Sonata Arctica - Kraków


Sonata Arctica, Freedom Call, Twilight Force
Fabryka, Kraków - 14.05.2015 r.


Przyznam, że chwilę wahałam się, czy wybrać się na koncert dawno nie słyszanej, a kiedyś serdecznie lubianej Sonaty. Ostatecznie w ten słoneczny czwartkowy wieczór udałam się do "Fabryki". Była to moja pierwsza wizyta w tym klubie, który zrobił na mnie dość dobre wrażenie. Dzięki dość przestronnym salom barowym nie było tłoku, a w niezbyt dużej sali koncertowej z każdego miejsca było dobrze widać scenę, przez co nie było potrzeby się cisnąć pod barierkami.

Zespoły supportujące ze swoimi krótkimi setami weszły i wyszły nadzwyczajnie punktualnie. Jako pierwszy wystąpił Twilight Force, którego wcześniej nie słyszałam, więc mogłam ich na świeżo zmierzyć wzrokiem (wokalista z wyglądu kogoś mi przypominał...) i słuchem. Skoczne melodie, stroje nawiązujące do filmów przygodowo-fantastycznych i teksty o smokach uświadomiły mi, że ten zespół absolutnie nic sobie nie robi ze stereotypów dotyczących power metalu, tylko szczerze i z całego serca brnie a nawet patataja w tę stylistykę. Z mieczem nad głową. I z elfimi uszami, i z maską ninja. Popisowym numerem była solówka gitarowa z zamkniętymi oczami, o utrudnionym oddychaniu nie wspomnę. Wokalista pochwalił się też niegdysiejszą współpracą z Joakimem z Sabaton, na co ktoś z publiczności uprzejmie poprosił o zagranie "40:1", co jednak nie nastąpiło. Pośmialiśmy się, poskakaliśmy, technicznie i brzmieniowo w porządku, występ zdecydowanie na plus.

Występu Freedom Call nie ma co rozbierać na czynniki pierwsze, bo wiadomo, że potrafią grać i śpiewać. Na żywo zespół brzmi lepiej niż na płytach, poza tym wyraźnie widać duże doświadczenie i zaskakujący dystans do wykonywanego gatunku, który został wyrażony w dowcipnej konferansjerce. Subtelne żarty zarówno z demonicznego jak i heroicznego image'u w twórczości zespołów metalowych oraz dobry kontakt i chęć zabawy z publicznością połączone z wzorowym wykonaniem setu pozostawiły zdecydowanie pozytywne wrażenie.

Po dłuższej przerwie technicznej na scenie pojawiły się gwiazdy wieczoru. Sonata Arctica w warunkach koncertowych zabrzmiała zdecydowanie ciężej niż na nagraniach studyjnych, co zwykle jest prawidłowym objawem, ale z drugiej strony nagłośnienie trochę przesadziło z basami. Dlatego między innymi nie będę analizować jak w kolejnych utworach brzmiały poszczególne instrumenty, tylko skupię się na ogólnym wrażeniu. Kolejny raz okazało się, że Sonata pod wodzą Toniego potrafi wybrnąć z różnych sytuacji (bardzo ciepło wspominam występ a capella na Masters Of Rock, kiedy rzęsisty deszcz zalał instrumenty na scenie). Na krakowskim koncercie zespół zmierzył się z kilkoma wyzwaniami, przede wszystkim z chorymi strunami głosowymi wokalisty, który pojawił się na scenie w chustce na szyi. Kolejną odważną decyzją było przyznanie się przed sobą, że ludzie kochają pierwszą płytę, a najnowsze wydawnictwa traktują zdecydowanie chłodniej. Niejeden zespół nosi takie brzemię, a mało który jest się w stanie do niego odnieść. Jednak po dwóch kawałkach Toni zaprosił fanów w jubileuszową podróż sentymentalną do roku 1999... i zagrali całą "Eclipticę", co powitałam mieszaniną radości i niedowierzania, bo wcześniej widziałam zupełnie inną setlistę. Las falujących rąk, "Replica" cała sala już śpiewa z nami, na "FullMoon" kto nie skacze, ten wilkołak (lub odwrotnie), a przy "Letter To Dana" znowu rozbujane morze na widowni.

Kolejną niespodzianką teoretycznie przykrą, ale którą jednak udało się obrócić na korzyść tego wieczoru było to, że wokalista z zapaleniem strun głosowych całkiem słusznie bał się, że nie wydoli w niektórych kawałkach, chociaż początek koncertu odśpiewał tak czysto, że niejeden zdrowy mógłby pozazdrościć. W każdym razie potrzebne było małe zastępstwo i na scenę wkroczył Christian Eriksson, frontman supportującego Twilight Force, który w utworach Sonaty wypadł jeszcze lepiej niż w swoim secie. Wtedy zorientowałam się, kogo mi przypominał - Thora. Proszę, Tony i Thor w duecie, tak... "avengersowo". I nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo występ z dwoma wokalistami był fantastycznym urozmaiceniem. Mocnym punktem pod koniec koncertu okazał się kawałek "Mary-Lou". Tak, srogi moshpit na nostalgicznej piosence o życiu i miłości był trafnym podsumowaniem koncertu Finów w Polsce.

Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki frontman Sonaty wygłosił niewiarygodnie długie i rzewne podziękowanie dla wszystkich, którzy kupują bilety na koncerty i dzięki nim rock'n'roll nie umrze. Po tym wokalista został zabrany ze sceny prosto do laryngologa, ponieważ cholernie ambitnie, ale jednak niezbyt rozsądnie zawziął się, żeby zaśpiewać ten koncert od początku do końca, choćby to miał być jego ostatni. Niezmiernie się cieszę, że mogłam wziąć udział w tym emocjonującym i prawdopodobnie jedynym w swoim rodzaju wydarzeniu.



Autor: Lucy

Data dodania: 23.05.2015 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!