Helloween - Warszawa


Helloween, Rage
Progresja, Warszawa - 16.02.2016 r.


Warszawski koncert Helloween i Rage w pierwszej chwili nie wzbudził mojego wielkiego entuzjazmu. Widziałem obie kapele po kilka razy i dodatkowo ostatnie studyjne dokonania tych niemieckich weteranów niespecjalnie przypadły mi do gustu. Jednak, jak to zwykle bywa, zawsze jest jakieś "ale". W ostatnim czasie w Rage doszło do zmian, które wyszły tej kapeli (według mnie) na plus. Wiktor Smolski to mega utalentowany gitarzysta, ale nie da się ukryć, że kolejne płyty z jego udziałem nic specjalnego nie wnosiły. Dodatkowo męczyła mnie jego maniera koncertowego ozdabiania poszczególnych utworów. Teraz jest nowy skład i automatycznie pojawiła się u mnie chęć sprawdzenia nowego oblicza Rage na żywo. Za Helloween natomiast przemówiła setlista, która została wyjątkowo trafnie dobrana. Oczywiście miałem przekonanie, że wokalnie Deris tradycyjnie położy ten występ, ale do tego już się przyzwyczaiłem.

Do Warszawy nasza wesoła kompania wyruszyła w samo południe i 5 godzin później zameldowaliśmy się w stolicy. Czas do koncertu spędziłem na posiłku, małym "co nieco" i rozmowach ze znajomymi. Jak zwykle czasu było za mało (oczywiście support Crimes Of Passion został odpuszczony) i po "chwili" trzeba było się meldować pod sceną. Tutaj w miarę spokojnie jeśli chodzi o frekwencję i bez problemu ustawiłem się w drugim rzędzie. W chwili, gdy poleciało intro przed występem Rage, byłem już przy samej barierce, czyli na swoim miejscu.

Rage rozpoczęli z grubej rury, bo od numeru "Black In Mind", czyli tak, jak Mistrz Hitchcock nakazał - na początku musi być trzęsienie ziemi, a później napięcie ma narastać. I tak w Progresji było. Rage ani przez moment nie zamierzali zwolnić i serwowali petardę za petardą. Jako drugi poleciał klasyk "Sent By The Devil", od razu poprawiony "End Of All Days". Łatwo się domyślić, co działo się pod scena. Chóralne odśpiewanie refrenów było normą, a ścisk momentami wzrastał okrutnie. Na scenie równie ciekawie, bo pomimo tego, iż Rage wystąpiło jako trio, to sporo się działo. Co prawda Peavy dosyć statycznie i większość czasu przywiązany do mikrofonu, za to gitarzysta Marcos Rodríguez sporo się przemieszczał i kilka razy odwiedził naszą pustą stronę.

Kolejna pozycja w setliście to "Back In Time" z płyty "Ghost", a jako następny poleciał koncertowy killer, czyli "Down". Refren z tego utworu jest wybitnie koncertowy:

"See You Going Down (Down)
I Am A Real Survivor
I'll See You Going Down
See Your Ass Go Down (Down)
It's Always Best To Laugh Last
I'll See You Going Down
Well I See You Going Down"


Po tym numerze chwila przerwy i Peavy (Paweł - hehe) zapowiada nowy kawałek i przypomina o EP'ce, która ukazała się w styczniu. No to wiadomo, że poleci "My Way". Całkiem fajny jest ten utwór, a koncertowo ma jeszcze więcej pazura. Publika elegancko odśpiewała refreny, co bardzo ucieszyło muzyków na scenie. Zresztą Rage miało niesamowite przyjęcie i skandowanie nazwy zespołu w przerwach robiło na nich spore wrażenie.

Po nowości czas na powrót do mojej ulubionej płyty Rage, czyli "Black In Mind" i tutaj jedziemy z "Until I Die". Sporo radości sprawił mi ten numer i teraz jeszcze bardziej żałuję, że nie byłem na ich koncercie, jak grali w całości ten album... Ech... Na otarcie łez poszła kolejna z moich ulubionych kompozycji: stareńki (z 1988 roku!) "Don't Fear The Winter". Oczywiście kapitalnie odśpiewane refreny i sporo zabawy pod, jak i na scenie. Po tej kompozycji Paweł zapowiada ostatnią pozycję setlisty i oczywiście wiadomo, że to będzie "Higher Than The Sky". Bez tego nie ma mowy o koncercie Rage. Co się działo? Oj działo się sporo pozytywnych rzeczy. Oczywiście numer tradycyjnie przedłużony o śpiewane przez publikę refreny, czyli norma. Ponadto w tej części "rozrywkowej" zespół wplótł fragmenty kompozycji "Sweet Home Alabama" i "Holy Diver", a największą niespodzianką było to, co odprawiła ekipa Crimes Of Passion.

Rage warszawskim koncertem kończył swój udział jako gość w trasie Helloween. W muzycznym światku tradycją jest, iż na takim ostatnim koncercie szykuje się jakieś niespodziewane "jaja". W związku z tym ekipa COP wparowała na scenę na to wspólne śpiewanie i wszyscy odpowiednio się wystylizowali - poprzyklejali sobie brody a'la Peter "Peavy" Wagner (warkoczyk), czym totalnie rozwalili muzyków Rage. Peavy ledwo zachował powagę, a Marcos po prostu odjechał i kończył grać na kolanach. Przezabawna akcja i mega pozytyw dla COP. Czad!

Niestety to był ostatni punkt tego koncertu. Jak zwykle to co dobre, szybciutko się kończy. Rage dało świetny występ i w opinii wielu znajomych ukradli show Helloween. Ja się z tym zgadzam, choć "wiedziałem" o tym wcześniej. Zresztą nie tylko ja przyjechałem bardziej na ten zespół, niż na Hello. A jakie dobre wspomnienia zachował z tego koncertu zespół? Myślę, że poniższa fotka z ich oficjalnego FB sporo wyjaśnia:

Tymczasem na scenie zaroiło się od technicznych, którzy dosyć sprawnie zdemontowali Rejdżowe graty i przygotowali scenę do koncertu gwiazdy wieczoru. Oczekiwanie na Helloween uprzyjemniła mi pogawędka z poznanym przy barierce kolegą (pozdrawiam!) i, nim się obejrzałem, w Progresji zapadły egipskie ciemności. Po chwili magiczne światełko ze sceny do akustyka - a to nieomylny znak, że pora zaczynać przedstawienie!

Początek występu Helloween był dosyć karkołomny... Intro z taśmy "Walls Of Jericho" zabrzmiało wyjątkowo złowieszczo, a po chwili na scenie zameldowali się muzycy i zaczęli od mojego ukochanego "Eagle Fly Free"!! Niespodzianki z tym numerem nie miałem, bo przed koncertem oczywiście zerknąłem, co będzie grane. Uwielbiam ten utwór i usłyszenie go na żywo to zawsze wielka przyjemność i frajda. Co prawda Andi Deris totalnie nie wyrabia w górkach, które zwiedza Kiske, ale dla mnie to nie ma najmniejszego znaczenia. Szczerze - ja nawet wokalisty za bardzo nie słuchałem. Śpiewam (i większość ludzi koło mnie) tak głośno, że Deris jest tylko tłem. Szybka poprawka "Dr. Stein" i sytuacja się powtarza. Sprytnie to ekipa Dyniogłowych sobie rozegrała tym razem. Wiadomo, że wokalnie te numery nie będą siedziały. Więc wystawienie ich na początek koncertu to sprytne posunięcie. Po pierwsze Andi nie jest zmęczony i zdecydowanie więcej "pociśnie" teraz, niż pod koniec. No i wiadomo też, że na pierwszych numerach jest największa "korba" publiki - szaleństwo i wariactwo, więc te trudniejsze numery łatwiej przemycić.

Helloween na tej trasie promuje najnowszą płytę, więc kolejny utwór jest jak najbardziej na miejscu: "My God-Given Right". Przyzwoita kompozycja, w wersji "live" z trochę większym pazurem, jednak wciąż niespecjalnie mnie porwała. Na moje szczęście kolejną pozycją był "Steel Tormentor". No i o to właśnie chodzi w Helloween. Takie numery na żywo lubię i to bardzo. Świetny moment tego koncertu. No to jak jest dobrze, to tego się trzymamy. "Mr. Torture" to całkiem przyjemny kawałek i na żywo zostało to oddane w pełni. Co było dalej? Troszkę nudniejsza (dla mnie) część tej imprezy. "Waiting For The Thunder" wleciał jednym uchem, a wyleciał drugim. Ot taki zwykły wypełniacz setlisty bez większych emocji. Słucham mimochodem i obserwuję dziwny świat, w którym przebywa Michael Weikath. Co facet ma odjazdy na scenie, to głowa mała. Od lat mnie to fascynuje i dlatego podczas koncertów Helloween staję zawsze po jego stronie. To naprawdę niesamowite, co się z tym gościem dzieje na scenie.

"Straight Out Of Hell" teoretycznie powinien mnie bardziej porwać, ale to nie nastąpiło. Jakoś dziwnie mi brzmiał, a w dodatku Andi coś tam pochrzanił z lekka... No cóż - bywa i tak. Natomiast podczas "Heroes" to zupełnie przeszedłem obok i wyczekiwałem jego końca. Pech chciał, że zespół zaserwował nam w tym momencie... solo na perkusji. Tak, to jest zawsze moment, gdy na prawie każdym koncercie się dziwię i zastanawiam "po co". No ale co tam Panie poradzisz, jak nic nie poradzisz. Hehe... zawsze można wysłać w tym czasie smsa (tak było!). W skrócie - Dani Löble zupełnie nie ma pomysłu na ten solowy pokaz i po prostu napier... dziela po garach i masakruje podwójną stopę. Finezja na poziomie -10. Dobra, nieważne...

Wraz z "Where The Rain Grows" wracamy do przyjemności. Kapitalny jest ten numer, a koncertowa wersja smakuje jeszcze lepiej. Takie granie to jest to. Co by tak dobrze nie było, to jeszcze jeden powrót do najnowszej płyty i lekko przynudzający "Lost In America". Na szczęście to był ostatni z tych mniej udanych momentów. Kolejny numer to już "Power" na całego. Tutaj nie ma zmiłuj i wszyscy jadą refreny:

"We've Got The Power, We Are Divine
We Have The Guts To Follow The Sign..."


I to jest to, co na koncertach lubię. Po tych szaleństwach chwila zwolnienia i Andi Deris serwuje nam balladę "Forever And One (Neverland)". Ogólnie nie przepadam za takimi pościelówami, ale tutaj muszę docenić wokalistę. Bardzo elegancko to wszystko odśpiewał. Po tym kawałku Deris na chwilę opuścił scenę i gdy wrócił, to z melonikiem na głowie... Hmm... coś się specjalnego szykowało?

Dokładnie... zaczynamy z grubej rury, bo od "Halloween"... ale, ale... nie ma tak dobrze, bo to jest medley, więc trzeba się spodziewać kilku zmieszanych (nie wstrząśniętych!) kompozycji. Kolejny fragment pochodzi ze świetnego "Sole Survivor" (aj... szkoda, że go nie zagrali jednak w całości!), a następnie trochę zwalniamy z "I Can", by zadać sobie fundamentalne pytanie: "Are You Metal?"... oczywiście to wszystko odegrane bez najmniejszej przerwy i emocje sięgają zenitu... Co prawda nie jestem wielkim fanem takich medleyów, ale nie marudzę, bo zabawa jest naprawdę przednia... Tym bardziej, że zespół ostro wyhamował - kolejna moja ukochana nutka Helloween i Deris łagodnie zaczyna śpiewać:

"Make The People Hold Each Other's Hands
And Fill Their Hearts With Truth
You Made Up Your Mind So Do As Divined..."


Oj... Zrobiło mi się bardzo magicznie i pojawiła się gęsia skórka. Przepiękny moment tego koncertu. To była naprawdę niesamowita chwila, zdecydowany "michałek" tego wieczora. Fragment "Keeper Of The Seven Keys" zakończył medleya i zasadniczą część gigu. Zespół szybko opuścił scenę i równie prędko na nią wrócił, a z głośników przebiły się charakterystyczne bitewne odgłosy - czyli bisy zaczynamy od "Before The War". Solidny cios na płycie i równy solidny na koncercie. Ale nie ma czasu na rozdrapywanie tych bitewnych ran, bo na koniec mamy to, co mieliśmy na początku: dwa numery z nieśmiertelnych "Keeperów": "Future World" i "I Want Out". Tutaj to specjalnie nie ma co pisać. Wiadomo, co się działo - publika jedzie teksty na maksa, Deris tradycyjnie poci się za dwóch, a zabawa trwa w najlepsze. "Future World" oczywiście z obowiązkową zabawą w coraz głośniejsze zaśpiewy - klasyka. Ogólnie jakoś niewiele tych zabaw na linii wokalista - publika było tym razem, ale jakoś niespecjalnie mi to wadziło. Ostatnie nutki "I Want Out" kończą ten koncert. Jeszcze tradycyjne ukłony, kilka gadżetów ląduje w rozgorączkowanym tłumie (tym razem bez pamiątki!) i można pomału wracać do rzeczywistości.

Po koncercie obowiązkowe rozmowy w gronie znajomych i ogólnie wszyscy zadowoleni - jedni bardziej z Rage, drudzy z Helloween. I chyba o to chodzi - wszyscy mają co wspominać i na pewno nie żałują, że wybrali się do Progresji. Ja również opuszczam klub zadowolony. Dwa bardzo dobre koncerty, sporo znajomych spotkanych przed, jak i po koncercie - rewelacja.

Powrót do Wrocławia tym razem przez noc, więc w miarę szybki teleport. W autobusie sporo wolnych miejsc, więc można było się w miarę swobodnie wyłożyć. Spacer na tramwaj i około ósmej rano melduję się w domu. To był bardzo fajny wyjazd towarzysko (Grześki i Igor - dzięki za wspólną podróż), tutaj również obowiązkowe pozdrowienia: Marcin, Leszek, Tomek, Piotrek, Toni, Darek (szacun!)... i pewnie kogoś jeszcze zapomniałem - obiecuję nadrobić kolejnym razem. Okazji nie zabraknie, bo kolejne koncerty już niebawem - zaś będzie powtórka: Kraków i Warszawa... no ale to już przy kolejnej relacji.



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 19.02.2016 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!