Testament - Wrocław



Testament, Raging Death
Wrocław, Eter - 28.06.2016 r.


Ledwo człowiek wrócił z goleniowskiego festiwalu, a tu już kolejna dawka muzycznych emocji czekała. Wiadomą sprawą było, że ja koncertu zespołu Testament nie odpuszczę. Tym bardziej, że grali u mnie "pod domem".

Do wrocławskiego klubu Eter przybyłem chwilę przed początkiem występu supportu, którym był zespół Raging Death. Miałem okazję już chłopaków widzieć w koncertowym boju i doskonale wiedziałem, czego się spodziewać. Oldschoolowo grany thrash metal i solidny wygar. Szkoda tylko, że Pan Akustyk nie pozwolił im w pełni zademonstrować swoich umiejętności, gdyż ustawione brzmienie było dosyć płaskie i momentami niezbyt fajnie to "grało". Dla kapeli zapewne był to koncert życia, no ale umówmy się - przed taką kapelą nie gra się co tydzień.

Po występie supportu nadszedł czas, żeby przemieścić się pod barierkę. Tym razem plan był taki, żeby umiejscowić się po tej stronie sceny, którą zajmuje Alex Skolnick. W zeszłym roku "odwiedziłem Petersona", więc tym razem zmiana gitarzysty. Klub był nieźle nabity, ale w miarę swobodnie dojechałem do drugiego rzędu. Od razu wychwyciłem potencjalną miejscówkę przy barierce i pomału zacząłem realizować swój plan. Gdzieś w okolicy trzeciego numeru mogłem już cieszyć się pełną barierkową swobodą.

Na scenie pojawił się techniczny z kadzidłem, odprawił charakterystyczne dla Testament misterium i chwilę później impreza wystartowała. Zespół zaczął koncert z grubej rury, bo od kawałka "Over The Wall" z debiutanckiej płyty "The Legacy". Jak się później okazało, nie był to jedyny numer z tego krążka, ale nie uprzedzajmy faktów. Szybka poprawka "Rise Up" i już wiedziałem, że to będzie bardzo dobry koncert. Muzycy w wybornej formie, pełni energii, a przy barierce niezłe piekło. A tu zespół serwuje kolejnego klasyka - "The Preacher". Ależ moc jest w tym numerze na żywo, co od razu przełożyło się na podbarierkowy szał. Momentalnie zrobiło się gorąco i chwila przerwy przed kolejnym numerem jest koniecznością. Muzycy to wiedzą i mamy chwilę na złapanie oddechu.

Chuck wita się z nami wszystkimi i po kilku słowach przechodzi do konkretów: "Dog Faced Dog"! O tak, tak, tak! Ten numer to solidna petarda i spore zaskoczenie, jeśli chodzi o setlistowy wybór, ale oczywiście nie zamierzam narzekać. Wręcz przeciwnie - bardzo lubię, gdy zespół obok żelaznych (metalowych!) klasyków wybiera mniej ograne numery. Tym bardziej, jak dosyć często się widzi daną kapelę. Kolejna pozycja w setliście i kolejna petarda: "More Than Meets The Eye". Ależ ogień jest w tym kawałku! Krótka przerwa i zapowiedź kolejnego klasyka: "Practice What You Preach", po którym od razu dowalili "The New Order" i szybko poprawili "The Haunting". Ło matko! Przyznacie, że Testament zacnie nas zmasakrował w tym momencie… No ale przecież o to chodzi, żeby był ogień, piekło i rozpierducha.

Jednak nawet po takiej dawce czadu zespół niezbyt się rozdrabniał i cisnął dalej. Co prawda początek "Dark Roots Of The Earth" jest dosyć "spokojny", ale jego druga część to już solidny wygar. Zresztą kolejny numer ("Into The Pit") przywrócił odpowiednie proporcje, jeśli chodzi o należyty łomot. Kolejna krótka przerwa, Chuck coś tam gada, a ja się zastanawiam, czym teraz dowalą… W czasie tej zapowiedzi coś tam z głośników zaczęło się "sączyć". W pierwszej chwili nie zwróciłem na to uwagi, ale jak już usłyszałem, to wątpliwości nie było - "D.N.R. (Do Not Resuscitate)"! Bezgranicznie uwielbiam ten numer i na każdym koncercie Testament czekam na jego wykonanie. Tradycyjnie ten kawałek zmiażdżył! Solidna koncertowa petarda! A po niej wszyscy potrzebowaliśmy choć małej przerwy. Na szczęście taka była, bo Chuck jak zwykle zrobił wprowadzenie do kolejnego kawałka, którym był "Native Blood". Jak wiadomo wokalista jest dumny ze swojego indiańskiego pochodzenia i ten numer jest tego manifestem.

Kolejna pozycja w koncertowej setliście to ponowne odwiedziny płyty "The Gathering", a tym razem szalejemy przy "Legions Of The Death". No cóż - wiadomo, że było elegancko i mocarnie. Zaczynam też powoli tracić siły, bo jednak intensywność tego koncertu jest okrutna. A do tego dokładamy dosyć tropikalną pogodę i można bardzo łatwo domyślić się, jak to wyglądało. Generalnie moja koszulka była totalnie przemoczona tak gdzieś w okolicy czwartego-piątego kawałka. Ale czy to robi jakieś wrażenie? Na pewno większe zrobił kolejny numer, którym był "3 Days In Darkness". Kolejna moja perełka, której wyczekuję podczas testamentowych koncertów. Muszę przyznać, iż w tym momencie czułem prawie pełne zadowolenie z tej setlisty. Przed koncertem tylko zerknąłem, czego się spodziewać i które z moich ulubionych kompozycji usłyszę. Dokładnego zestawu i jego kolejności nie pamiętałem, bo jednak wolę choć minimalne niespodzianki. A to prawie pełne zadowolenie we wspomnianym momencie oznaczało, że niemal wszystko, co chciałem, zostało zagrane. Bardzo stęskniłem się za jednym kawałkiem, ale wiedziałem, że nie ma na niego szans - bo na kilku sprawdzonych koncertach go nie było.

Kolejna krótka przerwa, przemowa wokalisty i zapowiedź "Disciiiipleeees…"...aaaa… publika nie była przypadkowa i oczywiście bez problemu dokończyła "...Of The Waaaatch". I pojechali! Oczywiście konkretna petarda. Przed tym utworem Chuck i Alex zaczynają krótką dyskusję, trwają jakieś ustalenia i najwyraźniej jakaś decyzja została podjęta, bo reszta zespołu została o tym poinformowana. O co chodziło? To wyjaśniło się po chwili… Muzycy po zakończeniu tego kawałka nie zeszli ze sceny, a Chuck zapowiada ostatni już numer tego wieczoru. To musi być "The Formation Of Damnation", bo na tej trasie tak Testament kończy swój show. Co prawda grają ten kawałek na bis, ale najwyraźniej ustalono, że zespół nie schodzi ze sceny. No to ogień na całego, bo jak kończyć to z przytupem! Po tym utworze muzycy żegnają się z nami, tradycyjnie kostki lądują wśród publiczności i... znowu moje koncertowe szczęście uśmiecha się do mnie! Alex Skolnick sprezentował mi swoją kostkę! Cóż za niesamowitą mam passę... Przecież w tym roku zgarnąłem już ponad 10 kostek! Niesamowite, prawda? A tymczasem muzycy Testament opuszczają scenę i tym samym mój siódmy raz z tym zespołem dobiegł końca.

Hmm... No właśnie... Scena wciąż tonie w mroku, a techniczni nie pojawili się na niej. Po chwili widzę, że muzycy wcale nie zeszli na backstage! Stoją sobie w najlepsze z boku i czekają nie wiadomo na co... Po chwili Chuck Billy z ferajną wrócili i okazuje się, że dostaniemy prezent od zespołu! Wokalista zapowiada, że specjalnie dla nas zagrają jeszcze jeden numer. Jest to forma podziękowania za zawsze gorące przyjęcie w Polsce i będzie to numer, którego nigdzie indziej nie zagrali do tej pory. Przyznam, że byłem totalnie zaskoczony taką postawą zespołu. A chwilę później zostałem rozwalony na malutkie kawałeczki, bo Chuck zapowiedział, że to będzie "Alone In The Dark"!!! Aaaaa... To był cios prosto w moje serce. To właśnie o tym numerze pisałem wcześniej, to za nim się stęskniłem, no i wielbię go przeogromnie. To był oczywiście totalny "michałek" tego koncertu. Tym wspanialszy, że zupełnie niespodziewany. Oczywiście solidnie odjechałem podczas tego numeru i frajdę miałem niesamowitą. Takie zakończenie koncertu to była przysłowiowa wisienka na torcie. Nie mam pytań. Muzycy definitywnie się z nami żegnają, kolejne kostki lądują w rozgorączkowanej publiczności i tutaj nie wiem jakim cudem, ale złapałem... dwie kolejne kostki od Alexa. Coś niebywałego!! Nie ogarniam tego... Ale chwilo trwaj i trwaj.

Uff... Wreszcie dociera do mnie, że to już rzeczywiście koniec tego koncertu. Cóż to był za show! Kapitalna setlista (no dobra, z "True American Hate" byłoby perfekcyjne, ale nie śmiem narzekać!) i zespół w wybornej formie. Ależ przyjemnie było patrzeć, jak Testament ciśnie na scenie. Widać, że mieli sporą frajdę tego dnia. Wypełniony po brzegi klub na pewno w tym pomógł. Do tego żywa i lekko szalona publika dołożyła swoje. Ileż radochy miał Steve Di'Giorgio przybijając piątki z "pływakami"... Tak się rozochocił, że w pewnym momencie stanął na skraju sceny i zachęcał ludzi do jeszcze częstszych wycieczek do fosy. Reszta muzyków również pozwalała sobie na tego typu "szaleństwa". Krótko mówiąc był to kapitalny koncert tego przecież świetnego zespołu. Było zasadniczo wszystko to, co lubię - dużo dobrej zabawy, szaleństw i czadu. A przecież o to chodzi z tymi koncertami, prawda?

P.S.
Na zdjęciu koncertowej setlisty (poniżej) rzeczywiście nie widnieje "Alone In The Dark"!




Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 07.07.2016 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!