Rock Hard Ride Free Goleniów - 24/25.06.2016 r.
Do Goleniowa przybyliśmy w piątek około godziny 14-tej. Od rana żar lał się z nieba niemiłosierny, więc pierwsze, co zrobiliśmy po przybyciu na miejsce, to ucieczka do cienia. W pobliżu wejścia na teren imprezy namierzyliśmy ciężarówkę, która oferowała odrobinę ulgi od piekielnego tego dnia słońca. Jakąś godzinkę później musieliśmy się zbierać, bo czekała na nas nie lada atrakcja - wywiad z gitarzystą Primal Fear! Tom Naumann okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem i nasza rozmowa upłynęła w bardzo przyjacielskiej atmosferze... Wystarczy wspomnieć, iż wywiad planowany na 15-20 minut przeciągnął się do 35!
Po wywiadzie z sympatycznym Tomkiem udaliśmy się pod scenę, gdzie swój występ rozpoczęła formacja Nomad Son. Muszę się przyznać, iż wcześniej nie znałem zbyt dobrze twórczości Maltańczyków. Przesłuchałem gdzieś-kiedyś kilka ich numerów i tyle. Teraz miałem okazję sprawdzić ten zespół w scenicznym boju. Śmiało mogę powiedzieć, że muzycy wyszli z tego spotkania obronną ręką. Świetnie zagrany doom metal, niezła sceniczna prezencja i sporo dobrej energii. Jednym słowem, było wszystko to, co lubię. Szkoda jedynie, że Nomadsi grali w takim ukropie, bo pewnie w innych okolicznościach przyrody więcej ludzi pofatygowałoby się pod scenę. Ci, co byli, na pewno nie narzekają, bo otrzymali bardzo dobry koncert.
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to był nasz Anti Tank Nun. Jednak nie skorzystaliśmy z tej propozycji i udaliśmy się na pole namiotowe w celu ogarnięcia naszego biwaku. Dosyć sprawne rozbicie namiotów, szybki posiłek i wracamy pod scenę. Tam za chwilę będzie rządził klasyczny heavy metal.
Zespół Primal Fear zagrał w naszym kraju po raz drugi w dosyć krótkim odstępie czasu. Dokładnie (co do dnia!) cztery miesiące wcześniej pocisnęli świetny koncert w Krakowie. Tym razem nie było inaczej. Heavy metalowa petarda od samego początku do końca. Typowo germańskie kwadratowe riffy, melodyjne wokale z charakterystycznymi górkami, no i oczywiście - sporo świetnej zabawy na scenie. Primal Fear to mega zgrana ekipa i widać, ile mają radochy ze wspólnego koncertowania. Zespół wciąż promuje ostatni swój album zatytułowany "Rulebreaker", z którego usłyszeliśmy utwory: "Angel Of Mercy", "The End Is Near", oczywiście numer tytułowy (miazga!) i "In Metal We Trust". Ponadto poleciało kilka starszych "hiciorów" takich jak "Chainbreaker", "Sign Of Fear", czy potężny "Nuclear Fire". Zresztą co by ten zespół nie zagrał, to i tak byłaby miazga.
Na scenie muzycy tradycyjnie ostro dokładają do pieca, ale nie zapominając o drobnych wygłupach. Jednak głównym kierownikiem jest oczywiście wokalista Ralf i to właśnie on mobilizuje cały czas publikę do jeszcze większego szaleństwa pod barierką. Nam dwa razy nie trzeba powtarzać i ciśniemy kolejne refreny razem z wokalistą. Ten się tak rozochocił, iż w zamykającym seta "Metal Is Forever" zeskoczył do fosy i tam szalał z fanami. Po powrocie na scenę (po rusztowaniu z boku) troszkę łapki go "swędziały" i widać było, że ma sporą ochotę powspinać się jeszcze wyżej. Dla ciekawych tej akcji zapraszamy na nasz kanał YouTube, gdzie wrzuciliśmy nagranie właśnie tego kawałka. Podsumowując - kozacki koncert Primal Fear... No ale to było do przewidzenia, bo ten zespół słabych nie daje.
Koncert zespołu Behemoth musieliśmy odpuścić, gdyż na ten czas mieliśmy zaplanowany wywiad z Matsem Levénem z Candlemass. Występ naszej eksportowej formacji podziwiał Tomek i to on opowie, co się działo na scenie.
Tomek: O godzinie 22 przyszedł czas na polskich gigantów ekstremalnego grania. Oj, szykowałem się na ten występ, zwłaszcza, że grupa podczas obecnej trasy przedstawia w całości album "The Satanist", który w moim odtwarzaczu był częstym gościem. Z nagrań znalezionych w sieci wiedziałem też, że Nergal i spółka są w znakomitej formie - nie będę Was trzymał w niepewności i od razu powiem, że po półtorej godzinie łojenia aż włosy zaczęły wypadać z wrażenia.
Behemoth na scenie w Goleniowie zaprezentował iście szatańskie misterium. Scena pełna była przeróżnych diabelskich rekwizytów: rogi kozła przy tronie Inferno (które później podpalono), mikrofony oplecione kobrami z metalu, po bokach sceny dwugłowe orły ze żmijowymi jęzorami, a z tyłu ogromna grafika przedstawiająca jeden z symboli grupy, mianowicie trójkąt z pochodnią. Zaczęto oczywiście od "Blow Your Trumpets Gabriel": Orion i Seth ustawieni przed ptaszyskami w taki sposób, że wyglądali jakby mieli wielkie, czarne skrzydła, Nergal zaś powoli wyłonił się z boku sceny trzymając małe pochodnie - płomienie lizały go po dłoniach, ale Darski celebrował moment rozpoczęcia koncertu powoli i z szacunkiem, niczym ksiądz inaugurację mszy świętej. "I Saw The Virgin's Cunt Spawning Forth The Snake" - zaczął się "The Satanist", który nie tyle odegrano, co przedstawiono na nowo, gdyż muzyka wraz ze stroną wizualną stworzyły wyjątkowo niepokojącą mieszankę.
Zespół jest obecnie w genialnej formie i przez cały koncert nie wiadomo było, na kogo patrzeć: na potężnego Oriona na basie (potwierdzam to, o czym będą pisały największe portale metalowe na świecie - tak, w pewnym momencie się uśmiechnął), Nergala wściekle charczącego do mikrofonu, Setha walącego rozpuszczające oczy solówki, czy Inferno schowanego za imponującym zestawem perkusyjnym? Wszyscy wyglądający jak zmory z najgorszych koszmarów, w pełni skupieni na odegraniu swych ról w jak najbardziej przekonujący sposób. Upiorne show trwało, a publiczność szalała niczym w transie. "Messe Noir" rozpoczyna się od wniesienia przez Darskiego kadzielnicy, a kończy na fantastycznym solo Patryka. Światła gasną i z głośników usłyszeć możemy fragmenty modlitwy "Ojcze nasz"; Nergal pada na kolana, wraz z nim, o zgrozo!, niektórzy fani - tak rozpoczyna się "Ora Pro Nubis Lucifer" - szybki, jakże wpadający w ucho numer. "For Thine Is The Kingdom And The Power And The Glory" - refren tej pieśni pochwalnej upadłego anioła to prawdziwa wizyta w piekle: strzelają płomienie z przodu i z tyłu sceny, czuć je nawet z dalszych odległości. W dalszej części przedstawienia czekały na nas nie mniejsze smaczki: plucie krwią, mikrofony w ogniu, manifest Nergala w "In The Absence Ov Light" - szczęka co chwila lądowała na ziemi i aż ręce bolały od jej podnoszenia.
Finał "The Satanist" to oczywiście "O Father O Satan O Sun!" - moim zdaniem najlepszy numer w historii grupy. Czarne confetti pokryło niebo, rozpoczynając niemal siedmiominutowy hymn, pod koniec którego zespół założył swoje słynne, rogate maski. Misterium mogło dobiec końca, ale występ jeszcze się nie zakończył - czekały nas jeszcze trzy hity w postaci "Ov Fire And The Void", "Conquer All" i obowiązkowego "Chant For Ezkaton 2000". Mnie już wtedy nie było; umarłem od nadmiaru bodźców i nawet nie zauważyłem braku "At The Left Hand Ov God" w setliście...
Anna: Ostatnim zespołem do zobaczenia w piątkową noc była kultowa szwedzka załoga Candlemass. W zeszłym roku przyjęli Matsa Levéna jako oficjalnego wokalistę zespołu - we wcześniejszych latach jeździł z nimi w trasy koncertowe. Byłam pewna, że nie zawiedzie, bo widziałam go już w akcji z Candlemass na Wacken dwa lata temu, poza tym ich najnowsza EP'ka to czysta rewelacja. Wyszli na scenę bez zbędnych opóźnień i zaczęli od "Mirror Mirror", które rozpoczyna ich trzeci album - świetny otwieracz, od razu porwał wszystkich pod sceną. Następny numer był niespodzianką, którą Mats zdradził nam w czasie wywiadu, który przeprowadziliśmy. Uprzedził, że nie będzie nic nowego z EP, ale za to pojawi się kawałek, którego nie grali od bardzo długiego czasu. Nie wyjawił jednak tytułu, więc nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać, ale po pierwszych dźwiękach wszystko było jasne - nadszedł czas na "Demon's Gate". Cała setlista obfitowała w klasyczne numery, w końcu zespół obecnie świętuje 30-lecie, więc nie mogłoby być inaczej. Nie zabrakło "At The Gallows End", "Crystal Ball", czy "Under The Oak". Dla mnie zdecydowanie najlepszym momentem było "Solitude", bezgranicznie wielbię ten kawałek, a na żywo zabrzmiał miażdżąco! Bardzo czekałam na "Samarithan", niestety nie zawarli go w secie - wielka szkoda, bo to jeden z moich ulubionych numerów. Na większości poprzednich koncertów grali też kultowy "Bewitched", który u nas został zastąpiony przez "Demon's Gate". Aż dziwne było nie usłyszeć takiego szlagiera... Ale nie brakowało innych staroci, także nie ma tego złego.
Wokal Matsa Levéna przez cały czas zachwycał, zespół chyba nie mógł wybrać nikogo lepszego na miejsce Marcolina. Facet świetnie się spisuje we wszystkich utworach, mimo, że barwę głosu ma inną, niż Messiah, to pasuje do muzy jak ulał. Robi swoje, nie próbując śpiewać na modłę Marcolina, a wychodzi mu to rewelacyjnie. Szkoda, że nie było grane nic z najnowszego "Death Thy Lover", bo to, co zostało nagrane na tej EP'ce idzie w bardzo dobrym kierunku i mam nadzieję, że właśnie nim zespół będzie podążał. Tak naprawdę jedyny minus to czas występu, jak dla mnie skończył się zdecydowanie za szybko! Pozostał lekki niedosyt, szczególnie, że Candlemass bardzo rzadko bywa w Polsce i prędko nie będzie kolejnej okazji, by ich ujrzeć w naszym kraju... Ale poza tym koncert perfekcyjny, nie było się do czego przyczepić. Pozamiatane! Lepszego zwieńczenia pierwszego dnia festiwalu sobie nie wyobrażam.
Sobotnie koncertowanie rozpoczęliśmy od występu chłopaków z Divine Weep. Zespół pochodzi z Białegostoku, ma na koncie jedną płytę obfitującą w klasyczny heavy metal. Już od początku pogoda im nie sprzyjała, przez deszcz na starcie mieli jakieś problemy ze sprzętem, ale szybko naprostowali sprawę. W strugach deszczu zagrali dla grupki festiwalowiczów, którym pogoda była niestraszna i trzeba przyznać, że wypadli bardzo dobrze - widać było, że żywiołowe granie przypadło do gustu wszystkim wytrwałym pod sceną.
Prosto z Divine Weep pocisnęliśmy pod dużą scenę, gdzie właśnie zaczynało grać Chainsaw, co było obowiązkową pozycją na naszej liście koncertów do zobaczenia tego dnia. Tu sobie może Gumbyy dokończyć, bo on bardziej obyty z Pilarzami...
Fakt, z Chainsaw znam się od wielu lat, nie jeden koncert ich widziałem i nie jedno piwo... wróć, to nie ta historia. Co prawda ostatnie płyty Pilarzy i mój muzyczny gust lekko się rozjeżdżają, jednak jeśli chodzi o koncerty, to wciąż jestem "na tak". Pełne zaangażowanie muzyków na scenie, spory ogień w głośnikach i koncertowa zabawa. Tutaj dobrym przykładem może być coverowy medley, który zespół przygotował na ten występ. Cóż tam się działo? Zaczęli od "Painkiller", który szybciutko zamienił się w "Sad But True", a po chwili już było "Holy Diver". Myślicie, że to koniec? Oczywiście, że nie... Dalej poleciały fragmenty: "We Will Rock You", "Paranoid", który zamienił się w cover tego covera... uff... a dalej było już z górki: "Breaking The Law", "2 Minutes To Midnight", "Metal Heart"... i chyba jeszcze coś, ale nie pamiętam. Całość upchnięta w jakieś 7 minut. Tak właśnie bawią się chłopaki z Chainsaw. Oczywiście zespół był skoncentrowany na swoich numerach i one stanowiły o sile tego koncertu. Z tych plusików na pewno wskazałbym "At Callanish" (a po mojemu "Ich Liebe Dich"... hehe), "Supernature's Queen", "Guardian Of The Ice Void". Ogólnie Pilarze jak zwykle zostawili na scenie dużo energii i potu, a publikę wzbogacili o sporo dobrych wrażeń. Szkoda, że podający deszcz i końcówka meczu Polaków mocno przerzedziła ludzi pod sceną. Heh... W czasie koncertu Maxx na chwilę zszedł na bok sceny i wrócił triumfalnie ogłaszając: "Wygraliśmy k$&%#! Teraz można napierdalać!". Ależ w tym momencie mi się gęba roześmiała! To był bardzo pozytywny koncert.
Chwila przerwy i jedziemy z Forsaken, o którym opowie Ania. Ja tylko dodam od siebie, że to było jedno z większych zaskoczeń "na plus" jeśli chodzi o ten festiwal. No ale oddajmy głos Pani Ani, bo już niecierpliwie przebiera nóżkami...
Anna: Na koncert doomowców z zespołu Forsaken z Malty bardzo czekałam, słuchałam wcześniej ich płyt i strasznie mi podeszło to granie i wokal Leo Stivali. Tworzą epicki doom metal i robią to naprawdę fachowo. Chłopaki wyglądają niepozornie, ale to, co wyprawiają, to nie mam pytań. Pełen energii wokalista Leo na scenie brzmiał tak dobrze, jak na płytach, a może i lepiej. Basista Albert Bell przyodział się w koszulkę naszego krakowskiego zespołu Monasterium - bardzo fajny gest. Ponoć jest jedynym doomowym basistą na Malcie i gra we wszystkich tamtejszych zespołach. Zagrali przekrojowy materiał, nie znałam wszystkich utworów, ale każdy bez wyjątku brzmiał rewelacyjnie. Było epicko, była moc, na Malcie wiedzą, jak to się robi! Bardzo bym chciała zobaczyć ich w warunkach klubowych, gdzie bez wątpienia byłby jeszcze lepszy klimat, niż w ciągu dnia na festiwalu.
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to była formacja Night Demon. Szczerze mówiąc nie znałem twórczości tej załogi. Ale właśnie po to są festiwale, żeby sobie sprawdzić takie nie znane wcześniej kapele. Muszę przyznać, iż amerykanie przypadli mi do gustu z tym swoim klasycznie granym heavy metalem. Sporo w tym graniu nutek znanych mi ze starych, klasycznych kapel (Judas Priest, czy Iron Maiden), ale podane w takiej zdecydowanie bardziej "napakowanej" formie. Chłopaki cisną ostro do przodu i pomimo tego, że mają tylko gitarę, bas i perkusję, to zupełnie tego nie słychać. Była moc i to mi w większości przypadło do gustu. Na pewno na minus ostatni numer, który był mega specyficzny i totalnie inny od tych wcześniejszych. No i jakieś dziwactwo z zakazem robienia fotek podczas całego koncertu... No bez przesady Panowie... po snikersie się należy.
Weteranów z Raven nie udało nam się zobaczyć, bo w tym czasie robiliśmy wywiad z Biff'em Byfordem. Po wywiadzie widzieliśmy muzyków Kruka na backstage... Wyglądali na takich z krzyża zdjętych, więc na scenie musiał być niezły rozpierdziel.
Ostatnim muzycznym aktem festiwalu był koncert zespołu Saxon, o którym opowie Ania.
Anna: Na deser, który był zwieńczeniem całego Rock Hard Ride Free, została heavy metalowa legenda Saxon. Czyż mógłby być lepszy wybór na headlinera festiwalu muzycznego połączonego ze złotem motocyklistów? Saxon jest dla mnie jednym z tych zespołów, które z chęcią jadę zobaczyć za każdym razem, gdy przyjeżdża do Polski i nigdy się na nich nie zawiodłam. Grupa w dalszym ciągu promuje swoją najnowszą płytę "Battering Ram", więc wiadoma sprawa, że trzeba było się spodziewać paru kawałków z niej pochodzących. Na pierwszy ogień poszedł numer tytułowy i tu małe zaskoczenie, bo nagłośnienie wypadło gorzej, niż w przypadku pozostałych zespołów - było zwyczajnie za głośno, przy barierce uszy szybko zaczęły boleć, ale kto by się tym przejmował, gdy na scenie tyle się działo. Biff skakał po niej jak nastolatek i świetnie się bawił, basista Nibbs Carter nie pozostawał mu dłużny, podobnie jak gitarzysta Doug Scarratt, jedynie Quinn był raczej statyczny. Z numeru na numer Biff coraz bardziej się rozkręcał, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Cały czas zagadywał publikę, zachęcał do zabawy, czy kazał drzeć ryja naprzemiennie prawej i lewej stronie sprawdzając, która jest głośniejsza (oczywiście "nasza" strona wygrała, bez wątpienia).
Setlista była przekrojowa, jak to zwykle bywa w przypadku Saxon. Oczywiście obfitowała w hiciory, jak "Crusader", "Wheels Of Steel", czy "And The Bands Played On", ale nie zabrakło i świeższych numerów jak "Battalions Of Steel" z 2008 roku, czy "Sacrifice" z 2013. Tradycyjnie nie mogło się także obyć bez "Broken Heroes" (podobno organizator festiwalu musiał odstąpić Biffowi swoją brytyjską flagę w zamian za zagranie tego kawałka). Publika dopisała w porównaniu do innych koncertów i nieprzerwanie cisnęła pod sceną, co podobało się Biffowi i pod koniec nie omieszkał nakręcić filmiku, by potem pochwalić się na Facebooku. Byford ma to do siebie, że lubi "kraść" flagi fanom spod barierki, tak było i tym razem, przywłaszczył sobie flagę opatrzoną podpisem "Szczecin Crusade", przez chwilę się nią nacieszył, po czym do końca koncertu pełniła rolę ozdoby przy perkusji. Chyba każdy zgodzi się z tym, że zespół niezmiennie jest w rewelacyjnej formie. Wokal Biffa ma niesłabnącą moc, wymiata w każdym utworze i nie ma chwili słabości, reszta grupy nie pozostaje w tyle i daje z siebie wszystko. Jedyne do poprawy to wyżej wspomniane nagłośnienie, trochę ciszej i byłoby idealnie. Saxon to istny fenomen, upływ lat widać tylko w ich wyglądzie (a i to niewiele - Biff prawie wcale się nie zmienia), a muzyka zarówno na scenie, jak i na płytach sprawia, że szczena opada. Petarda na żywo i tyle. Znakomite podsumowanie całego Rock Hard Ride Free, czyli wszystko co najlepsze i totalne zaangażowanie.
I to był już ostatni akt tego festiwalu, który bardzo szybko nam zleciał. Co oznacza tylko jedno - było intensywnie i całkiem pozytywnie. Nie sposób odnieść się do sprawy frekwencji... No cóż ludziska kochane... nawaliliście! Wszyscy narzekamy i marudzimy, że w naszym kraju jest tak mało imprez festiwalowych. I co? Jest całkiem fajny festiwal, zaproszono solidne gwiazdy, a ludzi jak na lekarstwo. W takich realiach niestety, ale nie będziemy mieli jakiejkolwiek większej metalowej imprezy. Niestety, taka jest prawda. A sama organizacja Rock Hard Ride Free? Jak dla mnie całkiem udana. Jakieś niedociągnięcia oczywiście były, no ale można je złożyć na karb niedoświadczenia. Zresztą to nie były wielkie tematy, które jakoś szczególnie by utrudniały funkcjonowanie w Goleniowie. Wiadomo, ja nie oczekuję "zadaszenia na polu namiotowym" (autentyk z komentarzy na fejsbukowym wydarzeniu!), ale dobrej zabawy i warunków, które ją umożliwią. Ach... no i największa plaga tego festiwalu - KLESZCZE! Co prawda mnie nie dopadły, no ale spory problem z tym był. Mam nadzieję, że organizatorzy tej imprezy broni nie złożą i za rok znowu pojadę do Goleniowa.
Relację popełnili: Anna Jaglarz, Tomasz Michalski i Piotrek Gumbyy
|