Charlotta Rock Festival Robert Plant & The Sensational Space Shifters, Brontupisto Dolina Charlotty, Strzelinko k. Słupska - 21.07.2015 r.
Coś się kończy, coś zaczyna: wraz z koncertem Santany w Dolinie Charlotty zakończyła się historia Festiwalu Legend Rocka. Na szczęście nie było to pożegnanie z muzyką w malowniczym Strzelinku, bowiem popularny FLR został po prostu przemianowany na Charlotta Rock Festiwal. Nostalgia nostalgią, ale uważam, że było to jak najbardziej potrzebne, gdyż wcześniej nie było jednolitej nazwy wydarzenia w języku Szekspira: spotykało się Legends Of Rock, Rock Legends czy Living Legends Festival - teraz rozpoznawalność Doliny na świecie będzie większa. Jak się jednak okazało nieco później pomysł ze zmianą nie wyszedł od samych organizatorów: powodem była ostatnia gwiazda tegorocznej edycji - Robert Plant. A raczej jego odmowa przyjazdu...
Nazwanie Roberta Planta artystą legendarnym to stwierdzenie oczywistego faktu - w końcu mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych rockowych wokalistów wszech czasów (a wielu stawia go na pierwszym miejscu). Frontman Led Zeppelin w czasach największej popularności macierzystej formacji traktowany był niczym pół-bóg, a sama grupa wstrząsnęła branżą muzyczną i znacząco wpłynęła na rozwój muzyki rockowej. Ciężko sobie nawet wyobrazić jak wyglądałaby dzisiejsza scena mocniejszego grania gdyby nie czwórka chłopaków z Londynu, wszak nawet w przypadku muzyki metalowej, wszystkie drogie prowadzą do nich lub Black Sabbath. Po tragicznej śmierci perkusisty i zakończeniu lotu Led Zeppelin, Plant rozpoczął długą muzyczną wędrówkę przez różne style i gatunki - do tej pory nagrał dziesięć różnorodnych albumów, a ostatni (znakomity zresztą) "Lullaby And... The Ceaseless Roar" ukazał się we wrześniu 2014 roku. Oczywiście po 2007 roku i koncercie "Celebration Day" wielu fanów ostrzyło sobie apetyty na reunion Roberta, Page'a i Jonesa (zwłaszcza, że na perkusji wspomagał ich syn Bonhama) ale Plant w swoim stylu ostudził wszystkich drąc warty górę pieniędzy (i wcale tutaj nie przesadzam) kontrakt. A dość powiedzieć, że tylko jego podpisu brakowało do pełnej reaktywacji Led Zeppelin. Wokalista uznał, że grupa przeszła do historii i tam powinna zostać, a sam wolał skupić się na swoich własnych muzycznych wojażach. I właśnie dlatego początkowo nie chciał przyjechać do Strzelinka: nie uważa siebie za legendę, ale za prężnie działającego artystę, który nie chce być postrzegany jako swoisty "relikt" minionej epoki. I tak Festiwal Legend Rocka zmienił dla niego nazwę, Robert wraz z nowym/starym zespołem przyjechał do Polski promując ostatni solowy krążek i zagrał set... złożony niemal w połowie z numerów Led Zeppelin. I weź tu człowieku to ogarnij... No ale tym zajmę się nieco później.
Do amfiteatru dodarliśmy z pewnym opóźnieniem, co i tak nie pozwoliło uniknąć długich kolejek do wejścia. Znów był podział na osobne bramki do sektorów i po raz kolejny stało się to, co było do przewidzenia: powstał jeden, długi rząd ludzi, przez co żadna z bramek nie funkcjonowała z pełną wydajnością. Nawet zabawne było słuchanie jak osoby sprawdzające bilety wołają do pustych wejść fanów z sektorów I i III (którzy już się "skończyli"), a do tej środkowej czekały dzikie tłumy - dlatego znów proponuję wejścia "uniwersalne" po których wręcza się odpowiednie opaski. Po jakimś czasie poznaliśmy przyczynę zaskakujących tłumów do amfiteatru: była nią pogoda. Przez niemal dwie godziny mieliśmy na północy prawdziwe oberwanie chmury, a w okolicy pojawiła się nawet... trąba powietrzna. Czytaliście o latających stoiskach na Jarocinie? Zalaniu sceny na 90's Festival? Tutaj też było źle: parkiet w wodzie, a wraz nią przemoczony został sprzęt niezbędny do tego, aby koncert w ogóle się odbył. Było tak tragicznie, że organizatorzy nie wpuszczali ludzi na teren festiwalu, a później mieli ich poinformować o zasadach zwrotu biletów, ponieważ uznali, że nie ma sensu tego ciągnąć. Plant wstrzymał jednak ich decyzję o pół godziny i trzeba przyznać, że miał skubany nosa: chmury zniknęły, wyszło piękne słońce, sprzęt udało się wysuszyć i dopiero wtedy zaczęto wpuszczać fanów złaknionych dobrej muzyki, których tego dnia nie brakowało.
Zanim jednak na scenie pojawiła się ikona rocka, publiczność miała okazję posłuchać kolejnego zespołu, który zdobył możliwość występu przed gwiazdą na UBC Charlotta Rock Festival. Grupą tą był norweski Brontupisto i co ciekawe, był to trzeci laureat, w którym na wokalu mogliśmy zobaczyć kobietę. Kapela jest to młodziutka a na swoim koncie ma na razie tylko (przepięknie wydaną) EP-kę, widać jednak, że ma apetyt na więcej. Przez niemal godzinę publiczność miała okazję bawić się przy bardzo melodyjnej i przebojowej odmianie rocka, mocno inspirowanej amerykańską sceną muzyczną. Oczywiście ciężko w przypadku tego typu grania mówić o jakiejkolwiek oryginalności, ale szóstce muzyków na pewno nie można odmówić talentu do pisania wpadających w ucho numerów. Szkoda tylko, że brakuje w tym tego norweskiego chłodu - gdybym nie przeczytał o Brontupisto wcześniej, to za nic w świecie nie odgadłbym, że pochodzi z północy. No ale młodzież jeszcze ma czas na odnalezienie elementu, który będzie ich odróżniał od konkurencji (doceniam jednak używanie organów!) - na razie to naprawdę sprawny zespół z dużym potencjałem. No i rewelacyjną Kristin Dahl na wokalu, która potrafi zrobić użytek ze swojego mocnego głosu - ach, cóż za dziewczyna!
Po występie zespołu supportującego przyszło nam oczekiwać na ostatnią gwiazdę tegorocznej edycji festiwalu. Jako że czasu było sporo, to część fanów poszła coś zjeść, wypić, tudzież się odświeżyć. I jakież było zaskoczenie, gdy znienacka, na 15 minut przed przewidywanym rozpoczęciem, The Sensational Space Shifters bez żadnych zapowiedzi wyszli na scenę i zaczęli grać, przez co przegapiłem wizualnie połowę "funkującego" "Trampled Under Foot". Czyżby Robert bał się nawrotu opadów i wolał kuć żelazo póki gorące? Nie wiem, ale można mieć do niego o to trochę pretensji. Na szczęście moje niezadowolenie szybko ustąpiło miejsca podziwowi, gdyż Plant okazał się być w iście fenomenalnej formie wokalnej, a do tego złożył zespół, którego skład był co najmniej intrygujący. Podstawą The Sensational Space Shifters była trójka muzyków ze Strange Sensation (zespół wokalisty Led Zeppelin, z którym koncertował od 2001 do 2007 r.): Justin Adams, Liam Tyson oraz John Baggott, a dołączyli do nich Billy Fuller na basie, Dave Smith na perkusji oraz, pochodzący z Gambii, Juldeh Camara grający na tradycyjnym afrykańskim instrumencie smyczkowym znanym jako nyanyero.
Setlista, jak już wcześniej wspomniałem, mogła zaskoczyć każdego fana, gdyż Plant postawił głównie na kawałki Zeppelinów, choć też nie zabrakło przedstawicieli ostatniego solowego krążka artysty. Oczywiście Robert nie odegrał "po bożemu" uwielbianych przez publikę numerów - bawił się nimi, mocno je niekiedy modyfikując (jak chociażby "Black Dog" ze zmienionym riffem), a innym razem wykorzystując tylko ich fragmenty, jakby chciał się podrażnić z osobami oczekującymi głównie na nuty z lat 70-tych ("Dazed And Confused" śmiało można nazwać ledwie cytatem). Często zmieniała się również sama stylistyka, podkreślając "światowość" gwiazdy: mocne hard rockowe zagrania prowadziły do folkowych, skocznych solówek Juldeha, a pod całością często pulsowały elektroniczne wstawki Baggotta, znanego chociażby z Massive Attack. To doprawdy zdumiewające, że tak nowocześnie może grać kapela, której lider ma 66 lat na karku. Najlepszym chyba przykładem łączenia starych brzmień z obecnymi trendami była "Mała Maggie" ("Little Maggie") - tradycyjny, folkowy numer, z popisową grą Tysona na elektrycznym banjo, który pod koniec za sprawą loopów Johna i szaloną pracą Smitha na bębnach zmienił się niemal w drum'n'bass. Mogę sobie tylko wyobrazić konsternację starszych fanów, którzy raczej czegoś takiego się nie spodziewali - ja byłem natomiast wręcz oczarowany.
Oczarowany byłem również oprawą wizualną: na scenie umieszczono kilka wysokich filarów, które emitowały różnokolorowe światła, a niekiedy pulsowały w rytm muzyki. Dodajcie do tego Planta bawiącego się tamburynem czy bendirem, ludowe instrumenty, afrykańskie rytmy a otrzymacie iście szamańską atmosferę. Publika, przynajmniej tam gdzie stałem, bawiła się znakomicie, cały czas żywo reagując na zachowanie wokalisty, a gdy w "miłosnym medley'u" usłyszała pierwsze nuty "Whole Lotta Love" - dosłownie eksplodowała. Nie można się jednak dziwić, gdyż brzmienie fragmentów tego numeru było potężne, a i sam kawałek to prawdziwy klasyk. Takimi dźwiękami zakończył się podstawowy set, ale po gromkich brawach Robert Plant & The Sensational Space Shifters powrócili na scenę, aby zaprezentować nam swoją wersję kolejnej tradycyjnej pieśni: "Satan Your Kingdom Must Come Down". Powolna i hipnotyzująca urzekała swoim klimatem, a powściągliwa solówka zwykle hiper-aktywnego Adamsa idealnie tutaj pasowała. Do tego jeszcze bezbłędny śpiew Planta i otrzymujemy chyba numer koncertu. Ci, którzy przed występem przestudiowali setlisty z trasy wiedzieli jednak, że to jednak nie koniec i po kolejnych owacjach na stojąco przyszedł czas na pożegnanie w postaci szybkiego "zeppelinowskiego" "Rock and Roll". I tak półtorej-godzinny występ przeszedł do historii. Czy było uczucie niedosytu? Jak cholera! No ale to tylko dowód na to z jak fantastycznym koncertem mieliśmy do czynienia.
Biorąc pod uwagę niechęć Planta do reaktywacji macierzystej formacji można było być zdziwionym ilością numerów z lat 70-tych: z jednej strony wokalista ucieka od starych kolegów, z drugiej - wraca do ich repertuaru, gdyż tego oczekują fani. Rozkopuje on trupa po to, żeby z powrotem złożyć go w ziemi. A przecież można go wskrzesić: czas z Plantem obszedł się niezwykle łaskawie, gdyż ze wszystkich bogów rocka brzmi po prostu najlepiej - jest więc w stanie wyciągnąć niemal wszystko. Oczywiście Led Zeppelin do szczęścia nie jest mu potrzebny, gdyż, w przeciwieństwie do Page'a czy Jonesa, jego kariera solowa jest imponująca, no ale jak nie teraz, to kiedy? A jeśli jednak stawia swoją karierę wyżej, to powinien zaprezentować więcej autorskich kompozycji - "Rainbow" było cudowne, "Turn It Up" to hit koncertowy, "Little Maggie" wbiła mnie w ziemię, no ale zabrakło przepięknego "A Stolen Kiss" czy przebojowego "Somebody There" (i pal licho, że by pasował jak pięść do nosa!). No ale to tylko takie po-koncertowe marudzenie, połączone z marzeniem zobaczenia Led Zeppelin w akcji póki większość muzyków oryginalnego składu ciągle żyje. Na zakończenie słów kilka o samym festiwalu: uważam, że powinien zostać bardziej rozbudowany - są zespoły z UBC Charlotta Rock Festival, ale dwie grupy dziennie to troszkę według mnie za mało. Może organizatorzy powinni odkurzyć zapomniane, ale ciągle działające zespoły, które obecnie grają dla kilkudziesięciu fanów w małych klubach? Wszak muzyka jest jak wino, a co jak co, ale publiczność z okolic Słupska jest w stanie docenić dobre roczniki.
Setlista:
01. Trampled Under Foot* 02. Turn It Up 03. Black Dog* 04. Rainbow 05. The Wanton Song* 06. Spoonful (Willie Dixon cover) 07. The Rain Song* 08. No Place to Go / Dazed And Confused* 09. Little Maggie 10. The Lemon Song* 11. Fixin' To Die (Bukka White cover) 12. Cross Road Blues / I Just Wanna Make Love to You / You Need Love / Whole Lotta Love* / Who Do You Love --- 13. Satan Your Kingdom Must Come Down --- 14. Rock And Roll*
* utwory Led Zeppelin
|