Primal Fear - Kraków


Primal Fear, Brainstorm
Kraków, Kwadrat - 24.02.2016 r.


Koncertowy zestaw Primal Fear & Brainstorm? Oczywiście - obecny pod barierką. Nie było innej opcji od dnia, w którym dowiedziałem się o tej imprezie. Bardzo lubię obie kapele, a koncertowo to są przecież kapitalne ekipy. Uwielbiam to niemieckie, kwadratowe granie i nośne refreny. Idealna muzyka do zabawy pod sceną. Przyznaję się bez bicia, że tak na 3-4 dni przed tym koncertem dosyć mocno zaczęło mi się wkręcać to, co miało nadejść. Non stop słuchałem płyt tych kapel i 24 lutego byłem gotowy (i niesamowicie nakręcony) na świetną zabawę.

Do Krakowa wyruszam w samo południe i jakieś 3,5 godziny później melduję się w tym mieście. Czas do koncertu to same przyjemności: kulinarne (przepyszny obiad!), towarzyskie (wiadomo!) i smakowo-piwne (pyszności z pianką!). Jak to ostatnio mam w "zwyczaju" (nieładnym trochę), wszystko się przeciągnęło i nie zobaczyłem supportu, którym był kanadyjski zespół Striker. Znajomi dosyć pozytywnie się o tym występie wypowiadali, więc zapewne tak było.

Do klubu Kwadrat przybyliśmy (z redakcyjną Anią) w chwili, gdy Kanadyjczycy skończyli grać swój set. Co oczywiście zaowocowało tym, że przed salą koncertową pojawiło się sporo znajomych... Jednak tym razem długich pogawędek nie było, bo za kilkanaście minut na scenie miał pojawić się pierwszy zespół, na który przybyłem. Szybko się zebraliśmy i pomaszerowałem na salę koncertową, a tam... spore pustki i wiele wolnego miejsca. W sumie bez większego wysiłku zameldowałem się w drugim rzędzie. Przede mną dziewczę o dwie głowy niższe... No to w domu.

Chwila oczekiwania i gasną światła w klubie, a z głosików sączy się intro. Jeszcze krótka chwila i na scenie meldują się muzycy zespołu Brainstorm. Zaczęli zgodnie z oczekiwaniem - utworem z nowej płyty ("Scary Creatures"), a dokładnie pierwszą kompozycją, czyli "The World To See". Konkretny początek i od razu przechodzimy do dobrej zabawy. Kompozycja numer dwa, "Firesoul", od razu ustawiła poziom tego koncertu na wysokim pułapie. Kapitalny jest ten numer i nieźle można w nim sobie pośpiewać. Dziewczę stojące przede mną postanawia udać się do tyłu, więc już jestem przy samej barierce. Fakt, że ścisku nie ma, więc można na spokojnie oddać się interakcji z muzykami na scenie. A tutaj czekają mnie spore niespodzianki! Podczas kolejnego kawałka ("Fire Walk With Me") dosyć blisko podszedł gitarzysta Milan Loncaric. Spogląda chwilę na mnie, przypatruje się i po chwili wielki uśmiech na jego twarzy i kciuk wędrujący do góry. O co chodziło? A to już tłumaczę. Po poprzednim koncercie Brainstorm w naszym kraju (Wrocław, dwa lata temu) posiedzieliśmy z chłopakami w klubie dłuższą "chwilę". No takie przyjemne after party się odbyło. Kupa śmiechu, fajnych historii, wspólnych fotek, filmików... Po prostu się działo się. Milan najwyraźniej całkiem dobrze zapamiętał sobie ten wieczór. Co ciekawe, kilka chwil później odwiedza mnie basista Antonio Ieva i sytuacja się powtarza. Z tym, że ten to od razu wiedział "o co chodzi", bo już wędrował w moim kierunku z wielkim rogalem na buzi. Bardzo miły i sympatyczny dla mnie moment!

No ale koncert to muzyka i emocje na scenie i przed nią. Tym bardziej, że Brainstorm nie zwalnia i serwuje od razu kolejnego asa: "Highs Without Lows". Kapitalny numer i refreny jedzie cała publika. Ogólnie to ja nawet lubię takie koncerty z mniejszą frekwencją, bo wtedy na sali są w większości maniacy tych kapel i wiedzą, z czym to wszystko się je. Ja to zawsze określam, że jesteśmy "nieliczni, ale fanatyczni". I tak też było tego dnia. Ludzi ciut mniej, ale zabawa przednia. Było widać, że na muzykach to też robi spore wrażenie. Prosty przykład to kolejny numer, czyli "We Are...", pochodzący z najnowszej płyty - oczywiście, że zdecydowana większość jechała z refrenami. Ogólnie ten koncert miał jakieś lekko szaleńcze tempo, bo człowiek ledwo przetrawił jeden numer, a muzycy już zasuwali z kolejnym i znowu trzeba było dawać z siebie maksa. No bo jak tu spokojnie ogarnąć to, co się dzieje podczas "Worlds Are Comin' Through"? Ach te kwadratowe riffy, ach te refreny przygotowane z myślą o wspólnych śpiewach... No ale przecież to Brainstorm i tak to wygląda na ich koncertach. Świetna jest ta intensywność doznań i dlatego bardzo lubię koncerty takich kapel. To mnie zawsze nakręca, żeby zobaczyć je po raz kolejny na żywo.

Kolejny numer otrzymał specjalną oprawę - Andy B. Franck trochę więcej się rozgadał i zaczął opowiadać o bardzo dawnych czasach, o orientalnych klimatach i już wszyscy wiedzieliśmy, że to będzie cudowny "Shiva's Tears". Ten numer to moja (i nie tylko zapewne) perełka w dyskografii tego zespołu. A na koncercie mój osobisty "michałek". Taki bardzo, ale to bardzo przyjemny moment tego występu. Numer przegenialny i ciężko to opisać słowami. Na pewno był to kolejny magiczny moment tego dnia. Przyznam szczerze, że kolejny numer ("End In Sorrow") pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że go grali, ale ja jeszcze byłem przy "Shiva's Tears". Do siebie wróciłem podczas "How Much Can You Take" - kreaturkowy numer, ale jakoś specjalnie też mnie nie porwał. W przeciwieństwie do "Falling Spiral Down", który jest po prostu koncertową petardą serwowaną przez Brainstorm na najwyższych obrotach. To jest końcówka ich koncertu i tutaj nie ma zmiłuj. Świetna zabawa, wyśpiewane, a raczej wykrzyczane refreny i szaleństwo w całym klubie. Nikt się nie oszczędza i nie ma, że boli. I o to właśnie chodzi, prawda?

Po tych emocjach Andy (Andrzej!) zapowiada, że teraz już został ostatni numer i sobie wszyscy pośpiewamy. Dla nas to jak lizaki dla małych dzieci, więc jedziemy. Oczywiście jeszcze mała próba generalna, bo And... rzej trochę znienacka zapodaje melodię i oczekuje z wyraźnym skupieniem naszej odpowiedzi. Ale nie z nami te numery, Panie Franck! Może i byliśmy nieliczni, ale za to fanatyczni i większość była gotowa na "All Those Words". Panowie na scenie stoją z uśmiechami na twarzy, my elegancko powtarzamy wiadomą melodię, po chwili dołączają do nas muzycy i jazda na całego. Fantastyczny jest ten numer, szczególnie w tej koncertowej aranżacji. A już zakończenie jest przemega... Publika jedzie z melodią, a muzycy szybciutko kończą swoje granie, zdają instrumenty i stojąc na środku sceny chłoną to, co my wyprawiamy. To musi być niesamowite, bo przecież w jednej chwili odwracają się nasze role! Muzycy słuchają, jak publika im śpiewa ich muzę. Kapitalny moment! Magia!

To już był ostatni akt tego występu. Jeszcze ukłony, kilka gadżetów lądujących w publice (nic nie złapane) i muzycy powoli opuszczają scenę. Basista Antonio znowu wędruje z rogalem na buzi w moją stronę, podchodzi do skraju sceny, wyciąga rękę i bach! Sprezentował mi swoją kostkę. No jak miło!! Dzięki!!

To był bardzo dobry koncert Brainstorm. Jest to dosyć specyficzna muzyka, prosta, oparta na tych kwadratowych riffach i nośnych refrenach. Koncertowo to sprawdza się idealnie. Praktycznie w każdym numerze można sobie pośpiewać, co oczywiście nakręca muzyków. No i waśnie tutaj jest jeszcze jedna wartość dodana. Tym gościom cholernie się "chce" grać. Widać, jak wielką frajdę mają z przebywania na scenie, jak jara ich to, że ludzie śpiewają teksty. Do tego to bardzo sympatyczni i mili ludzie. Już po koncercie Primal Fear wychodzimy ze sali koncertowej, a przy jej końcu stoi Milan, który pozuje do fotek i rozdaje autografy. Oczywiście podchodzę się przywitać, a tu na dzień dobry słyszę "Hello my friend!" i walimy przyjacielskiego misia. A pięć sekund później otrzymuję kostkę w prezencie, którą najwyraźniej zapomniał mi sprezentować ze sceny. Można? Można! Zresztą sytuacja powtarza się kilka minut później, gdy przy stoisku z merchem spotykam Antonio, który również mnie wyściskał jak starego kumpla. Zabawna sytuacja podczas podpisywania naszych wcześniejszych fotek. Gdzieś wśród nich przewinęło się moje zdjęcie z Francesco Jovino (perkusista Primal Fear), Toni zerknął na fotkę, wziął ją do ręki i pojechał z kilkoma zdaniami po włosku, ale tak na maksa to wszystko akcentując i przeciągając poszczególne głoski. Nie mam pojęcia ,co powiedział, ale było to mega przezabawne. Oczywiście na koniec, już po angielsku, stwierdził, że uwielbia tego gościa. Co oznacza, że to były jakieś komediowe sytuacje, zapewne z obecnej trasy...

A tymczasem wracamy pod barierkę i oczekujemy na koncert Primal Fear! Jak pisałem wcześniej - nakręcony na ten występ byłem już od dawna, a to, co zrobił Brainstorm, tylko podniosło ciśnienie. Ja już wiedziałem, że to będzie równie fantastyczny koncert i dosyć spokojnie oczekiwałem tego, co miało się za chwilę wydarzyć. Technicy-magicy dosyć szybko przygotowali scenę dla gwiazdy wieczoru, jeszcze chwila oczekiwania i zaczynamy od "Final Embrace" (oczywiście poprzedzonego intro - które znamy z płyty "Black Sun"). W sumie małe zaskoczenie z takim wyborem otwieracza, bo spodziewałbym się (oczywiście setlistę wcześniej podejrzałem) utworu z najnowszej płyty, ale na ten numer z 1999 roku nie zamierzam narzekać. Wiadomo, że to niezła koncertowa petarda i od razu zaczynamy z wysokiego poziomu. A na premierowy utwór nie trzeba było długo czekać, bo już kolejnym był "In Metal We Trust" - kapitalny do wspólnego pośpiewania w refrenach. Co też oczywiście się dzieje w Kwadracie, co bardzo mocno podoba się muzykom. Niemcy nie zwalniają tempa i z marszu serwują "Angel In Black" z płyty "Nuclear Fire". Dosyć intensywny ten początek, a tutaj bezlitośnie jedziemy dalej i czas na kompozycję tytułową z ostatniej płyty, czyli "Rulebreaker". Kolejny genialnie koncertowy refren:

"He's A Rulebreaker
Hell On Wheels
And It's Not My Last Goodbye
Rulebreaker
Hell On Wheels
And There's No One Left To Hide
He's A Rulebreaker
Born A Rebel And Born To Die Alone
Rulebreaker
Hell On Wheels
Into The Great Unknown"


Kapitalny moment tego koncertu, bez dwóch zdań. To są właśnie chwile, które uwielbiam. Długaśne refreny do śpiewania, muzycy w zasięgu ręki, którzy przypatrują się (czasami z niedowierzaniem), co my wyprawiamy... Nie wspomnę już o chwilach, gdy taki np. Mat Sinner patrzy prosto w oczy i wspólnie śpiewamy sobie refren - coś niesamowitego.

Jednak na koncercie nie ma za bardzo czasu na rozpamiętywanie takich chwil, gdyż Primal Fear ani na moment nie zmniejsza tempa i już lecimy z "Sign Of Fear". Lekko nie jest, no ale czy ktoś coś takiego obiecywał? Początek kolejnego numeru zapowiadał (teoretycznie) chwilę wytchnienia. "Seven Seals" to raczej wolniejsza kompozycja, jednak ładunek emocji, który w niej zawarto, nie pozwala na spokojne słuchanie. Oczywistym też było, że wszyscy będą śpiewać (a co poniektórzy nawet wyć!) refreny. Taki był plan i został on w 100% zrealizowany. Cudowny jest ten numer i przyznaję, iż lekko sobie na nim odjechałem. Oczywiście to był mój "michałek" tego koncertu.

Muzycy chyba dobrze wiedzieli, że po tak piorunującym początku tego koncertu trzeba trochę odpuścić. Potężna dawka muzycznych emocji w tak krótkim odstępie czasu - tak nie można dalej ciągnąć. Tutaj idealnie sprawdziło się... solo na perkusji. Oczywiście Francesco Jovino przynudzał okrutnie i sprowadził wszystko do solidnego napierdzielania na dwie stopy i totalnej młócki. Czyli standardowe nudy podlane nudą. Porównując do tego, jak mulił Dani Löble z Helloween, to nie było większej różnicy. Jednak Jovinho miał na tyle "sumienia", że jego solo trwało o wiele krócej, niż to, co robił Dani. W moim tegorocznym rankingu beznadziejności solowych popisów kolejność na razie ustalona jest tak: Löbe, Jovinho - ciekawe kto następny dołączy do tego zacnego grona?

Dosyć szybciutko można było zapomnieć o tych solowych niepopisach, bo Primal Fear wymierzył nam dwa kolejne, soczyste ciosy: "Angels Of Mercy" i "The End Is Near". Awww... No i to jest to, o co chodzi w koncertowym graniu. Moc, pałer i doskonała zabawa na scenie, jak i przed nią. Swoją drogą nowe numery to są okrutne petardy. Co specjalnie nie dziwi, bo płyta "Rulebreaker" to przecież kapitalny album. A kawałki grane na żywo, w koncertowym ogniu, prawie zawsze lekko jeszcze zyskują w odbiorze. Sami więc domyślacie się, co tam się działo. A zespół postanowił nie zwalniać i zabrał nas na kolejną przejażdżkę, tym razem padło na "Rollercoaster". Oczywiście wszystko, co miało być pośpiewane, to takie było - norma. Kolejna pozycja to (w końcu!) moment totalnego odpoczynku dla wszystkich. Ballada "The Sky Is Burning" z najnowszej płyty pozwoliła nabrać tchu. To był bardzo sprytny zabieg ze strony zespołu, bo kolejna pozycja w koncertowej setliście wstrząsnęła całym klubem.

"Nuclear Fire" przyniósł zniszczenie i pożogę! Nie przesadzam, dokładnie tak było... W ludzi pod sceną wstąpił jakiś demon i nastąpił totalny odlot:

"Forever We Will Follow The Light
Although We'll Burn In Nuclear Fire
As We Can See On Our Last Flight
It Will Take Us One Step Higher Than We Were"


zabrzmiało po prostu fantastycznie. Oj... To było mega intensywne doznanie... Jakiś lekko wstawiony gość wpadł w taki amok, że aż ochrona musiała go uspokajać, bo facet nie panował nad sobą. Miazga! Krótko mówiąc było tak jak w jednej ze zwrotek:

"Taking No Prisoners And Bring No Survivor
We Are The Soldiers Of Death
Painful And Cruel We Destroy Our Rival
Violence Is Catching His Breads"

Ha! Naprawdę ten numer na żywo miażdży. Emocje sięgnęły zenitu i nawet nie było czasu sobie tego poukładać, bo ta bezlitosna koncertowa maszyna zaserwowała kolejny numer do zamęczenia wszystkich pod sceną: "When Death Comes Knocking". Moje gardło w totalnej rozsypce i zapewne wychodzą z niego jakieś skrzeki, ale nikt tym się nie przejmuje, tym bardziej, że trzeba zmierzyć się z "Chainbreaker". Ech... No sami widzicie, że lekko to nie było... A tymczasem Ralf Scheepers zapowiada, że nadszedł czas zakończenia tego koncertu. Ke? Co? Jak? Rzeczywiście sporo tych numerów już poleciało, więc kończymy część zasadniczą. Zanim poleciał jeden z bardziej charakterystycznych numerów tego zespołu, Ralf trochę zabawia się z publiką, coś tam nam wymyśla do powtarzania itp. Oczywiście część z tego potrafi odśpiewać tylko wokalista, bo po takich górkach mało kto da radę połazić. To wszystko trwa dłuższą chwilę i wreszcie nadchodzi czas na gwóźdź tego koncertu, czyli hymn zatytułowany "METAL IS FOREVER!". Cóż napisać? W sumie niewiele... To podobna sytuacja, gdy Judas Priest odpalają na żywo "Painkillera". Moc, moc, miazga i totalny odlot. Fantastyczny numer i idealny do kończenia koncertu. Po nim muzycy szybciutko opuścili scenę i po kilku chwilach wracają. Znaczy się oprócz perkusisty, który tylko schował się za swoim zestawem.

Bisy zaczynamy od "Fighting The Darkness". Piękny numer i pamiętam, że na poprzednim koncercie w Katowicach wypadł przegenialnie. Tym razem aż tak wspaniale nie było, nie wiem, może wcześniejsze kawałki tak mnie wykończyły, że tego nie potrafiłem już tak odebrać? A może po prostu teraz zabrakło tej magii, która pojawiła się poprzednio? Co nie zmienia faktu, że był to bardzo mocny punkt wieczoru. W szczególności ten instrumentalny fragment - czad. Ostatnia pozycja w setliście to wyciągnięty z debiutu "Running In The Dust". Bardzo fajne zakończenie tego wspaniałego koncertu.

Muzycy kłaniają się w pas i dosyć szybko opuszczają scenę. A ja jeszcze dłuższą chwilę trawię to wszystko przy barierce. Oj się działo się i emocje we mnie buzują niesamowicie. Wreszcie dochodzę na tyle do siebie, że mogę udać się na poszukiwania znajomych. Po drodze jeszcze spotykam przyjaciół z Brainstorm, wspomniane już wcześniej powitania, podpisy fotek i kolejne zdjęcia. Znajomi również zachwyceni występami Brainstorm i Primal Fear i nikt nie marudzi - czyli tak, jak powinno być. Pomału zbieramy się do wyjścia, bo na naszą kwaterę jedziemy wspólnie samochodem. Dosyć długo to trwa, bo co chwilę ktoś gdzieś się "gubi" i koniec końców trzeba się szukać w dosyć wyludnionym klubie. A tutaj spora niespodzianka, bo pojawił się Ralf Scheepers! Jak miło. Wspólna foteczka i można spokojnie udać się na zasłużony odpoczynek, który nastąpił jednak kilka godzin później, ale to już całkiem inna historia.

Kilka godzin snu, śniadanie i wymarsz na dworzec. Powrót do Wrocławia to już zwykła formalność i kolejny koncert wyjazdowy mogę uznać za zaliczony. To była fantastyczna wyprawa. Towarzysko rewelacja, muzycznie tak samo. Do tego przemiłe chwile z muzykami Brainstorm, fotka z Ralfem... czad! Dlatego warto jeździć/chodzić na koncerty - z każdego kolejnego pozostają świetne wspomnienia, każdy przynosi nowe znajomości i pisze historię, do których bardzo lubię wracać. No to do zobaczenia wkrótce na następnych sztukach!

Na koniec tradycyjnie kilka pozdrowień: Ania! ("ful profeszynal press & photo crew!!"), Ewa (uważaj na fałszywki!) & Elvis ("zabijamy!") - dzięki za gościnę! Kasia & Marcin ("Viva La Pinta!"), Thomen(-ik!), Tomek!



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 27.02.2016 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!