(30 styczeń 2004 r.) - Warszawa "Proxima" (Anathema, Carpathian Forest, Green Carnation)
Nigdy nie byłem wielkim fanem Anathemy ale zawsze uważałem Brytyjczyków za zespół godny uwagi. Płyty takie jak "Alternative 4" czy "Judgement" to kawał świetnej muzyki. Muzyki, która, ma w sobie to coś co skłania do refleksji, coś co wytwarza magiczną atmosferę. Po prostu ma klimat i tego odmówić braciom Cavanagh i spółce nie można. Nic więc dziwnego, że na koncert w "Proximie" czekałem ze sporą niecierpliwością. Na ten fakt złożyło się jeszcze inne ważne dla mnie i nie tylko wydarzenie ale to niech pozostanie naszą słodką tajemnicą.
Pominę w opisie tym rzetelne studiowanie planu Warszawy i niezliczonych rozkładów tramwajowych i autobusowych... było tego trochę ale dzięki pomocy znajomych (dzięki!) udało się wszystko dobrze zaplanować. Bez żadnych problemów dotarliśmy do "Proximy". Klub z zewnątrz nie wygląda odlotowo ale jak się okazało później w środku panuje całkiem fajna atmosfera i co ważne w pewnym momencie dało się odczuć przyjemny powiew chłodnego wiaterku :) No ale... to dopiero później. Ruszyliśmy na "podbój" Warszawy, podziwialiśmy piękno dworca zachodniego ;) i pewne niezwykle miłe i ciepłe miejsce gdzie można było dobrze zjeść i przede wszystkim odpocząć w ciepełku.
Niestety przed "Proximą" nie było już tak wesoło, aura postanowiła sobie zakpić ze wszystkich zebranych i w ciągu kilkunastu minut metalowa brać została pokryta sporą warstwą śniegu. Wreszcie zlitowano się nad wszystkimi czekającymi i całkiem sprawnie dostaliśmy się do środka. Standardowe obadanie klubu i oczekiwanie na koncert.
Ludzi przybywało z każdą minutą, klub zapełnił się całkiem porządnie a na scenę wkroczyli Norwegowie z Green Carnation. Spory wokalista stwarzał wrażenie miłego gościa, przywitał się z publiką i bez zbędnego gadania panowie rozpoczęli całkiem przyjemny występ. Kilka bardzo ciekawych riffów rozgrzało publikę. Wokalista wspomagany przez mocno wyginającego się basistę całkiem nieźle sobie radził, do tego nawiązywał dobry kontakt z publiką. Widać, że panowie grają na luzie i koncerty sprawiają im niemałą przyjemność. Przyznam szczerze, że był to mój pierwszy kontakt z muzyką Green Carnation i mogę go zaliczyć do jak najbardziej pozytywnych doznań. Gdyby tylko panowie pokombinowali trochę z rozwinięciami niezłych i chwytliwych riffów a nie urywali ich nagle byłoby bardzo przyjemnie. Nie wiem jak to wygląda na płytach ale przy okazji postaram się zapoznać ze studyjnymi numerami. Krótko mówiąc, Green Carnation pozostawili po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Nie można tego powiedzieć niestety o kolejnej kapeli.
Podniosłe intro, wymalowane gęby, mrok na scenie. Taaaak, to Carpathian Forest. Pierwszy ukazał się publice basista o gabarytach przypominających pewnych japońskich zapaśników. Koleś chyba minął się z powołaniem, myślę, ze w zapasach zrobiłby zdecydowanie lepszą karierę niż na scenie. Cóż - miłość do szatana zwyciężyła ;) Potem dumnym krokiem wkroczył "wokalista" dzierżący w dłoniach odwrócony krzyż tak dumnie że kilka osób parsknęło śmiechem, reszta "zespołu" nie przyciągnęła mojej uwagi. Warto jeszcze wspomnieć o milusińskim basiście, który nie dość, że zaprezentował się publice z slipach co na wielu twarzach wywołało poirytowanie i śmiech to jeszcze obwieszony był przymusowo odwróconym krzyżem. Krótko mówiąc niezły kabaret ale cóż... wielu osobom się podobało. Zdecydowaliśmy, że ten "koncert" spędzimy jak najdalej od sceny. Tak też zrobiliśmy, na górze nie było słychać już tak dobrze, zatem skojarzenia z młotem pneumatycznym i mikserem byłby całkiem na miejscu. Podobnie do nas pomyślało dwóch Skandynawów, którzy występ Carpathian Forest postanowili spędzić na... jedzeniu frytek. Heheh też wyjście tylko pytanie czy nie powinni uczestniczyć w tym okultystycznym rytuale? Po zakończeniu występu Norwegów na scenie mieli się chyba pojawić muzycy Wolverine jednak do występu tej kapeli nie doszło. Z jakich powodów niestety nie wiem, myślę, że po prostu koncert nie skończyłby się przed 22 a czas gonił.
Na scenie pojawiła się grupa technicznych, zmiana świateł, kilka wioseł, kartki z setem czyli przygotowania do dania głównego - koncertu Anathemy. Ludzi pod sceną zaczęło przybywać z każdą minutą, "Anathema! Anathema! Anathema!" skandowali wszyscy. Wreszcie intro i są! Bardzo dobre przyjęcie, morze braw i okrzyków, no ale to chyba normalne, ten zespół ma w Polsce niemałe grono wielbicieli. Publika zaczyna wspólną zabawę z zespołem. Anathema powoli buduję atmosferę swoje koncertu, w kilku momentach aż chciało się zamknąć oczy i popłynąć w otchłań dźwięków sączących się spod sceny. Teksty numerów, muzyka, światła - to na pewno tworzyło atmosferę, którą można osiągnąć tylko na koncercie. Dla tego właśnie klimatu warto było jechać te kilkaset kilometrów. Nie myślcie jednak, że ze sceny wiało nudą. Kilka razy kapela zaserwowała nam całkiem sporą dawkę czadowej muzyki, takie numery jak "Judgement", "Panic" czy "Fragile Dreams" porwały nawet najbardziej statycznych widzów :) Jak pisałem na początku nigdy nie byłem wielkim fanem tej kapeli ale koncert zaliczam do jak najbardziej udanych. Z twarzy muzyków można było odczytać to samo. Anathema na pewno zagrała ciekawy koncert, nie często zdarza się by zespół pozwolił publiczności wybrać numer, który mają zagrać. Tak było w "Proximie" i chyba wszyscy wyszli z niej zadowoleni. Kto nie był niech żałuje.
Podsumowując. Koncert Anathemy to dla miłośników dobrej muzyki coś godnego uwagi, na pewno czas spędzony w "Proximie" wszyscy zaliczą do udanych. Może gdyby zamiast Carpatian Forest zagrało Wolverine byłoby jeszcze lepiej? Nie ma jednak co narzekać. Widziałem Anathemę na żywo po raz pierwszy i chętnie zobaczę ich jeszcze raz. Może już w następnym roku? Kto wie...
|