Running Wild Wacken Open Air - 31.07.2015 r.
Niemiecki Running Wild miałem zobaczyć po raz drugi w życiu...
Ten pierwszy to był "pamiętny" koncert w 2009 roku też na Wacken Open Air. Wtedy było "pożegnanie" Rolfa z fanami i - powiedźmy sobie szczerze - odbyło się ono w marnych okolicznościach. Zresztą kto widział ten koncert na DVD to wie o czym mowa. Później był powrót Running Wild do świata żywych, nawet dostaliśmy dwie nowe płyty, no i przyszedł czas na kolejny koncert na wackeńskiej scenie. W sumie spodziewałem się, że mogę znowu dostać taki średni jak poprzednio koncert, ale na szczęście tym razem było znacznie lepiej. W skrócie - na scenie mieliśmy zespół, który wyglądał jak zespół, co ciekawsze ten zespół zachowywał się jak... zespół. Było widać zaangażowanie poszczególnych muzyków, a w szczególności Rolfa, który to rozkręcał się z każdym zagranym numerem. W połowie występu to już biegał po scenie niczym młodzieniaszek. Tak jakby chłopina z każdym kolejnym numerem coś tam sobie przypominał z przeszłości. W sensie jak dobrze bawić się na scenie i w jaki sposób się zachowywać. Ja trochę mu się nie dziwię, że na początku mógł być lekko "zardzewiały", no ale ostatni koncert Running Wild zagrał... 6 lat temu. Tak, dokładnie to był ten "pożegnalny" występ. No ale tak bardziej na poważnie to naprawdę wyglądało to o niebo lepiej. Panowie ubrani byli jak należy, był odpowiedni ruch sceniczny, a dodatkowo sporo smaku dodawały światła. Running Wild tym razem rozpoczął swoje show o północy i to od razu dodało sporo klimatu do tego występu. W pewnym momencie zrobiło się niesamowicie old schoolowo, bo z tyłu odpalono sporo białych, pionowych świateł i cała scena (bez większych ozdób) wyglądała bardzo stylowo.
No ale teraz trochę o samej muzyce... Wszystko rozpoczęło się od intro "Chamber Of Lies" (z małymi bonusami w postaci "Riding The Storm" i "Blazon Stone"), czyli jak należy. A później jak u Hitchcocka - z grubej rury od "Under Jolly Roger". Genialny początek... niestety lekko popsuty przez cholerne problemy z dźwiękiem. Już wspominałem o tym (to będzie w zasadniczejrelacji z festiwalu - dop. gumbyy), że kilka zespołów z tym walczyło tego dnia i pech chciał, że trafiło też na Running Wild i ten numer. Jeden z moich ukochanych zresztą. Gitary nie słychać w zasadzie i cóż poradzić. Nie pozostało nic innego, niż sobie nucić to co powinno lecieć z głośników I to nie był zły pomysł. Szybka poprawka "Jennings' Revenge" z płyty "Pile Of Skulls" i człowieka już nosi, że ten dźwięk jest taki "poszarpany" i "falujący". Chóralne "łooo ooo ooo oooo o" przynosi ukojenie nerwów i na szczęście akustykowi pomału udaje się rozwiązywać problemy techniczne. Podczas trzeciego w kolejności "Genghis Khan" prawie jest idealnie, a na tyle dobrze, że można cieszyć się dźwiękiem. Te trzy pierwsze kompozycje na starcie to niezła petarda była i spore zaskoczenie. O ile "Under Jolly Roger" było oczywiste do usłyszenia, to jednak spodziewałem się tego kawałka gdzie w okolicach bisów.
No ale nie ma tak dobrze i niestety Rolf zapowiada coś z albumu "Shadowmaker" od tego momentu oczekujemy tylko jednego utworu z tej płyty... oczywiście, że chodzi o "Me & The Boys" (hehe... serio). Niestety (hehe) wybór padł na "Locomotive". Nic specjalnego i nie ma co się czarować, że było inaczej. Szybki przeskok wiele lat wstecz i już bawimy się przy "Riding The Storm". Panie Rolfie... takiego grania chcemy, a nie pitolenia... To jest moc pirackiego grania i o to chodzi. Świetne gitary, kapitalne zaśpiewy Kapitana... "cud, miód, pomada i orzeszki".
"Face In The Wind, We're Riding The Storm We'll Stay Our Course Whatever Will Come Wandering Souls In The Sea Of The Damned Death Or Glory, Oh, Oh, We're Riding The Storm"
Coś pięknego. No i znowu Rolf "zepsuł" to wszystko, bo chwilę pogadał i zapowiedział przedpremierowe wykonanie nowego utworu, który opatrzono tytułem "Into The West". Szczerze? Nic specjalnego. Ot taki zwykły "rockowy" kawałek jakich Running Wild nagrał kilka na ostatnich dwóch płytach. No i znowu była huśtawka nastrojów niczym na jakimś galeonie podczas sztormu. Po słabszej nowości, jest "klassikier". Z tym, że tym razem Rolf przeszedł samego sobie i zafundował mi (podejrzewam, że nie tylko) mega niespodziankę. Co jak co, ale "Raw Ride" to ja się najnormalniej w świecie nie spodziewałem! Oj... lekko sobie odjechałem podczas tego numeru, a moje myśli odpłynęły w siną dal. Nic nie poradzę na to, ale mam przeogromny sentyment do Running Wild i płyty "Under Jolly Roger". Od tego albumu w 1988 roku rozpoczęło się moje "szaleństwo" związane z muzyką heavy metalową. Usłyszeć ten kawałek na żywo to nawet nie było bezcenne. Po prostu niema na ten mój stan w tamtej chwili jakiegokolwiek określenia. Coś wspaniałego i cudownego.
I chyba Rolf zdawał sobie sprawę co się działo u ludzi, bo kolejna w rozpisce była solówka na bębnach. Jak dla mnie to jest przeważnie najnudniejsza część każdego koncertu. Każdego. Naprawdę nie widzę nic interesującego w jak najszybszym napieprzaniu w centrale i doładowanie tego wszystkiego podwójną stopą. No ale taki jest folklor i tego nic nie zmieni. Jest to chwila odpoczynku dla muzyków i tak to odbieram. Po tej krótkiej przerwie regeneracyjnej zespół w komplecie zameldował się na scenie i od razu kolejny cios. "White Masque" z płyty "Blazon Stone" to był kolejny "klassikier" którego zupełnie się nie spodziewałem. Zresztą czy ktoś był w stanie to przewidzieć? Jak dla mnie super sprawa. W sumie ten numer został w naszym gronie wybrany jako największa niespodzianka... co zupełnie nie dziwi.
Kolejna pozycja w setliście to znowu nowość... tym razem "Riding On The Tide". Cóż powiedzieć... te nowe kawałki w porównaniu tych klasycznych numerów po prostu brzmią jak jacyś ubodzy krewni. Nie da się tego ukryć. Zresztą szkoda o tym pisać, skoro jako następny poleciał... "Diamonds Of The Black Chest". Dziękuję, dobranoc. No i to jest Running Wild, a nie jakieś brzdąkanie z "Shadowmaker". Co tu dużo mówić - jestem znowu na kolanach i niespecjalnie ogarniam co się wokół mnie dzieje. Kolejna mega podróż sentymentalna i totalny odjazd. Niestety znowu szybko "zepsuty" przez kolejny numer w setliście. Kto zgadnie co to było? No dobra, nie "Me & The Boys" (hehe), ale "Soldiers Of Fortune". No ok... zgodzę się, że ten akurat kawałek nie jest jakiś specjalnie tragiczny. Nawet można przy nim potupać nóżką, ale weźmy pod uwagę kontekst i to co było zagrane przed i po nim. Bo po nim oczywiście co? Kolejny klasyczny kawałek - "Bad To The Bone"! No i teraz każdy chyba poczuje różnicę stare/nowe. Nie da się ukryć, że Rolf sprytnie te nowsze numery poupychał pomiędzy starocie. Dodatkowo jak był grany jeden z tych numerów z dwóch ostatnich płyt, to wtedy było "szaleństwo" jeśli chodzi o światła i pirotechnikę. Na klasykach mniej się działo. Ot taka sprytna sztuczka, żeby jeszcze bardziej "podrasować" to słabsze kompozycyjnie utwory. "Don't Tell No Lies You Can't Hear The Cries 'Cos You're Bad To The Bone"
Zakończyło zasadniczą część koncertu, co mocno mnie zaskoczyło. Strasznie szybko to wszystko zleciało i nawet nie wiem kiedy impreza dobiegała swojego końca. Chwila przerwy i zespół powraca na scenę. Z głośników leci jakieś intro i już wiadomo, że czeka nas wyprawa na "Bloody Island". Piękna epicka opowieść z ostatniej płyty "Resilient". Muszę przyznać, iż ten kawałek najnormalniej w świecie daje radę i udowadnia, iż Rolf ma jeszcze jakieś pokłady pirata w sobie. Wiadomo - nie jest to poziom "Treasure Island", no ale mimo wszystko chwyta za serducho. Tak szczerze mówiąc to był jedyny "nowy" numer, który mi nie wadził podczas tego koncertu. A tymczasem zespół ponownie opuszcza scenę i już wiadomo, że został czas na jeden, ostatni numer. Mam przeczucie, baa... nawet pewność, że to będzie jakiś klasyczny numer. Szybko "przelatuję" przez to, co było grane i obstawiam jeden z dwóch utworów: "Raise Your Fist", albo "Prisoner Of Our Time". Z takim większym przekonaniem na ten drugi. To byłoby świetne zakończenie tego koncertu, skoro "Under Jolly Roger" poleciało na początku. No niestety, Rolf wybrał inaczej i Running Wild pożegnał się z nami... "Little Big Horn". Spoko, bardzo fajny numer, super, że został zagrany... no ale do stu tysięcy beczek prochu! Kończyć koncert w ten sposób... ech!
Po słabiutkim koncercie "pożegnalnym" tym razem było o niebo lepiej. Na scenie był zespół, który wyglądał jak zespół i zachowywał się jak zespół. dodatkowo Rolfowi się bardzo chciało i wyglądało to bardzo przyzwoicie. Do tego konwencja "starego koncertu RW" - stroje muzyków, wygląd sceny i światła. Ciut mnie zawiodła setlista, bo pomimo perełek "Raw Ride", "Diamonds Of The Black Chest", czy "White Masque" było kilka przeciętnych nowszych numerów. Generalnie jestem daleki od narzekania i ten koncert będzie długo gościł w moim sercu. Jeszcze kilka lat temu mogłem pomarzyć o zobaczeniu Running Wild na żywo. Po pożegnalnym koncercie w 2009 była radość, że udało się jednak ten jeden, jedyny raz ich zobaczyć. A teraz to już normalnie "zbytek łaski" i jeszcze w o wiele ciekawszych okolicznościach. Bez dwóch zdań to był dobry, może momentami nawet bardzo dobry koncert i tego należy się trzymać.
|