Judas Priest, Five Finger Death Punch Atlas Arena, Łódź - 27.06.2015 r.
Rok temu Judas Priest wydało album "Redeemer Of Souls". Wiadomo było więc, że czas i na trasę koncertową. I nagle bach: Bogowie Metalu zagrają w Polsce! Po przeczytaniu tego newsa musiałem odświeżyć stronę, bo nie chciało mi się w to wierzyć. Ale cóż, jak było, tak i jest. 27 czerwca 2015 roku - koncert w Łodzi. Jako support zagrać ma Five Finger Death Punch. Kwestia kupna biletów była już tylko kwestią czasu.
Po przyjeździe do Łodzi i zakwaterowaniu się w hotelu, przeszedłem się nieco po mieście. Co ciekawe, miasto wyglądało na wymarłe. Dopiero na ulicy Piotrkowskiej pojawiły się jakieś osoby, choć i tak nie było ich zbyt dużo. Nie powiem, zdziwiło mnie to. W końcu Łódź to trzecie największe miasto w Polsce. Około 17:20 stałem już pod Atlas Areną i czekałem na 18:00, czyli godzinę, w której ochrona wpuści fanów do środka obiektu. Okazało się, że wpuszczać zaczęli już 15 minut przed czasem, więc nie czekałem zbyt długo. W środku był merch supportu i headlinera, ale jak to zawsze jest na takich koncertach, koszulki i inne gadżety kosztowały bardzo dużo, więc raczej za dużo nie zarobili. Oczywiście, koszulki eventowe, z koncertów i tras są specjalne, wiążą się z nimi miłe wspomnienia, ale te same koszulki można nabyć taniej na stronach zespołów i innych miejscach. Zająłem miejsce na trybunach, było blisko sceny, więc miałem dobry widok. Oczekiwania na Five Finger Death Punch "umilała" nam muzyka Pantery i AC/DC... Czemu dałem w cudzysłowie to słowo? Ponieważ przez całą godzinę (tyle czekaliśmy na support), puszczano nam jedynie tych wykonawców. No, może na początku coś Halforda usłyszeliśmy. Na tym koniec, byliśmy skazani na wysłuchiwanie "Mouth For War" albo "Shoot to Thrill" non-stop.
Około 19:45, z głośników poleciało intro 5FDP, jakiś utwór Rammsteina. Z mojego miejsca widać było muzyków wchodzących na tyły sceny, więc miałem mniej więcej rozeznanie, kiedy zaczną. Weszli i zaczęli od "Under And Over It". Ku mojemu zdziwieniu, publika dobrze reagowała na muzykę zespołu rozgrzewającego, a w internecie reakcje fanów Priest po ogłoszeniu supportu były nie najlepsze. Co mi się od razu rzuciło w oczy: image muzyków. Kompletnie nie pasuje do muzyki, którą grają. A napisać muszę, że muzyka ta wcale nie jest taka zła. Przekonałem się o tym podczas utworów takich, jak "Lift Me UP" albo "Burn MF". Bardzo spodobał mi się akustyczny kawałek "Remember Everything". Przyznam, że wokalista Five Finger Death Punch, Ivan Moody dysponuje ciekawym, mocnym głosem. Jest też frontmanem charyzmatycznym. Publikę kupił stosunkowo szybko. Nie szczędził też kostek gitarowych, którymi raz po raz rzucał do ludzi zgromadzonych w golden circle. 5FDP zagrali 8 utworów, po czym podziękowali publiczności i zeszli ze sceny przy dźwiękach ich wersji "House Of The Rising Sun". Byłem miło zaskoczony supportem, spodziewałem się czegoś gorszego. Techniczni zaczęli zmieniać wystrój sceny.
W czasie przerwy, rozwinięto kurtynę z logiem Judas Priest, a nam puszczono muzykę. Panterę? Nie... Tym razem uraczono nas albumem "Back In Black". Na szczęście, załoga techniczna dość szybko uwinęła się z robotą. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłem Bogów Metalu, wchodzili tą samą drogą, co 5FDP. W pewnym momencie AC/DC umilkło, a z głośników poleciało "War Pigs" Black Sabbath. Część osób wiedziała, że to intro Priestów, ale inni nie zwrócili na to zbyt dużej uwagi. Potem światła zgasły, a my usłyszeliśmy instrumentalną wersję "Battle Cry" z najnowszej płyty. A potem odgłosy burzy i zaczęło się... kurtyna spadła, a naszym oczom ukazali się muzycy Judas Priest, odgrywający numer "Dragonaut". Po chwili na scenie pojawił się legendarny Rob Halford, a fani (w tym i ja) byli szczęśliwi, jak dzieci oglądające kreskówkę. Wokalista początkowo chodził o lasce, ale po chwili zniknęła ona ze sceny, a sam Rob poruszał się bez żadnych problemów. Jaki będzie drugi utwór w setliście, było pewne: "Metal Gods"! Hymn zespołu, którego refren śpiewała cała Atlas Arena. Na ekranie za sceną pojawiały się rozmaite animacje, np. armia maszerujących robotów. Potem od razu pojechali z "Devil's Child". Interesujący jest fakt, że zdecydowali się odświeżyć ten bardzo dobry utwór. Wszakże to nie "Screaming For Vengeance", a "Defenders Of The Faith" obchodzi okrągłą rocznicę wydania. Tak czy inaczej, podczas tego utworu bawiłem się świetnie. Kiedy poznawałem muzykę Judasów, to był jeden z pierwszy kawałków, na jaki natrafiłem. Kiedy grali ten utwór przekonałem się po raz pierwszy, że Halford jest w znakomitej formie. Po "Devil's Child" usłyszeliśmy "Hello, Poland! The Priest Is Back!", co spotkało się z dużym entuzjazmem fanów kapeli. Potem Rob zniknął gdzieś za sceną, a na ekranie wyświetliła się okładka "Sad Wings of Destiny". Richie ustawił się obok Glenna i rozległy się pierwsze dźwięki "Victim Of Changes" - killera, który zabija już od naprawdę wielu lat. I ponownie Metal God pokazał, że nie bez powodu uważany jest przez wielu za najlepszego wokalistę metalowego na świecie. Poradził sobie z tym utworem, jakby śpiewał go od niechcenia. Na pochwałę zasługuje oczywiście cały zespół, włącznie z perkusistą i basistą. Scott Travis jest według mnie geniuszem bębnów, co zresztą pokazał jeszcze później. Bas Iana Hilla słychać na koncertach lepiej, niż na płytach, toteż w Łodzi jego grę można było bez problemu odczuć. Facet od zawsze stoi w tym rogu sceny, nie wychyla się, a mimo to jest ważnym elementem zespołu.
Po "Victim Of Changes" Judas Priest zagrało świetne "Halls Of Valhalla". Na to czekałem od samego początku, zaraz po przesłuchaniu ostatniego krążka stwierdziłem, że to jeden z najlepszych numerów w historii kapeli. Zespół znów spisał się na medal, to były jedne z najlepszych chwil koncertu. Oczywiście, później też było świetnie. No bo kto nie lubi takiego "Turbo Lover"? Kolejny klasyk, na którym się nie zawiodłem. Chyba podczas niego publika najlepiej reagowała. Przed "Redeemer Of Souls", Halford nakłonił "heavy metal maniacs" do krzyczenia, a potem odegrali tytułowy numer z ostatniego longplaya. Fani znów nie zawiedli i wielu z nich śpiewało refren. Dopiero po tym utworze Halford pozwolił sobie na dłuższą gadkę. Podziękował fanom za wsparcie i przypomniał o klasycznym albumie "Stained Class", z którego Judasi odegrali jeden numer. Ale za to jaki! Byłem zachwycony tym, że na moich oczach odgrywana jest przejmująca ballada "Beyond The Realms Of Death"... Ta piękna solówka Glenna Tiptona była wręcz hipnotyzująca. W pewnym momencie wszyscy skierowali wzrok na tego weterana metalu i jego gitarę. Po prostu piękne. Po tym utworze na ekranie pojawił się potwór z okładki "Defenders Of The Faith", a mi przeleciało przez głowę "Love Bites". Na tej trasie grali dwa utwory z tego albumu, pierwszym z nich zawsze był właśnie ten numer. Ale nie, mocny gitarowy riff oznaczał jedno: "Jawbreaker". Nie powiem, bardzo się cieszyłem, że zespół go gra, bo ostatni raz fani mieli okazję go usłyszeć na trasie promującej "Obrońców Wiary", ale byłem zdziwiony zmianą setlisty. "No nic, może zmienili kolejność utworów" - pomyślałem. Ale gdy na ekranie ukazała się dłoń z żyletką, a Rob Halford zapytał się "Breaking The What?", wiedziałem, że skrócili koncert o dwa utwory: "Love Bites" i "March Of The Damned" z ostatniej płyty. Szkoda, szkoda, ale nie przeszkodziło mi to w śpiewaniu całego tekstu do sztandarowego utworu Priest. Tym razem wokalista śpiewał wszystkie zwrotki, w przeciwieństwie do koncertu w Spodku, kiedy to "Breaking The Law" zostało odśpiewane w całości przez publikę.
Potem zespół uciekł na chwilę za kulisy, lecz po kilkunastu sekundach usłyszeliśmy warkot Harleya. I każdy wiedział, że teraz czas na "Hell Bent For Leather". Rob w wyjechał na motorze ubrany w czapkę policjanta i srebrną kurtkę, a przy okazji świstał w powietrzu małym batem. Kiedy po raz ostatni wykrzyczeliśmy refren, zespół podziękował nam za przyjście i zszedł ze sceny. Główna część koncertu trwała równo godzinę, ale oczywiście były jeszcze zaplanowane bisy. Niedługo po zniknięciu muzyków, z głośników puszczono "The Hellion", nieodłączne intro do słynnego "Electric Eye". W tym kawałku Halford ani razu nie zaśpiewał refrenu, każdy oddawał publice. Następnie miejsce miało tradycyjne śpiewanie "oh yeah", a potem zagrali "You've Got Another Thing Comin'". W trakcie tego utworu Richie popisał się niezłą solówką gitarową. No i bisy się skończyły... ale czy na pewno?
Do mikrofonu dorwał się Scott Travis, który uśmiechnięty powiedział "Hello Poland, What About On More Song? What You Want To Hear?". Odpowiedź była oczywista: "Painkiller!". I Travis zaczął grać melodię znaną każdemu miłośnikowi Judas Priest i metalu w ogóle. Bałem się, jak Rob poradzi sobie z tym utworem, ale zaśpiewał go znakomicie. Na zmęczonego wyglądał dopiero pod koniec. Tipton też nie dał ciała, zagrał swoją solówkę po mistrzowsku. Kolejny utwór był już na prawdę ostatni. Proste uderzenia Scotta w swoje gary zaczęły "Living After Midnight", które było pożegnaniem Bogów Metalu z polskimi fanami. I to był koniec.
Koncert życia? Na pewno. Judasi dali koncert, który zapamiętam do końca życia. Ogromnym zaskoczeniem była dla mnie forma Roba Halforda, który zaśpiewał jak w czasach "Ressurrection". Martwiłem się nieco, jak to z nim będzie - facet ma 64 lata. Ale screamował jakby miał o 15 mniej. Nie garbił się też, co od pewnego czasu ma w zwyczaju. Oglądając filmiki z ostatniej trasy dochodzę do wniosku, że teraz Metal God trzyma się jeszcze lepiej, niż parę lat temu. Szkoda, że obcięli setlistę o te dwa utwory, ale jeśli taka była cena formy Roba, to nie mam nic przeciwko. Nagłośnienie było dobre, następnego dnia rano nie miałem problemów ze słuchem. Jedna rzecz mnie boli: fani złapali zespół po koncercie pod Atlas Areną. No, może bolą mnie dwie rzeczy: zespół mieszkał w hotelu położonym o kilka metrów od mojego miejsca noclegu. Niestety o tym dowiedziałem się już po powrocie do domu i nie mogłem ich dorwać. No cóż, trudno. Prawdopodobnie stawię się też na koncercie Judas Priest 10 grudnia. Kto wie, może wtedy uda mi się dopaść Bogów Metalu na zdjęcia i autografy. A na razie... Keep The Faith!
|