Kadavar - Kraków


Kadavar, The Shrine, Horisont, Satan's Satyrs
Fabryka, Kraków - 13.12.2015 r.


Przez cały weekend w Polsce trwała mini trasa czterech zespołów: Kadavar, The Shrine, Horisont i Satan's Satyrs. Zjeździli wzdłuż cały nasz kraj, zaczynając od Gdańska, przez Warszawę, aż w końcu dojechali do Krakowa. Zaprezentowali się w klubie Fabryka, który niestety już wkrótce zostanie zamknięty (lub przeniesiony) i dla mnie był to prawdopodobnie ostatni koncert w tym miejscu. Aż się łezka w oku kręci na wspomnienie wszystkich wydarzeń, na których się tu było... Z całej czwórki dobrze znałam tylko Kadavar, The Shrine nieco przesłuchałam przed niedzielą, a Satan's Satyrs i Horisont były dla mnie niewiadomą.

Jako pierwszy miał wystąpić Horisont, ale nastąpiła zmiana planów (lub w rozpiskę wkradł się w błąd) i koncert rozpoczęli Satan's Satyrs. Na scenę weszło trzech gości żywcem wyjętych z lat 60. - odziani w spodnie dzwony, obcisłe koszulki, kurtki jeansowe. Pochodzą z USA i przewodzi im były członek Electric Wizard, Clayton Burgess, który gra na basie i śpiewa. Ciężko jednoznacznie określić gatunek, który reprezentują, jest to zlepek doom i heavy metalu z punkowymi naleciałościami. Scena była cała zastawiona sprzętem, więc grali praktycznie na jej skraju. Trochę kiepska sprawa, że przez cały czas, gdy grały supporty, połowę miejsca zajmowały graty Kadavar... Tym bardziej, że mieli oni pół godziny czasu na przygotowanie się do występu, więc spokojnie zdążyliby się rozstawić. Amerykanie mają na koncie dwie płyty i materiał z nich zaprezentowali nam na żywo. Z każdym kawałkiem się rozkręcali, grając coraz żywiej i energiczniej. Frontman ma bardzo oryginalny wokal, który może wywoływać sprzeczne opinie, jednak według mnie idealnie wpisywał się w klimat zespołu. Nagłośnienie mieli najlepsze spośród wszystkich bandów, było selektywnie, jedynie gitara nieco zlewała się z basem. Set był krótki, koncert dość przeciętny - poprawnie, ale bez szału. Podobno na płytach wypadają o niebo lepiej, więc muszę nadrobić. ‎ ‎

Po Satyrach na scenę weszli Szwedzi z Horisont - jedyny skład tego wieczoru, który nie był trio. Znów muszę ponarzekać na zagracenie sceny, muzyków było dużo, a miejsca mało. Basista Magnus Delborg wyglądał jak młody Lemmy, nie tylko przez brodę, ale i rysy twarzy, a pozostała czwórka jakby cofnęła się w czasie pięćdziesiąt lat wstecz. Zagrali mocno psychodelicznie, czuć w tym było klimat‎ starego hard rocka z domieszką heavy metalu. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Horisont przypadkiem stał się dla mnie muzycznym odkryciem tego roku. Dzień przed koncertem toczyliśmy ze znajomym dyskusję, czy warto chodzić na supporty, czy lepiej spędzić ten czas przy barze i oto żywy dowód, że należy dawać im szansę.‎ Wokalista Axel Söderberg zainstalował sobie na scenie klawisze, jednak statyw był krzywo ustawiony, na scenę wbiegł techniczny, usiłując to poprawić, Axel go zbył i jednocześnie śpiewając, zdejmował poszczególne części, regulował i ustawiał wszystko z powrotem - to się nazywa wszechstronny człowiek! Nie mówiąc już o jego głosie… Jeśli ich nie słuchaliście, koniecznie sprawdźcie! Gig zleciał zdecydowanie za szybko, czułam niedosyt, co rzadko się zdarza w przypadku zespołów, których się wcześniej nie znało. Utworem zamykającym set był cover UFO "Rock Bottom" - strzał w dziesiątkę w ich wykonaniu. ‎

Następni byli Amerykanie z The Shrine - kolejny młody zespół grający w starym stylu, również muzyczny miks gatunków, sami przewrotnie określają się jako psychedelic violence rock and roll. Zanim rozpoczęli, zrobili krótką próbę, w trakcie której od frontmana już biła pozytywna energia i spytał pierwszych widzów pod sceną, jak się podobało. Niedzielny wieczór płynął pod hasłem "muzycy wyglądający jak inni muzycy" - basista Horisont jak młody Lemmy bez pieprzyka, a wokalista/gitarzysta The Shrine był sobowtórem Matsa Levéna (obecny wokalista Candlemass, Krux i gościnny u Gusa G.). Panowie zagrali konkretny set, z rock'n'rollowym zacięciem, wszystko żywiołowe, dla mnie brzmiało jak mieszanka Black Sabbath z Motörhead. Odwalili świetny show, Joshowi przez cały występ banan nie schodził z twarzy, miał świetny kontakt z publiką, szarpał zębami solówki na gitarze, energia go rozpierała. Courtland Murphy (bas) i Jeff Murray (perkusja)‎ byli nieco spokojniejsi, ale widać było, że też świetnie się bawią. Gig bardzo udany, lecz również za krótki...

Na deser po jednym średnim i dwóch znakomitych koncertach zagrało niemieckie trio Kadavar składające się z trzech zwierzaków - Christoph "Lupus" Lindemann (gitara, wokal), Christoph "Tiger" Bartelt (perkusja), Simon "Dragon" Bouteloup (bas). W końcu naszym oczom ukazał się cały sprzęt, który zajmował scenę od początku tego wieczoru - dużo wzmacniaczy oświetlonych jasnymi okrągłymi lampkami, podświetlane trójkąty i logo. Wciąż nie rozumiem, czemu tego nie rozstawili w przerwie przed swoim show, tylko zabierali miejsce pozostałym bandom - w końcu nie było tego tak dużo.‎ Kadavar jest zespołem grającym retro rocka, brzmiącego mocno psychodelicznie, szczególnie na pierwszej (najlepszej) płycie. Dopiero co wydali nowy krążek "Berlin", który promowali na trasie, w związku z czym duża część setlisty składała się ze świeżych numerów. ‎Brodacze nie byli równie charyzmatyczni, jak Kalifornijczycy z The Shrine, ale taki już ich "majestatyczny" image. Mało było gadania, za to dużo grania. Widać było, że publika pod sceną dawno zdążyła zapoznać się z nowym materiałem, zresztą nie ma co się dziwić, skoro płytka jest naprawdę udana. Perkusista "Tiger" zainstalował sobie od dołu wiatrak, więc cały koncert jego włosy wirowały, co dawało całkiem ciekawy efekt. Utwory wypadały nawet lepiej, niż na płytach, szczególnie "Purple Sage", czy "Black Sun". Panowie chyba zdają sobie sprawę, że środkowe wydawnictwo "Abra Kadavar" mniej podchodzi fanom, w związku z czym nie usłyszeliśmy z niego wiele, choć dla mnie szkoda, że w secie nie zawarli "Fire". ‎Na bis, ku uciesze fanów, zagrali aż trzy kawałki, będące świetnym zwieńczeniem gigu. Szkoda tylko, że przez cały koncert wokal nieco ginął wśród reszty instrumentów, gdyby go trochę podkręcić, byłoby dużo lepiej. Cały występ trwał niecałe półtorej godziny, w czasie której usłyszeliśmy dość przekrojową setlistę. Porównując niedzielny występ do ich wizyty sprzed trzech lat w nieistniejącym już Lizard Kingu, jestem nieco zawiedziona, wtedy wywarli ma mnie dużo większe wrażenie, ale po części myślę, że jest to kwestia klubu - Lizard był wprost stworzony do tego typu wydarzeń. Tu nie udało im się wytworzyć takiego klimatu, mimo całej oprawy scenicznej i dobrego oświetlenia. Tak czy siak, wypadli bardzo dobrze i na pewno ci, co przyszli po raz pierwszy, wyszli zadowoleni. Mi o dziwo bardziej podeszło Horisont i The Shrine, mimo, że wcześniej ich nie znałam.

Po koncertach można było poznać wszystkich muzyków, robić pamiątkowe fotki, czy zebrać autografy, co zawsze jest miłym akcentem i sporo osób z tego skorzystało. ‎Frekwencja tego wieczoru średnio dopisała, ale trzeba wziąć poprawkę na fakt, że był to trzeci z rzędu gig w Polsce, więc przyszli pewnie w głównej mierze fani z Krakowa i okolic. Mimo to przyjęcie zespołów było świetne, a i sami muzycy opuszczali klub zadowoleni.



Autor: Anna Jaglarz

Data dodania: 15.12.2015 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!