Carcass - Warszawa


Carcass, Hazael, Thunderwar
Progresja, Poznań - Warszawa, 13.09.2014 r.


Po tegorocznym Wacken wszystko było jasne! Gdy tylko wróciłem i oprzytomniałem po barierkowych szaleństwach, wiedziałem jedno - jadę na najbliższy możliwy koncert Carcass! Jako, że zespół zapowiedział się u nas w kraju na 13 września, trafiła się ku temu genialna okazja. Jak było? Zacznijmy od początku...

Jakiś czas temu trafiłem na Facebooku na społeczność pod nazwą "Sprowadźmy Carcass do Polski". Nie wiem na ile przyczynili się do organizacji tego koncertu, ale wiem jedno - determinacja założycielki profilu (obecnie przekształconego w Polski FanKlub Carcass) doprowadziła do zorganizowania sesji meet & greet. To newsy profilowe, zdjęcia, przygotowywanie prezentu dla zespołu oraz odliczanie dni i godzin do występu nakręcały atmosferę przed koncertem. Pragnę w tym miejscu napisać wszem i wobec: Justyna - jesteś wielka! Wróćmy jednak do koncertu.

Dzięki ekipie z fejsa podróż i popołudniowe piwo przed Progresją minęły szybko i w miłej atmosferze. Niestety o zapowiedzianej 17:30 bramki nie zostały jeszcze otwarte. Gdy już do tego doszło, musieliśmy czekać na pięterku Progresji przy drugiej bramce patrząc z utęsknieniem na stoisko z oficjalnym merchem zespołu. A patrzeć było na co! Otóż Carcass postanowił przygotować specjalnie dla polskich fanów limitowaną wersję koszulki trasowej! Znacie inny zespół, który zrobił coś takiego dla fanów? Sęk w tym, że przygotowanych było tylko sto sztuk t-shirtów. Na szczęście po otwarciu bramek szybko stałem się posiadaczem koszulki i ustawiłem się do kolejki (a raczej tłumu) gromadzącego się przy siedzących obok muzykach. Oj, mieli panowie, co robić. Blisko godzinę bez mrugnięcia okiem pozowali do zdjęć i podpisywali wszelakie fanty. Było widać, że są nieco zakłopotani, może nawet zaskoczeni tak dużą liczbą fanów, że pot leje się z nich strumieniami. Jednak nie odpuścili. Nie było chyba osoby, która wyszła niezadowolona! Gdy inni oblegali jeszcze Jeffa i spółkę, ja udałem się pod barierki. Jak się okazało, już do końca wieczoru nie opuściłem swojej strategicznej pozycji (nie licząc wyskoków po piwo), co było bardzo dobrym posunięciem.

Jako pierwszy zaprezentował się publiczności warszawski Thunderwar, znany niegdyś jako Perun. Chłopaki wyszli i zabili swoim epickim death metalem. Było szybko, technicznie, ale bardzo naturalnie. Muzyczne skojarzenia wędrowały gdzieś w okolice szwedzkiego death metalu spod znaku Unleashed. Ich twórczość jednak można podsumować wypowiedzią gitarzysty Olszaka w jednym z wywiadów znalezionych w sieci: "Death metal ma często mocnego kija w dupie. My staramy się podejść do tego bardziej na luzie". Na luzie nie znaczy na szczęście niedbale. Był ogień! Zespół dotychczas wydał tylko EPkę. Czekam niecierpliwie na pełnowymiarowy album i na kolejne koncerty!

Chwila przerwy i bez najmniejszej obsuwy czasowej na scenie zainstalował się dobrze niektórym znany Hazael. Grupa wznowiła w tym roku działalność po dość długiej przerwie. Napisałem, że wcześniejszy Thundewar dał ognia... Dzięki Hazael znaleźliśmy się w istnym piekle! Zespół zabrzmiał potężnie! Nie brali tego wieczora jeńców. Moim faworytem wśród setlisty był "Thor" - cholera, w Polsce grano tak na początku lat dziewięćdziesiątych!!! Niewątpliwie siłą występu była energia, jaką muzykom dodawała publiczność. Szał pod barierkami nie pozostał niezauważony przez chłopaków. Przybijanie piątek, kontakt wzrokowy i - pomimo mrocznej i ciężkiej muzy - uśmiechy na ich twarzach sprawiały, że publika nakręcała się jeszcze bardziej. Cieszy, że barierki "żyły"! Nikt nie oszczędzał karku, gardła i rogów. Zwieńczeniem koncertu było zeskoczenie wokalisty/basisty do fosy, aby przybić piątki fanom obecnym pod sceną. Mały, ale jakże miły gest!

Emocje powoli zaczęły sięgać zenitu. Przyszło nam dłuższą chwilę poczekać na gwiazdę wieczoru, jednak wszystko odbywało się według ustalonego harmonogramu (swoją drogą może tylko cieszyć, że koncerty w naszym kraju coraz częściej zaczynają się punktualnie, bez - tradycyjnych niegdyś - poślizgów). W tym czasie mogliśmy przyjrzeć się dokładnie grafice znanej z ostatniej płyty Carcass - ogromna płachta z chirurgiczną stalą wisiała w tle sceny. Uwagę zwracał nowy zestaw perkusyjny Daniela Wildinga, skromniejszy niż ten, który widziałem choćby na Wacken. Poprzedni został wystawiony na e-bayu - zdaje się, że wciąż jest dostępny w całkiem niezłej cenie. Jak się okazało scenografię uzupełniały dwa rzutniki usytuowane po bokach sceny, rzucające "przyjemne" obrazki na wspomnianą białą płachtę. Czas na szczęście mijał szybko i już za chwilę z głośników popłynęły pierwsze dźwięki "1985".

Na początek przywalili "Buried Dreams". Pod sceną rozpętało się istne szaleństwo, które trwało już do końca koncertu. Panowie pokazali, że warto było czekać dwadzieścia jeden lat na ich powrót do naszego kraju. Przelecieli przez "Incarneted Solvent Abuse", aby zaprezentować nam utwór z ostatniej płyty "Cadaver Pouch Conveyor System". W międzyczasie Jeff pytał, jak się bawimy, wspominał o tym, że długo ich u nas nie było, rzucał też tu i ówdzie swojskim "dzienkuja!". Dalej trochę staroci z "Reek Of Putrefacation" na czele. Cóż - szybko okazało się, że setlista jest kopią tej, którą słyszałem na Wacken. W niczym to jednak nie przeszkadzało!!! Zabawa była przednia! Zespół brzmiał dobrze, selektywnie. Jedynie pod barierkami doskwierał nie zawsze dobrze nagłośniony wokal Jeffa. Podejrzewam, że dalej od sceny odbiór był nieco lepszy. Jednak będąc w metalowym amoku, ani myślałem oddalać się od barierki! Świetnym momentem koncertu był wspólnie odśpiewany refren z "The Granulating Dark Satanic Mills". Publice pomagały wyświetlane w tle cyferki podpowiadające co aktualnie śpiewać - kto zna refren, wie, że łatwo się pogubić w tej matematyce (hehe). Bardzo podobał mi się motyw z graniem utworów opatrzonych intrami z zupełnie innych kawałków. Dzięki temu niby szykowaliśmy się na np. "Black Star" a dostaliśmy "Keep On Rotting In The Free World". Ciekawy patent na zmyłkę publiki i walenie między oczy.

Czas uciekał jak zwykle nieubłaganie... Panowie zagrali "Corporal Jigsore Quandry" i zeszli ze sceny. Na szczęście długo nie trzeba było czekać na ich powrót. Na bis uraczyli nas tytułowym utworem z albumu "Heartwork". Nie było chyba w klubie osoby, która nie dała się porwać emocjom. Piękne zwieńczenie genialnego koncertu! Usłyszeliśmy jeszcze tylko ponownie "1985" i... to był niestety koniec. Jeszcze tylko rzucanie kostek, pałeczek perkusyjnych i zespół definitywnie zszedł do garderoby.

Zostawili mnie z otwartymi ustami na dobrych kilka minut. Autentycznie nie byłem w stanie się otrząsnąć po tym, co chwilę wcześniej przeżyłem. Niesamowita energia, świetny kontakt z publicznością, kunszt wykonawczy i przede wszystkim dobra zabawa. Cholera! Dawno nie byłem na tak genialnym koncercie!!! Wypada mieć nadzieję, że zespół zawita do nas szybciej, niż za kolejnych dwadzieścia parę lat! Miejmy nadzieję, że po "Surgical Steel" panowie mają głowy pełne pomysłów i wkrótce uraczą nas nowym materiałem, a co za tym idzie trasą.

Po koncercie udałem się wraz z innymi członkami Fanklubu pod boczne wyjście Progresji. Każdy z nas liczył na spotkanie z zespołem, zdjęcia i pogawędki. Cóż sesja meet & greet to za mało! Poza tym mieliśmy przecież do przekazania zespołowi prezent! Niestety, z racji transportu powrotnego, musiałem dość szybko się zmywać i nie doczekałem się chłopaków. Z foto relacji widziałem, że reszta ekipy miała to szczęście. Zdjęcia zrobione, flaszka i kieliszki z polskim godłem przekazane - zadanie wykonane!

Na koniec chcę podziękować ekipie, z którą miło spędziłem czas w Warszawie i mogłem dzielić emocje: Justyna, Ola, Ruda, Paulina, Karolina i Filip - dzięki za zaopiekowanie się starszym kolegą.



Autor: Michał Szczypek

Data dodania: 16.09.2014 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!