Paradise Lost - Wrocław


Paradise Lost, Lucifer
Alibi, Wrocław - 21.10.2015 r.


Paradise Lost to zespół, którego płyt swego czasu bardzo często słuchałem. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych miałem sporą fazę na takie granie i oprócz Paradajsów zasłuchiwałem się w kapelach takich jak Anathema, Tiamat, Moonspell czy The Gathering. Niestety później te zespoły odjechały od metalowych dźwięków ku elektronice i nasza bliska przyjaźń się zakończyła. Po kilku latach nastąpił powrót do korzeni i znowu mogę się radować tego typu muzyką.

Brytyjczyków miałem przyjemność już kilka razy oglądać na żywo, a ostatni raz widziałem ich na wackeńskim koncercie w 2012 roku. Kilka lat od naszego ostatniego spotkania minęło, więc był to najwyższy czas, żeby nadrobić zaległości. Tym bardziej, iż najnowsza płyta "The Plague Within" to kawał kapitalnego grania, jednakże nie o tym krążku teraz będzie mowa, a o wrocławskim koncercie tej zasłużonej formacji. Przez lata Paradise Lost wielokrotnie koncertował w naszym kraju i dorobił się dosyć licznego grona fanów. Efekt - wyprzedany koncert. Fakt, że wrocławski klub Alibi do zbyt obszernych nie należy, ale i tak fakt jest faktem.

Do klubu przybyłem chwilę po tym jak swój występ rozpoczął support, którym był niemiecki zespół Lucifer. Tuż po wejściu do środka odbiłem się... od ściany ludzi. Tłok z tyłu był niemiłosierny, tak jakby na scenie zaczynała swój występ gwiazda wieczoru. Hmm... coś mi tu niezbyt pasowało, dlatego też postanowiłem udać się całkiem w bok i zejść bocznymi schodkami pod samą scenę. Dziwny plan? Może i tak, ale oczywiste dla mnie było, że na początku supportu w klubie maksymalnie jest połowa publiki docelowej. I wiecie co? Po zejściu z tych schodków, które są z 5-6 metrów od barierki okazało się, że jest na tyle luźno, że bez problemu podszedłem sobie do 2 rzędu. Po prostu ludzie się stłoczyli z tyłu i nikomu nie przyszło na myśl, że z przodu może być luźno. No cóż - ja jednak taki trochę uparty jestem, że jak coś sobie wymyślę, to oczywiście muszę to sprawdzić. I tak skromnie dodając to w temacie koncertów przeważnie wychodzi na moje...

Ale wracajmy do muzyki. Formacja Lucifer powstała w 2014 roku i w swoim dorobku ma płytę zatytułowaną "Lucifer I" wydaną w bieżącym roku. Muzycznie to mieszanka doom metalu ze stonerem, trochę też gotyckich dźwięków i kobiecy wokal. No właśnie... wokalistka Johanna Sadonis dosyć szybko przekonała do siebie fanów, bo jak się okazało doskonale znała najbardziej popularne w całym wszechświecie polskie słówko. Oczywiście, że to na literę "k". Sytuacja była dosyć zabawna. Na scenie stały dwa pełne backline i perkusista miał swój zestaw ustawiony na skraju sceny i bokiem do publiki. Wypisz-wymaluj jak Ślimak z Acid Drinkers. Stałem akurat z tej strony i widziałem jak pałker się męczył podczas gry, a dokładnie jak masakrowały go... światła stroboskopów. Chłopina po trzech numerach miał dosyć i poprosił wokalistkę, żeby zgłosiła to do "świetlika". Wygłoszona po angielsku prośba nie została wysłuchana i światełka dalej sobie świeciły... wreszcie ktoś zniecierpliwiony z publiki wrzasnął: "Wyłączcie te lampy k#&^%!!". Na co wokalistka z uśmiechem od ucha do ucha odpowiedziała: "Wiem co znaczy k#&^%" i w bardzo dobitny sposób przełożyła to słówko na język angielski, co rozbawiło publikę. Oczywiście zapowiedź kolejnego kawałka nie mogła się odbyć bez tej "panny lekkich obyczajów" (oczywiście wypowiedziane poprawną polszczyzną) w dodatku.

Ogólnie występ supportu można przyjąć pozytywnie. Na scenie (a raczej tego kawałka podłogi który mieli) nie brakowało energii i zaangażowania. Jedyny minus to sprawa nagłośnienia. Było zbyt głośno i perkusja cały czas masakrowała. Zresztą - jak się później okazało - nie był to najlepiej nagłośniony koncert w tym klubie. Niestety. Podsumowując Lucifer na pewno mnie nie powalił swoim występem, ale nie mogę powiedzieć, że się nudziłem.

Przygotowania do występu gwiazdy wieczoru nastąpiły bardzo sprawnie i na 15 minut przed startem ich show wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Ja już też w pełnej gotowości i przy barierce. Wreszcie odpalono intro, a z boku sceny otworzyły się drzwi wejściowe do klubu. No tak, muzycy oczekiwali swojego występu w autokarze. Pierwszy na scenie zameldował się... anonimowy dla mnie perkusista - Adrian Erlandsson to na pewno nie był. Później sprawdziłem, że na żywo gra z nimi młodzian Waltteri Väyrynen, a po chwili po kolei meldują się: Aaron Aedy (na wprost którego stoję), Stephen Edmondson, Gregor Mackintosh i Nick Holmes. A zabawa zaczęła się od utworu "No Hope In Sight" z najnowszej płyty "The Plague Within". Przyznam szczerze, że przed tym koncertem nowego krążka posłuchałem może ze 3 razy i kojarzyłem już nowe numery, ale to jeszcze były dla mnie takie świeżonki. Wiadomo też, że na te utwory zwracałem największą uwagę. I tutaj mogę od razu powiedzieć - pokochałem je. Bez dwóch zdań - nowa płyta to petarda i na żywo te kawałki niszczyły co do jednego i było jeszcze z niej zagrane: "Victim Of The Past", "Flesh From Bone" (ten zrobił na mnie największe wrażenie - cóż za black metalowa moc!), "Return To The Sun", ''An Eternity Of Lies" (oba ze świetnym klimatem) i rozgniatający czaszki "Beneath Broken Earth".

Te sześć kawałków było świetną ucztą. Ich fragmenty jeszcze na drugi dzień mi po głowie latały, no i oczywiście nie obyło się bez słuchana "The Plague Within". Zresztą teraz też leci ten materiał... Ogólnie - polecam. No ale przecież Paradise Lost zagrało też numery z innych płyt, których w dyskografii im nie brakuje. Muzycy zafundowali nam solidną wycieczkę po płytach - zaczynając od dwójeczki czyli "Gothic", z którego poleciało "Painless". Z "Shades Of God" otrzymaliśmy nieśmiertelny "As I Die" kapitalnie odśpiewany w refrenach przez publikę. Płyta "Icon" była reprezentowana przez "Widow", a przedstawicielem "Draconian Times" był "Enchantment". Z "Symbol Of Life" zagrano "Erased", a z "In Requiem" usłyszeliśmy dwie kompozycje: "Requiem" i "Praise Lamented Shade". Poleciał jeszcze tytułowy utwór z płyty "Faith Divides Us - Death Unites Us", a cały koncert i bisy zamknął świetnie wyśpiewany przez publikę "Say Just Words" z krążka "One Second". Jak ktoś był czujny w tej wyliczance to mógł się zorientować, że tych numerów nie jest jakoś zbyt dużo. Fakt - występ Paradise Lost trwał około 75 minut, jak dla mnie ciut za krótko. Nawet to sobie sprytnie obmyśliłem - zabrakło mi dwóch dodatkowych numerów, a nawet dokładnie to przedstawicieli płyt "Tragic Idol" i "Paradise Lost". Wtedy dla mnie byłoby idealnie retrospektywnie, bo te mocno elektroniczne płyty niespecjalnie do mnie trafiają. Niestety tak nie było i czas owego koncertu jest takim małym minusikiem.

Drugim bardziej poważnym, było wspomniane już nie najlepsze nagłośnienie. Bardzo brakowało selektywności i wszystko było zdecydowanie za głośno, co w Alibi robi się ostatnio niestety normą. W ciągu 2 tygodni byłem tam na czterech koncertach i problem był prawie zawsze ten sam... za głośno i jakiś bałagan w dźwięku.

Trzecim minusikiem była forma wokalna Nicka... co prawda w niskich tonach i growlach radził sobie doskonale, to jednak przy czystych śpiewach pojawiały się problemy, ale to akurat najmniejsza z wad jak dla mnie. Człowiek jest człowiekiem i też może mieć swój słabszy dzień, natomiast reszta to już bajka. Aaron na wprost którego stałem, szalał przez cały koncert i jak to znajomy stwierdził "wbijał głową gwiździe", a z tego co zerkałem na Grega to też się raczej nie nudził. Po występie w prezencie dostałem kostkę od "mojego" gitarzysty, a jakieś dwie godziny później cała ekipa była dostępna do autografów i zdjęć, co oczywiście skrzętnie wykorzystaliśmy.

Podsumowanie? Bardzo dobry koncert, z lekko (tja...) zwalonym brzmieniem, ale jak to na koncertach - ważna też jest energia i emocje, a tych mi nie brakowało ani przez moment. Zespół pozostawił dobre wrażenie i wiem, że przy najbliższej okazji po raz kolejny będę się bawił na ich koncercie.



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 04.11.2015 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!