Artrosis klub Liverpool, Wrocław - 31.05.2015 r.
Przyznam, że śledzę dzieje tego zespołu bezustannie od ponad piętnastu lat. Od piętnastu lat nie opuściłam chyba żadnego koncert Artrosis we Wrocławiu, a chwała grupie za to, że przybywa do stolicy Dolnego Śląska prawie regularnie każdego roku. Udało mi się zatem obserwować nie tylko ewolucje (i rewolucje) tego zespołu, ale też tego, co dzieje się po naszej stronie sceny - po stronie publiczności. W okolicach 2000 roku na koncert Artrosis i innych formacji z podobnego nurtu gotyckiego rocka, przychodziło zdecydowanie więcej ludzi niż dziś, a na publiczność składała się duża liczba bardzo młodych osób. Na nowe kawałki reagowali co najmniej różnie, niektórzy potrafili pół koncertu skandować "Nazguls" czy "Szmaragdowa Noc". Z roku na rok na koncerty Artrosis przychodzi mniej uczestników, młodych fanów nie przybywa prawie wcale, a publika coraz chętniej przychodzi po to, żeby usłyszeć nowe kawałki. I to ostatnie zdanie dobrze charakteryzuje majowy występ Różosztuki.
Jako, że koncert poprzedzał dzień wydania płyty, a w Internecie wisiały ledwie dwa kawałki i jeden zwiastun, na koncert szłam przede wszystkim z zamiarem posłuchania tego, co tym razem ekipa Medeah upichciła. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedziami, grupa skoncentrowała na promocji nowej płyty, z której zagrała sześć numerów. Nie jest to rekord formacji, bo przy okazji poprzedniczki, "Imago" zespół zagrał... całą płytę. Co ciekawe, po wielu wędrówkach Artrosis od płyt w zasadzie elektronicznych ("Melange"), przez zupełnie gitarowe ("Con Trust") zespół chyba znalazł złoty środek. Słychać to było już na znakomitej "Imago", ale po tym, co udało mi się wychwycić po wrocławskim występie, jestem zdania, że to właśnie "Odi et Amo" będzie tym idealnym balansem między stylistykami, w jakich krążył zespół. Utwory są jednocześnie ciężkie i dynamiczne jak z początków Artrosis, a jednocześnie klawisze, jakimi operuje Maciej Niedzielski są bardzo w stylu płyt po 2000 roku. Bardzo mi się podoba to, co słyszę, ale ostateczny "werdykt" czy dobrze mi się najnowsza twórczość Róży kojarzy będzie wtedy, kiedy posłucham nowej płyty.
Podejrzewam, że zespół na wzór koncertów towarzyszących promocji "Melange" obawiał się ospałego tempa zabawy pod sceną - wiadomo, jak publika nie zna numerów, raczej nie garnie się do zabawy - stąd bardzo klasyczna setlista. Wiadomo, że od czasu powrotu klawiszowca Niedzielskiego, numerów z "Con Trust" na żywo spodziewać się nie można (choć czy to znowu taka wielka strata?), ale zupełny brak tracków z "Fetish" trudnego w odbiorze "Melange" (ha, w setliście był jeden z "Fetish", sprytnie wyciągnęli fani) może zaskakiwać. Podejrzewam, że Artrosis postanowiło postawić na absolutną klasykę właśnie po to, żeby skontrastować te numery z nowymi tak, żeby publiczność wciąż zagrzewać do zabawy. Być może cel był również innego rodzaju - podkreślenie łączności nowej płyty z tymi pierwszymi - muzycznie, ale też lirycznie. Tym sposobem do setu trafiły takie klasyki jak na przykład "Pośród kwiatów i cieni", "My", "Prośba", "Nazguls" czy troszkę rzadziej grane masywne "Na wieki wieków" czy baśniowe wręcz "A ja". Ogromnym plusem Artrosis jest to, że zespół na scenie gra koncert, a nie go odgrywa. I piszę tu konkretnie o samej muzyce. Za każdym razem można spodziewać się drobnych zmian w aranżacji klawiszy, solówek etc. I tak zaskoczyły mnie rozbudowane klawisze w "Nie tamta już" czy zupełnie inna ich aranżacja w "Pośród kwiatów i cieni". To jest właśnie to, co sprawia, że tak chętnie chodzę na koncerty tej gotyckiej grupy.
Stare numery starymi, ale okazało się jednak, że masa ludzi czekała właśnie na "świeże bułeczki" i tempo zabawy wcale nie spadało na nieznanych utworach. Myślę, że to miód na serce dla Medeah i Macieja. Mnie też bardziej "rozgrzewały" nowe kompozycje niż słyszane dziesiątki razy "Szmaragdowa Noc" czy "Prośba". Jedynymi słabymi punktami koncertu były dla mnie "Nie zostało nic" - moim zdaniem słaba ballada z nowego krążka oraz... cover Depeche Mode. Wiem, że dla obu głów Artrosis czyli Medeah i Macieja są to muzyczni bogowie, ale nie sądziłam, że kiedyś cover tej grupy pojawi się na ich koncercie. Sądząc po reakcji fanów, był to strzał w dziesiątkę. Cóż, Depeche Mode nie lubię, bojkotuję i na pewno wolałabym w to miejsce posłuchać zaplanowanego, acz nie zagranego numeru "Moje niebo". Oczywiście marudzenie jest tylko dla obiektywizmu relacji - sam występ, jak zawsze zresztą, zdobył moje serce i uszy, publiczność bawiła się świetnie i mimo jej niewielkiej liczebności, nie pozwalała zejść Artrosisom ze sceny. Co zresztą skutkowało (podobnie jak kilka lat temu w przypadku "Już tylko śnij" i "My") prawdziwym bisem - zespół jeszcze raz zagrał "Nie tamta już". Któż gra dziś jeszcze takie prawdziwe bisy?
|