Therion Kwadrat, Kraków - 29.01.2016 r.
Therion to jeden z tych kilku zespołów, które koncertowo po prostu uwielbiam. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, że świadomie odpuszczam ich występ. Nie ma takiej opcji, więc oczywiste było, iż nie opuszczę kolejnego koncertu w Polsce. Logistycznie najlepsze połączenia komunikacyjne z Wrocławia mam do Krakowa i właśnie to miasto odwiedziłem 29 stycznia.
Zameldowaliśmy się z Igorem pod klubem Kwadrat kilkanaście minut przed godziną siedemnastą. Kolega był umówiony na wywiad z Christoferem Johnssonem i tutaj spotkała mnie pierwsza miła niespodzianka tego dnia - bez problemu mogłem uczestniczyć w tym spotkaniu. Chris okazał się bardzo miłym i sympatycznym Panem Krzysiem i, pomimo czasu ograniczonego przez tour managera do 15 minut, pogawędził z nami znacznie dłużej. A i po wywiadzie niezbyt się palił do odejścia od nas i po "obowiązkowym" cyknięciu wspólnych fotek, podpisaniu tej, którą zrobiliśmy sobie przy poprzednim spotkaniu, pogawędka trwała jeszcze kilka chwil. Bardzo fajne było to spotkanie.
Po tej rozmowie udaliśmy się na małe co nieco (oczywiście bez Christofera) i do klubu wróciliśmy podczas występu pierwszego supportu, którym był rosyjski Imperial Age. Niestety nie udało mi się zobaczyć ani fragmentu ich koncertu, gdyż przed wejściem na salę zostałem przechwycony przez znajomych. Sytuacja lekko wymknęła się z pod kontroli, co chwilę ktoś nowy do nas podchodził i nasza gromadka zwiększała się nieustannie. Normalnie nie mogliśmy się nagadać i w ten sposób również przeleciały bokiem koncerty Ego Fall i Luciferian Light Orchestra. No cóż... Z jednej strony szkoda, ale przecież też tego czasu nie zmarnowałem, bo bardzo cenię sobie te znajomości i zawsze miło jest spotkać się i pogadać na przeróżne tematy. A z tego, co słyszałem, to: Imperial Age - całkiem przyjemna kopia zespołu Therion. Ego Fall słyszałem podczas ich soundchecku i jakoś specjalnie porywające to nie było. Możliwe, że w koncertowym boju wypadli znacznie lepiej Koniec końców kilka chwil przed występem zespołu Therion udaliśmy się na salę koncertową. Na sali wielkiego ścisku nie było i dosyć łatwo przedostaliśmy się do okolic 10 rzędu. Tam pierwsza ścianka i nasze próby dalszego wędrowania napotkały komunikat: "sory, tam dalej nie ma miejsca". Hmm... Ja w takie rzeczy nigdy nie wierzę i oczywiście jak zwykle stanęło na moim. Szybka lustracja terenu przede mną i można iść dalej. Chwila moment i drugi rząd osiągnięty, w dodatku z perspektywą łatwej barierki w późniejszym czasie. Teraz oczekiwanie na występ gwiazdy wieczoru. Nie trwało to zbyt długo, bo dosłownie kilka minut później na scenie pojawił się jeden z technicznych i dał znak akustykowi, by ten odpalił intro. Najwyraźniej wszyscy za sceną już są gotowi do tej muzycznej uczty. Gasimy światła i zaczynamy od kosmicznej podróży wraz z dźwiękami znanymi z filmu "2001: A Space Odyssey". Muzycy meldują się na scenie i rozpoczynamy klasycznie od utworu "Ginnungagap".
Efektowny start jak to zwykle u Theriona, a ja już wiedziałem, że ten koncert będzie doskonały. Dwa dni wcześniej zerknąłem na setlistę i wybór utworów (typu "the best of") na tę trasę wywołał u mnie uśmiech na twarzy. Teraz przy tym pierwszym kawałku od razu poczułem, że to będzie kapitalny wieczór. Świetny dźwięk i ta moc bijąca za sceny. Klasa. Therion od razu wysoko zawiesił poprzeczkę, gdyż po "Ginnungagap" poleciały kolejne utwory z płyty "Secret Of The Runes": "Nifelheim", "Schwarzalbenheim" i "Vanaheim". Nieźle, no nie? Kolejna pozycja w secie to "Melek Taus" z krążka "Lemuria/Sirius B". Numer nie grany podczas wcześniejszych tras, więc jakaś tam niespodzianka na pewno była. A jak już jesteśmy przy perełkach, to tutaj trzeba wspomnieć o kilku numerach - "The Beauty In Black" z płyty "Lepaca Kliffoth" - najstarszy z granych kawałków (1995 rok). Kolejnym dawno nie granym był "The Invincible" wyciągnięty z krążka "Deggial", a który powrócił do setlisty po ponad dziesięciu latach. No i chyba największa "znajdźka", czyli "Black Fairy" z "A'arab Zaraq Lucid Dreaming". Powyższe numery to piękny ukłon dla fanów zespołu. Zresztą Therion ma to do siebie, że zawsze, oprócz żelaznych klasyków, znajduje miejsca dla mniej eksploatowanych koncertowo numerów. Jak dla mnie to jest kapitalna sprawa i bardzo sobie cenię takie podejście do układania koncertowych setlist.
Kolejną mocną reprezentację miała doskonała płyta "Theli", z której poleciał blok trzech numerów w kolejności: "Invocation Of Naamah", "Cults Of The Shadow", "The Siren Of The Woods" - cóż mogę powiedzieć - piękna część tego koncertu. A podczas tego ostatniego tradycyjnie odjechałem i odpłynąłem... uwielbiam ten instrumentalny fragment. Cudo! A to jeszcze nie koniec utworów z tej płyty, bo wiemy przecież, w jaki sposób Therion kończy swoje koncerty, ale o tym troszkę później. A ten wieczór w swojej dramaturgii zaprosił nas do kolejnej płyty ("Vovin") i tym razem posłuchaliśmy kapitalnego "Wine Of Aluqah", a później była poprawka "Morning Star" i "Black Diamond". Muszę przyznać, że to była kolejna bardzo udana zbitka numerów. No ale przecież już na samym początku pisałem, że ten koncert będzie wyśmienity, prawda?
Mieliśmy również jeden numer z gościem. W kompozycji "Mon amour, mon ami" na scenie pojawiła się wokalistka Luciferian Light Orchestra, która wraz z Thomasem Vikströmem zainscenizowała dramat opisany w tekście tej kompozycji. Po tym francuskim coverze przyszedł czas na trochę nowszych numerów, wśród których poleciały: "Kings Of Edom" z krążka "Sitra Ahra", "The Dreams Of Swedenborg" i jak zwykle cudowna "Lemuria" z wydawnictwa "Lemuria/Sirius B". Zasadnicza część setlisty została zakończona kompozycją "Son Of The Staves Of Time" z płyty "Gothic Kabbalah".
Muszę przyznać, że widok muzyków żegnających się z nami lekko mnie zaskoczył. Dla mnie to wciąż było za mało! A te wszystkie numery zleciały mi jak kwadrans. To jedynie świadczy, jak kapitalny był ten koncert, ale to jeszcze oczywiście nie koniec imprezy. Czas na dwa bisy i tutaj dwie klasyczne koncertowe petardy. Zaczynamy od "The Rise Of Sodom And Gomorrah". Uwielbiam ten numer i nie wyobrażam sobie koncertu Theriona bez tej kompozycji. W trakcie tego kawałka Thomas Vikström, stojąc w głębi sceny (za gitarzystą), rzucił w moim kierunku kostką, której zabrakło kilka centymetrów, żeby trafić do mojej ręki i wylądowała w fosie. Na szczęście bardzo uczynny ochroniarz widział dokładnie, co się dzieje i pofatygował się, żeby oddać mi moją "zgubę". Dzięki!
Po tym numerze tradycyjna przemowa Pana Krzysia, podziękowania i zapowiedź numeru, na który czekali wszyscy w klubie Kwadrat. Christopher zaczyna "To Mega...", my kończymy "THERION!!". Oczywiście muzycy na scenie nie są zadowoleni z naszego wysiłku i podpuszczają, że na poprzednich koncertach było znacznie głośniej. Wiadoma sprawa. Pełna mobilizacja i nasz wrzask wreszcie osiąga poziom oczekiwany przez muzyków i możemy zaczynać tańce pod sceną...
Chóralne śpiewy, krzyki, totalne szaleństwo... Na wprost mnie (jak i przez większość koncertu) stoi gitarzysta Christian Vidal. Przygląda się nam ze sporym zdumieniem i przyklejonym uśmiechem na twarzy. No cóż, każdy wie, że to już ostatni numer i nie ma co się oszczędzać. Dzięki temu szaleństwo może sięgnąć zenitu. Niestety, wszystko, co dobre, szybko się kończy, ale po takim numerze nie było co zbierać. Muzycy zgromadzili się na środku sceny, ukłony i podziękowania są ostatnim aktem tego wieczora. Christian, schodząc ze sceny, zerknął w moim kierunki i zrobił gest, jakby coś sobie nagle przypomniał... Uśmiech na twarzy, ręka wędruje do kieszeni i wyciąga kostkę, na której grał cały koncert. Patrzy na mnie, przymierzył i hop - kostka ląduje w mojej ręce. Masz dobre oko, Christian, dzięki!
Tym oto sposobem koncert dobiegł końca. Muszę przyznać, że to był kapitany wieczór, ale tego właśnie się spodziewałem. Widziałem Therion po raz dziesiąty i podobnie było za każdym razem. Nieważne, z jakim repertuarem, nieważne, w jakim składzie personalnym (szkoda, że już nie ma Lori Lewis!) - Therion na żywo to dla mnie za każdym razem rewelacja. I wiem, że jak tylko będą grali gdzieś w pobliżu mnie, to tego nie odpuszczę.
Po koncercie udaliśmy się na przyjemne after party do jednego z krakowskich klubów. Powrót na miejsce noclegu wczesnym rankiem, kilka godzin snu, bolesna pobudka i czas na powrót do Wrocławia... a tam ciąg dalszy after party. Ale to już historia na inną opowieść.
Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich spotkanych, a w szczególności: Magda (dzięki za gościnę!), Ania (super było się spotkać! Oddaj ręcznik!), Maggie ("a co Ty tutaj robisz?"), Jarek & Martyna (koty, wszędzie koty!), Thomen(-ik!), Igor.
|