Lady Pank, Oberschlesien, Lej Mi Pół Koszalin, Juwenalia 2016 - 17.05.2016 r.
Tydzień Kultury Studenckiej to okres na który zawsze czekam z wypiekami na twarzy, choć studentem już od wielu lat nie jestem - niemal zawsze bowiem wiążą się one z dobrymi koncertami. O ile na wcześniejsze lata nie można było narzekać, gdyż wśród grup występujących na Juwenaliach przewinęły się m.in. Kult czy Coma, tak w tym roku mocno kręciłem nosem: w trakcie rockowego wtorku hałasować miały Oberschlesien i Lady Pank. Industrialno-metalowa kapela ze Śląska na pewno rozbudziła moją ciekawość, natomiast dowodzona przez Borysewicza legenda rocka już mniej, bowiem ostatni raz w Koszalinie była... pół roku temu. Tyle gwiazd od lat nie nawiedziło naszego miasta (Hey, Dżem, KSU itd.), że musi pojawić się pytanie: nie można się było bardziej wysilić?
Pod względem informacyjnym tegoroczne TKS-y można określić tylko jednym słowem: chaos. Gwiazdy poznaliśmy dwa tygodnie przed koncertem, do samego końca nic nie było na 100% potwierdzone, linki na Facebooku nie działały, nie wiedziałem nie tylko gdzie dokładnie występy się odbędą (zbudowano bowiem dwie sceny) ale też czy wstęp jest płatny (okazało się że nie). Jako że odpowiedzi na najważniejsze pytania poznałem na jakieś 120 minut przed rozpoczęciem wydarzenia, to stwierdzam, że jest dużo do poprawy w następnych latach. Z uwagi na tą całą dezinformację nie byłem w stanie dotrzeć na zespół otwierający "rockowy wtorek", którym był koszaliński OTHIS, grający thrash metal. Kapelę co prawda widziałem już dwukrotnie (zarówno w starszym, jak i w mocno odmłodzonym składzie), ale ostatnimi czasy sporo się u nich działo i zmienił się skład grupy. O tym jak sprawuje się (i wygląda) na scenie kobieta na basie będę się musiał przekonać następnym razem.
Nieco spóźniony zdążyłem jednak, o zgrozo, na Lej Mi Pół, które występowało już w Koszalinie na zeszłorocznych Juwenaliach. Jak dobrze (mam nadzieję) pamiętacie z relacji, kapela nie zrobiła na mnie wówczas wielkiego wrażenia, tak więc lekko rozczarowany byłem faktem, że znów miałem być poddany torturom w postaci "powierzchownego punku oraz metalu w cienkim cieście". Ku mojemu zdziwieniu nie było jednak tak źle. Może to "wina" całkiem niezłego nagłośnienia, być może muzycy byli nieco trzeźwiejsi niż rok temu - nie wiem, ale nawet dało się to oglądać, uszy nie więdły, a i kilka razy się uśmiechnąłem pod nosem słuchając tych durnowatych tekstów. Wyobraźcie sobie starsze osoby czy kobiety z dziećmi, które przyszły zobaczyć Lady Pank, atakowanych wersami o "nakurwianiu salta", pokazywaniu "ogóra" nielubianemu sąsiadowi czy o próbach zaliczenia siostry kolegi - czysta abstrakcja. Studenci bawili się znakomicie a i dało się zauważyć Oberschlesien mocno rozbawionych stylem tria z Bielska-Białej. Spodziewałem się, że Lej Mi Pół zadedykują im "Must Be The Qtas" ale chłopaki na szczęście się powstrzymali... Znaczy się, numer jak najbardziej był ale zapowiedziany bez spodziewanej szpili w pierwszą gwiazdę. Patrząc na śląską górę mięśni na perkusji (znaną jako Marcel Różanka) też bym się ugryzł w język.
O godzinie 20:30 przyszedł czas na pierwszą gwiazdę wieczoru i zarazem grupę dla której w ogóle wziąłem udział w wydarzeniu: Oberschlesien. Nazywana "śląskim Rammstein" furorę zrobiła w polsatowskim show "Must Be The Music" gdzie zajęła drugie miejsce; na swoim koncie ma już dwa albumy (ostatni z zeszłego roku) oraz liczne koncerty w kraju nad Wisłą. Kapela gra industrial metal mocno inspirowany dokonaniami Lindemanna i kolegów, a zwłaszcza albumami "Herzeleid" i "Sehnsucht": kwadratowe riffy, melodyjne refreny, podobny, barytonowy głos Stawińskiego. Warto też powiedzieć o tym, że koncert w Koszalinie był pierwszym występem z Łukaszem Sztabą na klawiszach - fani żartują że Pomorzaninowi trzeba będzie słownik kupić żeby się z resztą grupy dogadał.
Początkowo pod sceną nie było wielkich tłumów, wraz jednak z pierwszymi dźwiękami zaczęło się pojawiać coraz więcej zaintrygowanych osób. Kapela bowiem wygląda dość charakterystycznie: trzech potężnie zbudowanych facetów (Różanka pięścią mógłby przebić betonową ścianę), klawiszowiec schowany za potężnym instrumentem a pomalowany, wytatuowany i chudziutki Jacek Krok zachowywał się jakby był pod wpływem środków odurzających (miejscami aktorsko za bardzo jednak szarżował). Jeno basista wyglądał normalnie. Groźny image to nie wszystko: nieodzownym elementem scenicznego show Ślązaków jest również pirotechnika, której nie zabrakło i tutaj. Snopy iskier z gitar oraz karabinu trzymanego przez wokalistę, słupy ognia, wybuchy - robiło to wrażenie, zwłaszcza z pierwszego rzędu, gdzie się znajdowałem.
Cała wizualna otoczka miejscami odwracała uwagę od samej muzyki, która jest... cóż, jak najbardziej OK. Były zarówno te bardziej klimatyczne numery utrzymane w średnich tempach, jak i kawałki szybkie i żywiołowe: "Jadymy durch", "Futer", "Bier mnie", "Fojerman", "Powstaniec", "Orzeł", "Król Olch", "Ajza", "Robot", "Fusballoki" - dla każdego coś miłego. Nie zabrakło też coveru Rammstein, ale zamiast najbardziej znanego "Jo chca" ("Ich will") postawiono na "Anioła" ("Engel"). Michał genialnie śpiewa w mocniejszych partiach, na żywo więcej w tym całym graniu metalu niż elektroniki a i niewątpliwą wartością dodaną są teksty pisane w całości w gwarze śląskiej. Do pełni szczęścia brakuje mi tu jednak większej oryginalności; od pierwszych nut słychać bowiem jaki zespół jest największą inspiracją dla tych facetów. Oberschlesien jest na szczęście dopiero na początku muzycznej drogi; Niemcy rozwinęli skrzydła na "Mutter" i "Reise, Reise", tak więc mam nadzieję, że i Ślązacy na nowym krążku wzbogacą swoje brzmienie o nowe elementy, nie bojąc się lekko zboczyć z obranej drogi. Chciałoby się bowiem żeby nie mówiono o grupie jako klonie Rammstein ale po prostu "Oberschlesien".
Po krótkiej przerwie na scenie pojawić się miała legenda polskiego rocka w postaci Lady Pank, która jest w trakcie gigantycznej trasy z okazji 35-lecia działalności. Ze wszystkich starych polskich kapel to właśnie do nich mam największą słabość i do tej pory widziałem ich już trzy razy - za każdym razem grali przynajmniej dobrze. Mimo ogromnej ilości hitów na koncie, muzycy ciągle komponują i próbują tworzyć nowe szlagiery, choć ostatnie albumy studyjne niestety mocno ustępują tym z lat 80-tych czy 90-tych. Niedawno wydali krążek "Miłość i władza", z którego utwory również włączają do urodzinowego repertuaru, no ale jednak większa część fanów spodziewała się przede wszystkim sprawdzonych koncertowo numerów. Tych oczywiście nie zabrakło.
Przy dźwiękach elektronicznego "intro", na scenę wkroczyli Kuba Jabłoński, Krzysztof Kieliszkiewicz, Jan Borysewicz, Michał Sitarski i Janusz Panasewicz i "Kryzysową narzeczoną" rozpoczęli całą zabawę. Grupa jest w znakomitej formie: o ile pół roku temu widać było po nich zmęczenie ówczesną trasą, tak tutaj pełni byli sił i energii. Basista skakał i tańczył, bawiąc się równie dobrze co publiczność, Michał jako sideman nie wychylał się, wspierając Janka, sam Borysewicz czarował solówkami a i zdarzało mu się nieco poimprowizować (genialne wykończenie "Na na"!), Kuba był pewny i dokładny a frontman świetnie utrzymywał kontakt z publiką, przez lata niewiele tracąc ze swojego głosu. A tak przy okazji - w tych swoich cytrynowych butach wyglądał jak najstarszy hipster świata. Całe show było też nieźle przemyślane pod względem wizualnym: na pionowych telebimach znajdujących się za muzykami puszczano specjalnie przygotowane na tą trasę wizualizacje albo, jak w przypadku "Miłości" czy "Na co komu dziś", fragmenty teledysków. Synchronizacja może nie była na poziomie trasy wspominkowej W.A.S.P., no ale też poziom interakcji z publicznością dużo wyższy. Generalnie fajny, widowiskowy pomysł, ale przydałoby się aby wszystkie piosenki w taki sposób przedstawić, gdyż m.in. "Wenus, Mars" czy "7-me niebo nienawiści" zagrane były przy czarnym tle.
Setlista do złudzenia przypominała to, co usłyszałem w Hali Widowiskowo-Sportowej: chyba tylko "Jak igła" zastąpiona została "Miłością", a tak kropka w kropka to samo, choć jednak z większą werwą. Były więc m.in.: odegrane po bożemu (a więc bez zbędnej elektroniki) "Zamki na piasku", "Vademecum skauta", "Fabryka małp", "Marchewkowe pole" (tak, z animowanymi Kaczyńskimi na telebimach), "Stacja Warszawa", (chwytające za serce) "Zawsze tam, gdzie Ty", "Mała wojna", "Mniej niż zero", "Tańcz głupia, tańcz" czy nieco dyskotekowe (wolałbym oryginalny aranż) "Zostawcie Titanica". Troszkę szkoda, że Borysewicz z kolegami nie wygrzebują numerów dawno nie granych: chciałoby się po latach usłyszeć takie "Młode orły", "Na granicy" lub też "Raport z N.", który fantastycznie wypadł na koncercie w Kreślarni parę lat temu. No ale w ciągu tak krótkiego czasu, który upłynął od ostatniej wizyty kapeli, w setliście za bardzo namieszać się nie da. Występ zaliczam jednak do bardzo udanych i polecam wybrać się na Lady Pank podczas obecnej trasy - to legenda polskiej muzyki, którą zdecydowanie warto zobaczyć.
|