Blaze Bayley - Wrocław


Blaze Bayley, Mescalero
Wrocław, Klub Liverpool - 17.05.2016


Blaze Bayley koncertujący w "okolicy"? No to wiadomo, że ja jestem obecny. Tym razem Błażej wpadł do Polski na cztery koncerty: pod koniec kwietnia trzy sztuki (Tychy, Stalowa Wola, Olsztyn) i 17 maja Wrocław. Plany miałem interesujące - na początku kombinowałem, żeby pojechać do Tych, bo przecież Wrocław był oczywistą oczywistością. Niestety nie udało się ogarnąć tego wyjazdu. Pomysł numer dwa to Olsztyn i powtórka z zeszłorocznej imprezy. Niestety w tym przypadku zawiodła logistyka i choć byłem w tym mieście w dniu koncertu (!), to obszedłem się smakiem. Nie pozostało mi nic innego, jak spokojnie poczekać na 17 maja i mój "domowy" koncert we Wrocławiu. Z tym oczywiście nie było najmniejszego problemu i tego dnia zameldowałem się w klubie Liverpool.

Do klubu przybyłem gdy już grał support, czyli zespół Mescalero. Lokalna kapela, którą już kilka razy widziałem i generalnie ich hard&heavy granie jest całkiem przyjemne dla ucha. Co ciekawe (dla mnie) to fakt, że w składzie pojawiła się wokalistka. Występ, którego widziałem fragment, całkiem pozytywny, a najciekawszym jego momentem było odegranie utworu "Painkiller" wiadomego zespołu. Więcej o tym występie nie napiszę, bo większą jego część przegadałem o sprawach ważnych i ważniejszych...

Punktualnie o godzinie 21 na scenie zameldowali się muzycy zespołu Absolva (a ja przy barierce), którzy od dłuższego czasu już wspierają koncertowo Blaze. Chwilę później dołączył wokalista i rozpoczęły się szaleństwa i zabawy! Zaczęliśmy od utworów z najnowszej płyty - koncert otworzył tytułowy, czyli "Infinite Entanglement", a szybką poprawką był "A Thousand Years". Przyznam szczerze, iż nowej płyty nie znam jeszcze zbyt dobrze i w zasadzie to koncertowe wykonanie było dla mnie prawie premierowym odsłuchem tych kawałków. Okazało się, że nowe numery na żywo dały radę. Po tym dosyć udanym wstępie oczywiście należało podgrzać atmosferę w klubie i tutaj "Futureal" sprawił się idealnie. Blaze oczywiście od początku nakręca wszystkich do jak największej zabawy i nie odpuszcza ani na moment.

Po mejdenowym coverze pierwsza przerwa i kilka ciepłych słów od Błażeja. Jak zwykle dziękował za przybycie i kupowanie płyt/biletów i dosyć szybko zapowiedział kolejny numer, dosyć filozoficznym stwierdzeniem, iż każdy kiedyś o tym pomyślał... Oczywiście chodziło o kompozycję "Human" (w refrenie jest tekst "Am I Human") z najnowszej płyty. Podczas tych refrenów Blaze łapał z głowy osoby spod barierki i patrząc głęboko w oczy śpiewał refreny. Podczas drugiego z nich Błażej "dobrał się" do mnie i wspólnie pocisnęliśmy:

"Human
Am I Human
I Am Man I Am Machine"


Dobrze, że załapałem tekst przy pierwszym refrenie, to mogłem sobie spokojnie to odśpiewać z Blaze! Bardzo fajny moment tego koncertu. Tym bardziej, że po chwili poleciały dwa klasyki, czyli "Kill And Destroy" i "Identity". Świetna reprezentacja dwóch pierwszych płyt wydanych pod szyldem "Blaze".

A jak to było odebrane z ciut innej perspektywy? Jarek Z:

Już na samym początku koncertu miałem okazję zaobserwować pewien szczególny zwyczaj Blaze'a. Otóż podczas wykonywania kolejnych utworów wybierał sobie kogoś z pierwszego rzędu, łapał swoim wielkim łapskiem za głowę i śpiewał wprost do niego z odległości kilku centymetrów. "You think you know everything about me?" - skonfronował pierwszego delikwenta, by już za chwilę zapytać innego prosto w twarz - "Am I humaaaaaaaaaaaan?" Jednak wygląda na to, że taka bezpośrednia konfrontacja im się podobała, bo nikt z tego pierwszego rzędu nie salwował się ucieczką.


Po tych przysmakach szybko powrót do najnowszej płyty i absolutny (dla mnie) debiut, czyli numer "Stars Are Burning". I znowu dosyć pozytywne wrażenie. Co ciekawe, przed tym kawałkiem wokalista trochę się rozgadał i zapowiedział, iż album "Infinite Entanglement" to pierwsza z zaplanowanych trzech części historii, które w kolejnych latach będzie sukcesywnie dopowiadał. Coś nowego, to i czas na coś "starego" - skaczemy do płyty numer trzy ("Blood & Belief"), z której otrzymaliśmy świetny "Ten Seconds". Bardzo lubię ten kawałek i cieszy mnie jego odegranie. Jednak to, co dobre, szybko się kończy i ponownie obcujemy z najnowszym albumem. Tym razem na tapecie jest kompozycja "Calling You Home", które również jest dla mnie totalną nowością. Numer dosyć dobry, na pewno na poziomie poprzednich z tej nowej płyty. A co ciekawe został bardzo elegancko zapowiedziany:

"Każdy z was albo przeżył, albo przeżywa obecnie, albo będzie przeżywał jakiś moment załamania. W życiu każdego z was przyjdzie taka chwila, że nie będziecie mogli znaleźć swojego miejsca. Nie będziecie wiedzieli gdzie jest wasz dom, ani kim właściwie jesteście. I właśnie wtedy zawołam was do domu".

Chwila przerwy i kolejne uwagi od Jarka:

Gdzieś w połowie koncertu naszła mnie refleksja. Po drodze do Liverpoolu zastanawiałem się jak to wszystko wypadnie brzmieniowo. Zaledwie kilka dni wcześniej w tym samym miejscu miałem okazję oglądać występ Wolf Spider (także świetny koncert!). Tam jednak były dwie gitary i dwaj świetni instrumentaliści. Jak zespół Blaze'a wypadnie w porównaniu z polską legendą? Na szczęście okazało się, że Chris Appleton świetnie dawał sobie radę, a jego osamotniona gitara szczelnie wypełniała niewielką przestrzeń wrocławskiego klubu. Prosto ciosane riffy tego gitarzysty udanie współgrały z mocnym głosem Bayleya. Za pomocą jednej gitary też można produkować czad!

Kolejna pozycja to kapitalny "Stare At The Sun" - ależ uwielbiam bezgranicznie ten kawałek! Co sobie w nim pośpiewałem, to moje. Jak się później okazało - to były miłe... miłego początki! Podczas tej kompozycji zerknąłem sobie w setlistę wywieszoną na scenie i od razu na mojej buzi pojawił się wielki banan... Kolejna pozycja to "Virus"! Następny z moich uwielbianych numerów. Blaze ciut go skrócił i z lekka przerobił, no ale to, co najważniejsze, to w nim przecież pozostało. Oczywiście refreny są moje!

"The Rats In The Cellar, You Know Who You Are
The Rats In The Cellar, You Know Who You Are
The Rats In The Cellar, You Know Who You Are"


Ależ to jest miazga! Mało tego, Blaze postanowił dołożyć do pieca i po krótkiej przerwie zaserwował dwa kolejne klasyki ("Ghost In The Machine" i "Silicon Messiah") ze swojego solowego debiutu. Muszę przyznać, iż solidnie wymęczyły mnie te numery i pojawiły się pierwsze problemy z gardłem. No ale kto by się tym przejmował! Na takich koncertach nie ma innej opcji i człowiek daje z siebie wszystko. Na scenie muzycy w doskonałej formie i w dodatku w doskonałych humorach. A to powoduje, że nawet zaplanowane wcześniej "spontaniczne" zabawy wychodzą przednie. Czego doskonałym przykładem była kolejna pozycja w koncertowej setlicie. Mowa tutaj o coverze Wolfsbane o tytule "Man Hunt".

Blaze dosyć żartobliwie zapowiadał ten numer, że jest seksualnie niebezpieczny, że jak już pośpiewamy, to będziemy innymi ludźmi i na drugi dzień jak nas będą pytali, co się stało, to mamy mówić, że to "Blaze Bayley efekt". Takie tam zabawne pitolenie, z którego sam Błażej się śmiał. Cała zabawna akcja rozpoczyna się w momencie grania solówki przez gitarzystę (Chris Appleton), która zostaje niemiłosiernie przedłużona, przy udawanej (oczywiście) złości Blaze. W pewnej chwili wokalista "próbuje" przebić się na przód sceny i zaczyna śpiewać refren, ale jest skutecznie przyblokowany przez Chrisa i basistę Karla i, udając złość, odchodzi w głąb sceny. Taka sytuacja powtarza się dwa razy i Błażej chwilowo odpuszcza. Tymczasem rozkręceni muzycy zabawiają publikę i zachęcają wszystkich to wspólnych okrzyków (przy wielkiej "dezaprobacie" wokalisty), a kulminacją jest wspólne granie na swoich gryfach - Chris łapie chwyty na basie, a basista podtrzymuje struny gitary. Wreszcie te muzyczne fajerwerki dobiegają końca, muzycy rozchodzą się na boki sceny z minami niewiniątek, a do głosu dochodzi wreszcie "wściekły" Blaze... Zaczyna refren, a tutaj kolejny psikus - muzycy grają coś nie tak!

Błażej robi wielkie oczy, bo tymczasem swoje popisy rozpoczyna perkusista Martin McNee. Oczywiście totalnie "wkurzony" Bayley opuszcza scenę (podobnie jaki i Chris) i z jej boku zaczyna się pogadanka wychowawcza. Lider zespołu najwyraźniej "opieprza" swojego gitarzystę! Roześmiany Chris udaje, że nie wie o co chodzi, Karl siedzi sobie na drugim końcu sceny i popija wodę, a perkusista w najlepsze bawi się z publiką. Wygląda to wszystko przezabawnie, tak jakby Blaze stracił kontrolę nad tym koncertem. Wreszcie muzycy zbierają się do kontynuowania zasadniczej części tego utworu, który trwa już grubo ponad 10 minut. Przepychanka wokalisty z gitarzystą przy wejściu na scenę i kolejna walka o pozycję z muzykami i totalny chaos na scenie! Blaze wpycha się pomiędzy gitarzystę i basistę, a to nie jest łatwe, tym bardziej, że refreny trzeba śpiewać! No wreszcie wokalista wygrał swoje miejsce!!! Ale "niestety" w tym momencie "Man Hunt"... się skończył...

Muszę przyznać, że panowie niezłe jaja sobie zrobili w tym numerze i wyszło to naprawdę kapitanie! Co ciekawe, nie na każdym koncercie odstawiają taką szopkę - znajomy był na jednym z brytyjskich koncertów i tam tego nie było. No ale z jego opowieści wynikło, że publika była dosyć statyczna.

Po takiej dawce emocji i zabawy przyszedł czas na... "Fear Of The Dark"! Łooo matko... Co to się wyprawiło podczas tego numeru. Publika rozkręcona na maksa i dała z siebie wszystko. Widać było, że muzycy są zachwyceni, nawet Blaze nie musiał specjalnie się wysilać, bo cała robotę odwaliliśmy w zasadzie my. A z tyłu według doniesień Jarka wyglądało to tak:

Podczas szybkiej partii rozpoczął się totalny moshpit! Szaleli i młodzi i starzy, wpadali na siebie mali i duzi, to było pogo łączące pokolenia. A gdzieś z tyłu można było nawet dostrzec tańczącą parę.

Genialny moment tego koncertu. Pod koniec zabrakło mi już pary w płucach i ledwo dociągnąłem do finału. A tutaj liczyłem na choć króciutką przerwę, ale nic z tego, Błażej Bezlitosny zaserwował "Man On The Edge", w setliście zapisany oczywiście jako "Egg". Pod koniec tego kawałka lekko wymiękłem i miałem siłę śpiewać tylko refreny.

I to był ostatni numer w koncertowej setliście. Oczywiście mowa o zasadniczej jego części. Bo bez bisów nie mogło się obyć. Na początek - "Como Estais Amigos" z repertuaru Iron Maiden. Bardzo fajnie, że Blaze zagrał ten numer, bo chyba go jeszcze nie słyszałem na żywo... no może raz, gdzieś wcześniej był zagrany. A bisy i koncert kończymy nową kompozycją - "Dark Energy 256". Przyznam szczerze, że ten numer przeszedł obok mnie, a raczej ja obok niego. Zanim pozbierałem się po poprzednich "michałkach", to już on się skończył.

Muzycy elegancko żegnają się z nami, Chris Appleton podarował mi swoją kostkę (ależ mam w tym roku szczęście do prezentów - 15 koncert i 10 kostka!!), wszyscy przybijają piątki i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o ten występ. To był mój dziesiąty koncert Blaze i jeśli tylko będzie możliwość, to będą kolejne. Ten facet to żywe srebro na scenie, wulkan energii i niesamowity frontman. Oczywiście po koncercie od razu zameldował się na stoisku z merchem i cierpliwie podpisywał wszelkie gadżety i rzecz jasna pozował do fotek. Zresztą po koncercie wszyscy muzycy byli dostępni i można było z nimi pogadać, wypić piwo, czy zrobić sobie zdjęcie.

Zabawna akcja przytrafiła się jakąś godzinę po koncercie. Muzycy Mescalero podjechali samochodem pod klub, żeby spakować swój sprzęt. Niestety pod ten klub nie sposób zajechać "normalnie" i ekipa stanęła w niedozwolonym miejscu. Pech chciał, że natrafił się patrol policji i: "będzie mandacik za złamanie 4 przepisów". Po dłuższej rozmowie panowie policjanci jak dowiedzieli się, że koncert zagrał Blaze Bayley, to stwierdzili, że jak on wyjdzie i da im autografy, to przymkną oko na te złamane przepisy. I co zrobił Blaze? Oczywiście wyszedł, podpisał władzy kwitki i jeszcze na koniec zażyczył sobie fotkę z Panem Policjantem, którą niżej podpisany miał przyjemność zrobić. Możecie ją zobaczyć na profilu FB wokalisty. I jak tu nie kochać tego Blaze?




Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 20.05.2016 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!