X Festiwal Legend Rocka cz.3



X Festiwal Legend Rocka
The Sisters Of Mercy, Alergen
Strzelinko k. Słupska - 05.08.2016 r.


Finał jubileuszowego Festiwalu Legend Rocka nie zapowiadał się zbyt optymistycznie. Pomimo obecności kultowych kapel, swoje trzy grosze dodać mogła pogoda, która na przestrzeni tygodnia zrobiła się wyjątkowo kapryśna. Cały piątkowy dzień mocno padał deszcz, przez co parking przed hotelem zamienił się w bagno (część najbliżej amfiteatru w ogóle została zamknięta) a bez koca nie dało się siedzieć na przesiąkniętych wodą ławeczkach. Ludzie zamiast zajmować co lepsze miejsca - uciekali do gastronomii, gdzie można było znaleźć schronienie pod małymi daszkami. Na pół godziny przed supportem amfiteatr był niemal pusty, co zwiastowało frekwencyjną porażkę - ta z kolei mogłaby sprawić, że organizatorzy nie ryzykowaliby z zapraszaniem kapel spoza mainstreamu (jak The Sisters Of Mercy). Bogowie na szczęście byli tego wieczoru litościwi i na kilka minut przed rozpoczęciem występu deszcz ustał. Spora część osób zaczęła wygodnie rozsiadać się w odpowiednich sektorach i krótko po 20 na scenę wszedł pierwszy zespół: polski Alergen.

Alergen to pochodząca z Krakowa, stosunkowo młoda grupa grająca przebojowy pop/rock - idealnie pasujący do radia lub telewizji, ale już niekoniecznie trafiający w moje gusta. Osobiście na Festiwalu Legend Rocka bardziej widziałbym artystów starszych, którzy tworzyli historię, nawet jeśli dziś mogliby być nieco zapomniani, no ale taki był wybór włodarzy i nie nam, maluczkim, o nim dyskutować. Kapela zagrała około 75 minut, prezentując w tym czasie takie numery jak "Kiedy odejdziesz", "Razem z nami", "Opowiedz mi", "Gdy chcesz" czy "W górę" i na żywo na pewno miało to wszystko większego pazura niż w teledyskach czy w wersjach studyjnych (spora w tym zasługa Adriana Górki na gitarze, którego solówki były mocnym punktem każdej piosenki). Widać spory potencjał drzemiący w muzykach i jeśli pod nogi chłopaków nie zostaną rzucone żadne kłody, to w przyszłości na pewno będziecie mogli ich posłuchać w rozmaitych rozgłośniach. Jest tu bowiem wszystko, co w takim graniu być powinno: chwytliwe melodie, wpadające w ucho refreny, łatwe do zapamiętania teksty. Wokal też jest niezły, barwą przypominający nieco Andrzeja Krzywego (De Mono), choć też pasujący bardziej do ballad niż mocniejszych numerów. Osobiście wolę inne granie, docenić jednak talent krakowian trzeba.

Gwiazdą pierwszego dnia ostatniej odsłony Festiwalu była, założona w 1977 roku, kultowa grupa The Sisters Of Mercy. Mimo iż zaliczana jest do pionierów gothic rocka, a wiele z ich numerów stanowi dziś kanon klimatycznego grania, to do inspiracji ich twórczością przyznają się także kapele grające te bardziej ekstremalne odmiany metalu, jak również... artyści klubowi. Skąd się wzięli ci ostatni? Być może wynika to z faktu, iż "Siostry" zawsze posiadały dość charakterystycznie brzmienie, będące wypadkową korzystania z automatu perkusyjnego (nazywanego Dr Avalanche), a być może to owoc ciągot lidera formacji - Andrew Eldritcha - w stronę muzyki elektronicznej, której zwieńczeniem był poboczny projekt The Sisterhood, zaliczany dziś do gatunku proto-techno. Pomimo posiadania na koncie tylko trzech albumów studyjnych, nagranych w drugiej połowie lat 80-tych, "Siostry Miłosierdzia" na trwale zapisały się w historii muzyki. Obecnie, po wielu zmianach w składzie, The Sisters Of Mercy to Andrew Eldtrich na wokalu, Chris Catalyst (a.k.a. Chris May) i Ben Christo na gitarach, oraz... trzy MacBooki Pro, którymi zarządza Dave Creffield. Operator Doktora jest jednak członkiem nie mniej ważnym niż obaj wioślarze, gdyż odpowiada za automat perkusyjny, linię basu, klawisze i generalnie wszystkie pozostałe, elektroniczne, dźwięki (których w obecnej inkarnacji jest sporo).

The Sisters Of Mercy słynie z zadymiania sceny, tworząc swoisty teatr cieni, jednak w Dolinie Charlotty z tym aspektem scenicznego show miało spory problem. Wiatr i wysoka wilgotność powietrza sprawiły, że klimatyczna mgła nie chciała się utrzymać, przez co fani otrzymali rzadką możliwość podziwiania grupy w całej okazałości, łącznie z Dave'em, który zazwyczaj jest niewidoczny. Ravey Davey wykorzystał okazję i od samego początku bawił się wyśmienicie, zachęcając publikę do pełnego oddania się muzyce (energii miał przy tym tyle, że zachodziło podejrzenie bycia na mocnym dopingu). Tylko wyobraźcie sobie: stary DJ, wyglądający jak Jackie Earle Haley ("Watchmen", "RoboCop"), skaczący niczym David Guetta na speedzie. W Dolinie Charlotty. Na Festiwalu Legend Rocka. Ja byłem kupiony! Świetni byli również gitarzyści, z których największe wrażenie swoją pewną, teatralną grą zrobił na mnie Ben Christo - idealnie wpasował się w skład i styl grupy. Catalyst też solidny i widać, iż przyjęcie zespołu w Strzelinku zrobiło na nim duże wrażenie: zrzucał maskę "poważnego" rockmana, uśmiechał się, zrobił parę fotek publiczności (która tuż przed rozpoczęciem, dosłownie zmaterializowała się zapełniając większość miejsc) a i pod koniec częstował nawet pierwszy rząd piwem.

Fani grupy wiedzą jednak, że jeśli Andrew nie jest w formie, to nic koncertu "Sióstr" uratować nie może. Czas nie obszedł się z łaskawie z liderem, gdyż jego głos jest zaledwie słabym echem niegdyś głębokiego barytonu - stąd też na żywo bywa różnie. W Strzelinku, na szczęście, było nieźle: oczywiście od czasu do czasu Eldritch śpiewał niewyraźnie, a i niekiedy pojawiały się nieznośne manieryzmy oraz nieczystości ale też, w przeciwieństwie do wielu nagrań z ostatnich lat, dało się tego wszystkiego słuchać bez konieczności tamowania krwotoku z uszu. Część numerów, jak chociażby "Marian", "Something Fast", "Arms", "Crash And Burn" czy absolutnie genialny cover The Sisterhood pod tytułem "Giving Ground" zaśpiewał dobrze, w innych był przynajmniej znośny. Doszły mnie słuchy, że na początku w innych sektorach były problemy z odpowiednim wyeksponowaniem wokalu ale w pierwszym rzędzie wszystko brzmiało w miarę OK - było głośno w cholerę, ale też i w miarę selektywnie. Eldritch, jak przystało na ikonę gotyckiego rocka, ubrany był tak, jakby właśnie szedł na imprezę techno - widać, iż generalnie ma gdzieś swój status i to, co ludzie o nim myślą. Zachowywał się ekscentrycznie, przyjmując dziwaczne pozy, paląc przy tym jedną fajkę za drugą, no ale to wszystko gra - gdy scenę przejmowali Christo i Catalyst dało się zauważyć, jak chociażby żartował sobie z Creffieldem z tyłu. Widać Dolina Charlotty i jemu przypadła mu do gustu.

Sama setlista składała się zarówno z hitów pokroju "More", "This Corrosion", "Lucretia My Reflection" czy "Dominion/Mother Russia", wzbogaconych o numery z rzadszych wydawnictw ("Body Electric", "Valentine", "Giving Ground") oraz tych nigdy oficjalnie nie opublikowanych ("Summer", "Crash And Burn", "Arms") - wszystko zagrane niemal "ciurkiem" jedno za drugim, bez zbytecznej kurtuazji (nawet nie wiem czy Andrew powiedział choć jedno zdanie w stronę publiczności). Część numerów została przyspieszonych względem albumowych odpowiedników ("Doctor Jeep", "First And Last And Always") oraz skróconych, co w konsekwencji sprawiło, iż cała tracklista stworzyła taki swoisty, dyskotekowy mega-mix - znając upodobanie lidera do muzyki elektronicznej nie było to raczej działanie przypadkowe. Opisując koncert nie mogę też nie wspomnieć o wizualizacjach. Zespół zażyczył sobie, aby nie pokazywać go na telebimach usytuowanych z boku sceny i zamiast wyłączyć je całkowicie, to zafundował publiczności dziwaczne wideo złożone z kolorowych plansz, fragmentów filmów animowanych ("Metropolis", "Ostatni lot Ozyrysa"), sci-fi, scen akcji z filmów klasy B... To wszystko było tak cudownie, za przeproszeniem, "z dupy" i nie pasujące do tego co się dzieje, że aż genialne.

Całość, łącznie z dwoma bisami, trwała około 100 minut i im więcej czasu upływa od tego występu, tym milej go wspominam. Zobaczyć kapelę grającą wypadkową punku, metalu, gothic rocka i elektroniki na Festiwalu, na którym występowali Bob Dylan, ZZ Top czy Robert Plant było bowiem doświadczeniem ciekawym i odświeżającym. Dodatkowo The Sisters Of Mercy pokazało, iż pomimo tego że nie nagrywa kolejnych albumów, to muzycznie w miejscu nie stoi: porzuciło gotycki outfit na rzecz, cóż, żywszych brzmień i wyszło na tym znakomicie. Jak długo grupa będzie jeszcze grać - tego nikt nie wie. Z uwagi na zdolności wokalne lidera raczej nie mówimy tu o 10-15 latach, więc warto spieszyć się z zobaczeniem jej na żywo. Ja wydanych pieniędzy na pewno żałować nie będę.

Setlista:

01. More
02. Ribbons
03. Doctor Jeep/Detonation Boulevard
04. Crash And Burn
05. Body Electric
06. Alice
07. Amphetamine Logic
08. Marian
09. Giving Ground (The Sisterhood Cover)
10. Arms
11. Dominion/Mother Russia
12. Summer
13. Jihad (The Sisterhood Cover)
14. Valentine
15. Flood II
---
16. Something Fast
17. Lucretia My Reflection
18. Vision Thing
---
19. First And Last And Always
20. Temple Of Love
21. This Corrosion



Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 10.08.2016 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!