy oklasków.
Zespół zaczął od żywiołowego "Bad Boys". Frontman niemal natychmiast zrobił użytek z kładki i wyszedł do publiczności: ludzie skuleni z zimna, przemoknięci do suchej nitki, pomimo płaszczy przeciwdeszczowych i parasoli, a ten wariat z własnej, nieprzymuszonej woli postanowił bawić się i śpiewać w strugach deszczu! Lider był w fantastycznym humorze: po kilku minutach bujna czupryna oklapła pod wpływem wody a ubranie przemokło, ale uśmiech nawet na chwilę nie schodził mu z twarzy. Entuzjazm okazał się zaraźliwy i szybko wszyscy zaczęli bawić się razem z nim, a co bardziej rozgrzane fanki rzucały nawet w jego kierunku bielizną (biustonoszem przyozdobił sobie statyw od mikrofonu). Forma wokalna szła w parze z tą fizyczną: głębokiego, zachrypniętego głosu słuchało się znakomicie i aż ciężko uwierzyć, że Coverdale ma już 64 lata na karku. Pewnie, w wysokich partiach pomagali mu pozostali członkowie grupy (chociażby w "Fool For Your Loving"), no ale w porównaniu do występującego dzień wcześniej, młodszego przecież, Eldritcha - niebo a ziemia. "A więc to tak wygląda typowe polskie lato?" - w pewnym momencie zapytał.
Zespół doświadczonych muzyków dotrzymywał tempa szalonemu wokaliście, choć gitarzyści do publiczności wychodzili z dużą dawką ostrożności - wszak woda mogła zepsuć ich instrumenty. Gdy po jakimś czasie deszcz ustał, wtedy już się nie krępowali i grali nad głowami zachwyconych fanów. Każdy z wioślarzy dostał też w pewnym momencie możliwość popisania się swoimi umiejętnościami w długiej solówce i miło mi zakomunikować, że było czego posłuchać: Rob Beach żywiołowy i pewny siebie a Joel Hoekstra zachwycający techniką, zwłaszcza tappingiem. No ale Whitesnake to nie tylko oni: popis Michaela Devina na basie spokojny ale ze smakiem (bardzo mi się jego gra podobała), natomiast Tommy Aldrige to była klasa sama dla siebie. Były bębniarz m.in. Motorhead, Ozzy'ego czy Thin Lizzy to jeden z najlepszych perkusistów w historii, czego dowodem było to co ten facet wyczyniał w Dolinie. Przez cały występ szalał niczym zwierz, niemal rozsadzając zestaw, a podczas swoich pięciu minut (zaraz po "Crying In The Rain", paradoksalnie zagranego w najbardziej komfortowych warunkach), niczym nieodżałowany John Bonham, grał w pewnym momencie bez użycia pałeczek. I niby mam uwierzyć, że w tym roku skończył 65 lat? Wolne żarty!
Koncert kończyły trzy "hiciory": spokojny "Is This Love", nieprzyzwoicie przebojowy "Give Me All Your Love" (w refrenie oczywiście wykorzystano publikę) oraz, mój ulubiony, "Here I Go Again", na którym można było sobie zedrzeć gardło. Bis był oczywiście formalnością, podobnie jak to, co na nim usłyszymy: bez mocnego "Still Of The Night" obejść się przecież nie mogło. Cała zabawa trwała niemal równe półtorej godziny i nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że ten występ będzie wspominany przez lata. Był to bowiem jeden z najlepszych koncertów w historii Festiwalu Legend Rocka, "legendarny" wręcz, z uwagi na pogodę i zachowanie Coverdale'a. Do domu wróciłem cały przemoknięty: wodę z bluzy można było ręcznie wyciskać, pod kocem po trzech minutach zrobiła się kałuża, parasol ledwo się trzymał, buty w błocie do samych sznurówek... I nie żałuję ani chwili!
Setlista:
01. Bad Boys 02. Slide It In 03. Love Ain't No Stranger 04. The Deeper The Love 05. Fool For Your Loving 06. Ain't No Love In The Heart Of The City/Judgement Day 07. Guitar solo 08. Slow And Easy 09. Bass solo 10. Crying In The Rain/Aldridge solo 11. Is This Love 12. Give Me All Your Love 13. Here I Go Again --- 14. Still Of The Night
|