X Festiwal Legend Rocka Deep Purple, Turbo Dolina Charlotty, Strzelinko k. Słupska - 26.07.2016 r.
Po świetnym pierwszym dniu drugiej odsłony X FLR po raz drugi miałem otrzymać okazję podziwiania jednego z najważniejszych zespołów w historii rocka (i metalu) - Deep Purple. Noc pod namiotem minęła wyjątkowo spokojnie, cały następny dzień z kolei to smażenie się na słońcu, gdyż pogoda postanowiła nas nie oszczędzać. Przybywać zaczęło również fanów głośniejszych dźwięków i tutaj właśnie musi pojawić się apel do organizatorów: otwórzcie całe pole namiotowe. W dolinie Charlotty jest ono dość spore i podzielone na trzy części ale od jakichś dwóch lat dostępne jest tylko to centralne. Przy tak wysokiej temperaturze (i ilości namiotów/kamperów) z tęsknotą spoglądaliśmy na miejsce, w którym nocowaliśmy (a później grillowaliśmy) parę edycji wcześniej: całe puste i cudownie zacienione. Domyślam się, że decyzja uzależniona jest do ilości złożonych telefonicznie rezerwacji, no ale przecież śmiało można założyć, że przy takich gwiazdach sporo fanów przenocuje spontanicznie. Po co mają się wszyscy cisnąć jeden obok drugiego?
Wieczorem na amfiteatr wybraliśmy się wyjątkowo wcześnie, aby zająć jak najlepsze miejsca. Jako support przed Brytyjczykami zaprezentować się miało poznańskie Turbo - w końcu! Mieliśmy już Perfect, Dżem, Budkę Suflera, TSA czy nawet Acid Drinkers, a przecież ekipa Wojtka Hoffmanna to kapela nie mniej legendarna; ich wkład w rozwój ciężkiego grania w Polsce jest nie do przecenienia. Zespół widziałem na żywo już kilka razy i zawsze ich występy stały na wysokim poziomie. Na kolejne spotkanie z heavy metalową muzyką czekałem więc z wypiekami na twarzy, tym bardziej że w Dolinie na drugiej gitarze pojawić się miał Andrzej Łysów, który dawał z Wojtkiem i Boguszem czadu przez całe lata 80-te. Po dość długim oczekiwaniu o godz. 20:00 pojawił się konferansjer, informując o tym, że na specjalną prośbę Deep Purple, Turbo rozpocznie pół godziny później, po to, aby gwiazda wieczoru od razu wskoczyła na scenę przy rozgrzanej publiczności. Dwa mocne koncerty ciurkiem? Niech im będzie!
Kapela pojawiła się przy wtórze "Prologu" ze "Strażnika światła", by zaraz zaskoczyć mnie utworem "Na progu życia". Pomyślałem sobie, że to dość dziwny wybór, skoro gościem specjalnym jest facet, który grał na wszystkich numerach z klasycznych płyt, dopóki nie zauważyłem, że... jednej gitary po prostu brakuje. Pomimo szumnych zapowiedzi ze strony organizatorów Andrzej Łysów się nie pojawił, ale informacji o tym fakcie niestety nigdzie nie było - spore rozczarowanie na sam początek (po koncercie zespół poinformował mnie, że w ostatniej chwili przeszkodziły mu obowiązki służbowe). Na szczęście muzycy Turbo byli w tak genialnej formie, że szybko przełknąłem tę łyżkę dziegciu. Ogromne brawa należą się przede wszystkim Hoffmannowi, który dwoił się i troił po to, aby brak drugiego wiosła nie był aż tak odczuwalny. Grał niczym podłączony pod akumulator, a przecież już 61 wiosen na karku - wielkie wrażenie robiły przede wszystkim jego szybkie, melodyjne solówki: ręce same składały się do oklasków. Styl grania zmienił nieco Bogusz Rutkiewicz, który w odpowiednich momentach grał na basie niczym na gitarze rytmicznej, uzupełniając brakujące partie. Fajnie się na to patrzyło, a słuchało jeszcze lepiej. Dodajcie do tego jak zwykle szalonego Bobisia za garami i rozluźnionego, pełnego sił Struszczyka (przed koncertem zrobił sobie z małżonką wycieczkę po Dolinie) to wyjdzie Wam iście wybuchowa mieszanka.
Setlista zadowolić musiała każdego fana starszych krążków: "Kometa Halleya", "Słowa pełne słów", "Ktoś zamienił", "Wybieraj sam", "Kawaleria szatana cz. II" czy obowiązkowe "Dorosłe Dzieci" - kapela postawiła na sprawdzone klasyki. Aby jednak przypomnieć co niektórym, że ciągle jest prężnie działającą maszyną, na zakończenie zagrano "This War Machine", w którym Struszczyk piszczał niczym Halford w "Painkiller". Świetna rzecz! Podstawowy set dobiegł końca, publiczność domagała się kolejnej porcji hitów (no bo jak to tak - bez "Jaki był ten dzień"?) ale niestety poinformowani zostaliśmy, że... bisów nie będzie, ponieważ trzeba dopiąć ostatnie szczegóły koncertu gwiazdy. Szczęka mi opadła. To po kiego grzyba, do jasnej cholery, przesunięto cały występ o 30 minut? Żebyśmy dłużej czekali? Żeby Turbo grało krócej? Nie wierzę, znając możliwości muzyków, aby nie mieli w zanadrzu większej ilości numerów, więc raczej nie do nich należała decyzja. To był najlepszy występ polskiej gwiazdy w historii FLR (a jeżdżę regularnie od trzeciej edycji), który muzycznie "wyniósł pod niebo", ale organizacyjnie "zrzucił na dno". Czy się to teraz włodarzom podoba czy nie - po prostu muszą zaprosić grupę jeszcze raz, aby mogła zaprezentować pełnię swoich możliwości. Fani Doliny Charlotty zasługują bowiem na pełnowymiarowy koncert Turbo.
Scena dla Deep Purple przygotowana została bardzo szybko (więc znów się spytam - dlaczego Turbo grało krócej?!) i niemal równo o godzinie 22 bez zbędnych zapowiedzi pojawiła się brytyjska legenda. Przed koncertem wszyscy zastanawiali się nad formą Paice'a, który przeszedł niedawno mini-udar ale ten szybko dał do zrozumienia, że ani myśli wybrać się na muzyczną emeryturę: parę szybkich serii w bębny na rozgrzewkę i "Highway Star" na początek. Od razu zaskakiwał niemal krystalicznie czysty dźwięk: nie wiem jakim cudem ekipie udało się to zrobić, ale poszczególne instrumenty doskonale było słychać, a wokal Gillana nie ginął wśród gitar - normalnie jak na płycie koncertowej. Na środkowym telebimie puszczane były animacje do poszczególnych utworów (albo po prostu obraz z kamer), co nieco urozmaicało show, choć nie był to poziom widzianego dzień wcześniej Marillion.
Przy tak dobrym nagłośnieniu nie dało się ukryć, że Ian nie jest już tak wybornym wokalistą jak kiedyś, z drugiej jednak strony wielu chciałoby śpiewać w wieku 70-ciu lat jak on. Moim zdaniem wypadł nawet lepiej niż 5 lat temu, pewniej radząc sobie w "Hard Lovin' Man" czy wydzierając się w refrenie granego pod koniec "Space Truckin'" - i tak, nie jest to poziom albumów, no ale trzeba brać do dają. Reszta grupy też w dobrej formie: Airey na klawiszach udanie kontynuuje pracę Lorda (brawa za kapitalne solo, wzbogacone o dokonania Chopina i... "Szła dzieweczka"), Glover, tym razem bez problemów zdrowotnych, bawił się znakomicie do samego końca a Morse... był OK. Miał swoje momenty jak chociażby cudownie brzmiący, wzruszający "Contact Lost" ale też miejscami zdarzało mu się grać wyjątkowo niechlujnie (riff "Smoke On The Water" czy nieco brudne "The Well-Dressed Guitar") - Hoffmann zrobił tego dnia na mnie większe wrażenie.
Setlista to przede wszystkim stare hity, wzbogacone o dwie kompozycje z "So What?!": wbijającego w ziemię "Hell To Pay" i uroczej laurki dla króla horrorów klasy B: "Vincent Price". Prócz nich wszystko to, co chciałby usłyszeć każdy fan klasycznego składu: "Strange Kind Of Woman", "Uncommon Man", "Lazy", "Perfect Strangers", "Bloodsucker". Wypełniony po brzegi amfiteatr (sprzedano wszystkie bilety!) co chwila wybuchał gromkimi brawami wraz z kolejnymi wirtuozerskimi popisami poszczególnych muzyków czy też reagując w ten sposób na pierwsze dźwięki znanych przebojów. Ja jednak nie byłbym sobą, gdym troszeczkę nie ponarzekał: zabrakło mi przede wszystkim kawałków z nadchodzącego krążka; nie obraziłbym się też, gdyby zaprezentowano nam większą ilość nowszych numerów - ile bowiem można słuchać "Smoke On The Water"? Złapałem się nawet na tym, że przy największych hitach odpływałem myślami gdzieś daleko, bowiem niczym nie różniły się one od wersji sprzed kilku lat. Panowie, czas odkurzyć zapomniane perełki a i skoro latka lecą, to może i czas przypomnieć sobie repertuar z ery Coverdale'a? Wszak Deep Purple to nie tylko MKII.
Bisy w przypadku takiego koncertu to tylko formalność, a i sama grupa długiej przerwy na regenerację nie potrzebowała. Zakończenie od wielu lat wygląda w ten sam sposób, a mimo to ciągle potrafi sprawić, że publika dosłownie eksploduje: najpierw "Hush", a więc cover tak dobry, że niemal wszyscy kojarzą go tylko z Deep Purple, a następnie popis Glovera na basie płynnie przechodzący w "Black Night". Braw nie było końca a Roger (który ostatnim razem szybko się zmył przez swoje problemy) długo nie schodził ze sceny dziękując za doskonałe przyjęcie. Czy był to dobry koncert? Oczywiście, ale nie jestem jednak pewien czy lepszy od debiutu w Dolnie Charlotty. Jasne, nagłośnienie było wówczas gorsze, Ian był w znacznie słabszej dyspozycji (choć wtedy wyglądał schludnie a nie jakby szedł do "spożywczaka" na zakupy), ale jednak jak wszyscy przywalili to aż włosy dęba stawały.
Setlista:
01. Highway Star 02. Bloodsucker 03. Hard Lovin' Man 04. Strange Kind Of Woman 05. Vincent Price 06. Contact Lost 07. Uncommon Man 08. The Well-Dressed Guitar 09. Lazy 10. Demon's Eye 11. Hell To Pay 12. Don Airey Solo 13. Perfect Strangers 14. Space Truckin' 15. Smoke On The Water --- 16. Green Onions/Hush 17. Bass solo/Black Night
|