Wacken Open Air 2014


Wyjazd na tegoroczny Wacken Open Air rodził nam się w sporych bólach. Wystarczy wspomnieć, iż na kilka dni przed tym festiwalem nie wiedzieliśmy jak tam się dostaniemy. Były różne opcje i sporo kombinowania. Koniec końców udało się temat elegancko ogarnąć i we wtorkowy wieczór wyruszyliśmy w drogę do Niemiec. Skład ten sam jak rok temu (Strati, Michał i ja), a jedyna zmiana w porównaniu z poprzednimi latami, to dzień wyjazdu. Zawsze jeździliśmy w środę wieczorem, teraz wyjechaliśmy dzień wcześniej. Podróż upłynęła bez większych historii i w środę rano zameldowaliśmy się w Check-In. Tutaj szybkie załatwienie formalności akredytacyjnych i można ruszać na pole prasowe. Tutaj ekspresowo odnajdujemy znajomych z Metal Mundus, którzy podobnie jak rok temu zarezerwowali nam miejsce obok siebie. Dzięki temu jeszcze milej spędzimy te kilka dni, no ale w tak doborowym towarzystwie nie może być inaczej.

Strati: Przyjazd na Wacken w środę był strzałem w dziesiątkę. Na polu namiotowym było jeszcze dużo miejsca do wyboru, była chwila na odespanie podróży oraz na zabawę, na którą później nie zawsze w ferworze chodzenia na koncerty jest czas. Popołudnie wykorzystaliśmy na spacer tam, gdzie zazwyczaj w trakcie samego festiwalu nie dochodzimy z powodu tych paskudnych, zabierających czas i siłę koncertów. Co ciekawe, istnieją i tacy, dla których Wacken to właśnie głównie te pozakoncertowe atrakcje i choćby w Wackinger Village spędzać mogą całe dnie. Wspomniana Village to nic innego jak swojska "wikińska wioska", na której ustawione są kramy z rękodziełem, spacerują w niej ludzie rekonstruujący średniowieczne czasy, można zobaczyć jak pracują prawdziwi kowale, a także spróbować własnych sił w różnych festyniarskich zabawach, takich jak rzut kulą w jajka (kurze), uderzenie młotem (nie Thora), wreszcie posłuchać folk metalu czy rocka na małej scence umiejscowionej w sercu wioski. Niedaleko trafiliśmy także na nową wackeńską atrakcję - niewielką wolnostojącą salę z szyldem "Metal Heart". W jej środku zaskoczyło nas... nic innego jak metalowe disco z głośną muzyką, kolorowymi światłami i obowiązkową dyskotekową kulą. Minęliśmy po drodze rzeźby w kształcie "metalowej ręki", wackeńskie krowy wszelkiej maści, aż doszliśmy do kapitalnej atrakcji - Wasteland Stage. Nagle na terenie Wacken przyśpieszył czas i z impetem wyhamował gdzieś w postnuklearnej erze rodem z Mad Maxa. Sama scena mieściła się na tarasie budowli skleconej z baraków, na dole świecił się obdarty neon Becksa, niedaleko można było zobaczyć zmontowane z różnych starych części pojazdy, a całości pilnowali postnuklearni wojownicy ubrani w hand made zbroje i maski gazowe. Zresztą całą Wasteland Stage obsługiwało bractwo rekonstruujące ten potencjalny świat, ubrane w rewelacyjnie przygotowane i dopieszczone w każdym calu stroje. Rzeczywiście, zgodnie z przypuszczeniami, kiedy dzień później rozpoczął się właściwy festiwal, nie było czasu, żeby ponownie odwiedzić tą magiczną część terenu festiwalowego.

A pierwszy dzień wackeńskiego szaleństwa zaczynamy oczywiście od koncertu Skyline, bo ten zespół tradycyjnie otwiera główną część festiwalu. I jak zwykle muzycy zaprezentowali kilka coverów: "Warriors Of The World" Manowar, "Bark At The Moon" Ozzy Osbourne, "Ain't Talkin' 'Bout Love" Van Halen, "Fear Of The Dark" wiadomego zespołu, "Black n°1" Type O Negative - z piękną dedykacją dla Petera Steele, "Shoot To Thrill" AC/DC i "Engel" zespołu Rammstein. Na koniec wykonano wackeński hymn, który w tym roku był utwór zatytułowany "There Will Be Metal". Tym razem nie było zaproszonych gości i tym samym ten koncert przeszedł bez większego echa.

Kolejnym punktem w festiwalowej rozpisce był szwedzki HammerFall. O tym koncercie będzie opowiadała Strati:

HammerFall ostatnio postanowił uderzyć w serca fanów, którzy wiążą z nimi sentymentalne wspomnienia. Rzeczywiście, wiele osób z piętnaście lat temu zachłysnęło się pierwszymi płytami Hammerfall a i cała końcówka lat dziewięćdziesiątych upłynęła pod znakiem zaskakującej rezurekcji heavy metalu. Szwedzi ostatnio próbowali wydostać się pętli piętna pierwszych płyt i postanowili odświeżyć styl nagrywając "Infected". Pomysł chyba do końca się nie sprawdził, bo zaraz po nim zespół musiał zrobić sobie przerwę. I oto na Wacken, Cans ogłasza, że musiał wrócić, bo fani czekają, a on nie wiedział co z sobą zrobić przez ten bezczynny czas. Zabrzmiało to tak, jakby przerwa była obowiązkowa i wyznaczał ją jakiś wszechmogący regulamin. Wbrew pozytywnym zapewnieniem wokalisty, ja nie odebrałam tych słów jako szczególnie wiarygodnych, a sam "powrotowy" koncert wydał mi się estradowym show, a nie manifestem prawdziwego, metalowego serca. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedzią Szwedzi zagrali cały "Glory To The Brave" rozpoczynając koncert coverem Warlorda i mieszając kolejność zawartych na krążku utworów. Gościnnie w szeregi Hammerfall wrócił Stefan Elmgren, a Cans dwoił się i troił próbując odkurzyć dawny klimat. Niestety ani kiepskie nagłośnienie (słyszane nieco za wieżą akustyków, z przodu podobno było lepsze), ani beznamiętne wrażenie, jakie wywoływali członkowie grupy nie przywołały ani wspomnień ani nie rozgniotły mnie w drobny mak samymi - wszak całkiem niezłymi - utworami. Na bis grupa zagrała kilka późniejszych kawałków oraz utrzymany w średnim tempie "Bushino" zwiastujący nowy krążek, który zgodnie z zapowiedziami i okładką, ma być powrotem do korzeni Młotkospadu. Dla mnie ani droga odświeżenia stylu, ani powrotu do korzeni nie sprawia, że krew pulsuje mi szybciej na dźwięk uderzenia hammerfallowego młotka. Moim zdaniem ten zespół już kilka lat temu po prostu się wypalił.

Po Szwedach na sąsiedniej scenie zameldował się... hmm... "najwspanialszy zespół na świecie"... czyli kabaret o nazwie Pink... wróć... Steel Panther.

O tym zespole nasłuchałem się sporo pozytywnych rzeczy po warszawskim koncercie. Jednak pod True Metal Stage wybrałem się bez większego entuzjazmu i moje przeczucia sprawdziły się co do joty. Zespół ten bardziej bazuje na swoim komicznym image, wygłupach na scenie i udawaniu wielkich imprezowiczów, niż na samej muzyce. Oczywiście w pełni rozumiem konwencję, puszczanie oka na to wszystko, no ale mimo wszystko. Ja tam na koncercie wolę posłuchać muzyki, niż słuchać pierdół o tym jak to panowie nawciągali się kilogramów kokainy i przelecieli dziesiątki lasek poprzedniego wieczora. Na mnie takie bzdety nie robią większego wrażenia. Podobnie jak malowanie ust szminką, lakierowanie włosów na scenie i tego typu wygłupy. A co do samej muzyki, to był to typowy glam rock. Momentami można było nawet nóżką potupać, jednak tych momentów było zdecydowanie zbyt mało. Za dużo gadania i rozwalania tego koncertu. No i panowie nieźle nakręcili dziewczyny do pokazywania swoich piersi. Takiej ilości nagich biustów na koncercie to nie widziałem nigdy i nie sądzę, żeby było mi dane w przyszłości zobaczyć.

Wreszcie przyszedł czas na pierwszą prawdziwą gwiazdę tego festiwalu. O Saxon opowie Michał:

Pamiętam jak dziś, gdy dwa lata temu, na tym samym festiwalu, na tej samej scenie miałem okazję widzieć Saxon po raz pierwszy na żywo. Wspominam tamten koncert jako jedną z moich "życiówek". Ogromna energia - zarówno ze strony zespołu jak i publiczności, świetny zestaw utworów, pasja w grze... To wszystko sprawiło, że jeszcze długo po ostatnich dźwiękach zbierałem szczękę z ziemi. Tym bardziej czekałem niecierpliwie na tegoroczny występ Anglików. A biorąc pod uwagę, że byłem świeżo po słabym tego dnia koncercie Hammerfall oraz żenującym show różowej... tfu! Stalowej Pantery - tym bardziej miałem apetyt na dobrą metalową sztukę!

Opadła kurtyna i... cisza. Chyba nie wszystko do końca zagrało, bo musieliśmy chwilkę poczekać nim na scenie pojawił się zespół. A pojawił się jakoś tak banalnie. Instrumentaliści po prostu weszli na scenę przy pełnych światłach, jedynie Biff pokusił się o wjazd na nią na motocyklu jako pasażer. Rozpoczęli od klasyka w postaci "Motorcycle Man". Niby wszystko było ok, jednak podskórnie czułem, że coś jest nie tak. Niby "Pan Sprężyna" na basie nie dawał od początku wytchnienia swojej szyi, Biff w świetnej formie wokalnej a zespół piłował aż miło ale... No właśnie, było jakieś ale. Do tego scena sprawiała wrażenie jakiejś małej, bez specjalnej scenografii, którą stanowiła jedynie płachta z logo Sacrifice. Mały był też zestaw perkusyjny Nigela Glockera. Kurczę to ma być koncert jednej z gwiazd festiwalu? Z opowieści o motocykliście przeszli szybko w "Sacrifice" a następnie do "Heavy Metal Thunder", który jak zwykle okazał swą ogromną moc na żywo. Panowie zaserwowali nam jeszcze "Solid Ball Of Rock" z tegoż albumu, klasykiera (jak powiedział Biff, napisanego 34 lata temu) w postaci "Wheels Of Steel" oraz "747 (Strangers In The Night)" i... zaczęto znosić graty ze sceny...

To nie żart! Nagle na scenie pojawili się techniczni, którzy wywieźli z niej perkusję oraz ściany Marshalli. To już? Chyba nie, bo w tym czasie Biff zaczął gratulować festiwalowi 25 rocznicy, porozmawiał z publiką i zapowiedział kolejny numer...

"Crusader"! Od tego numeru koncert właściwie zaczął się na nowo, gdyż wraz z zapowiedzią opadła kotara i scena powiększyła się znacznie! A na niej: duży zestaw perkusyjny Glockera, dodatkowe stanowisko z instrumentami perkusyjnymi (kotły!!!), klawisze i - jakże urocze - cztery skrzypaczki. A to wszystko w świetnej scenografii! Wyświetlone witraże, żywe ognie, chorągwie, kamienny mur - można było się poczuć jak w średniowiecznym klasztorze krzyżowców! Odniosłem wrażenie, że to, co mi nie grało wcześniej to jakieś napięcie wśród muzyków, które teraz - opadło tak jak wspomniana kurtyna. To na to czekali! To na to czekaliśmy my! O ile orkiestrowa płyta Saxon nie zrobiła na mnie większego wrażenia, o tyle na żywo zespół wspomagany przez skrzypaczki, perkusistę i klawisze generujące orkiestrowe dźwięki wypadł znakomicie! Dalej było szybkie przejście przez "Stalowe Bataliony" i zwolnienie przy "The Eagle Has Landed". W tym kawałku jak zwykle wrażenie zrobił skonstruowany ze świateł orzeł, który "lądował" w tle sceny.

Zawsze obawiam się, że wprowadzenie smyczków i klawiszy może zmiękczyć brzmienie i odebrać zespołowi metalowego kopa. Na szczęście w przypadku Saxon stało się zupełnie na odwrót! Kompozycje zyskały na potędze i patosie - na szczęście w zdrowych proporcjach. Zespół zagrał jeszcze "Power And Glory", "Dallas 1 PM", "Princess Of The Night". Świetnie było patrzeć na to, jak skrzypaczki rozkręcają się i przy klasycznych metalowych numerach Saxon machają głowami zawstydzając tym niejednego długowłosego obecnego wśród publiki. Ostatni kawałek Biff zapowiedział jako ten, który został napisany dawno temu dla wszystkich lubiących heavy metal. "Nie ważne czy jesteś młody czy stary.." - tu serdecznie się zaśmiał... "Nie ważne czy jesteś czarny czy biały, kim jesteś i kim chcesz być. To dla Was! <Denim And Leather>!!!". Czy to tego kawałka potrzebny jest komentarz? Śpiewali chyba wszyscy. Jeszcze szybkie przedstawienie gości i... to był niestety koniec.

Saxon potwierdził, że jest wielki! Panowie są już przecież w okolicach sześćdziesiątki a energii jaką prezentują na scenie mógłby pozazdrościć im niejeden młody zespół. To co mnie urzekło po raz kolejny to fakt, że zespół wciąż bawi granie dla ludzi, że wciąż widać że sprawia im to przyjemność! Do zobaczenia w listopadzie w Warszawie!

Niewiele było czasu na rozpamiętywanie tego koncertu, bo już za kwadrans na True Metal Stage miało odbyć się coś, co było dla mnie czymś wyjątkowym - koncert zespołu Accept.

Występ zespołu Accept na tegorocznej edycji Wacken Open Air był da mnie osobiście świetną klamrą spinającą 10 lat mojego jeżdżenia na ten festiwal. To właśnie z powodu koncertu tej kapeli w 2005 roku pojechałem tam pierwszy raz. Było to dla mnie wielkie wydarzenie - zobaczyć Accept reaktywowany w oryginalnym składzie z Udo na wokalu... to były niezapomniane chwile. Ponadto "wsiąkłem" w klimat tego miejsca i teraz rok w rok się tam pojawiam.

Wackeńskie koncerty mają to do siebie, iż często mają specjalną oprawę, pojawiają się zaskakujący goście i podobnie było tym razem. Zespół wraz z organizatorami zapowiedał owy występ jako "Restless And Wild / Best Of Show". Pierwsza myśl była taka, że zespół zamierza m.in. odegrać w całości wiadomą płytę. Muszę przyznać, że taki wybór całkiem mocno mnie zaskoczył, bo przecież nie jest to jakiś acceptowy pomnik. Jak się jednak później okazało nic takiego nie miało miejsca, a geneza nazwy tego występu była całkiem inna. No ale nie uprzedzajmy może faktów i wrócimy do tego pod koniec relacji.

W czwartkowy wieczór, punktualnie o godzinie 22:30 rozpoczęło się szaleństwo pod tytułem koncert Accept. Krótkie intro i zaczęli od "Stampede", który zapowiada płytę "Blind Rage". Było to premierowe wykonanie owego utworu na żywo, a sam kawałek znany już jest z teledysku. Przyznam szczerze, że wielkiego szału ten numer nie robi, ale to nie miejsce, by o tym pisać... Kolejną pozycją w koncertowej setliście był "Stalingrad". Kapitalny numer na żywo i tutaj po raz pierwszy publika ma szansę się wykazać. Wyszło naprawdę okazale. Podobnie jak charakterystyczna solówka Wolfa. Jednak nie ma czasu na większe zastanawianie się, bo Accept serwuje pierwszego "klassikiera", którym jest kompozycja "Losers And Winners". Od razu mówię, że to był jeden z moich "michałków" na tym koncercie. Uwielbiam bezgranicznie ten numer, a słysząc jak publika śpiewała refreny:

"There Are Losers And Winners
Just Like You And Me - Losers And Winners
There Are Losers And Winners
Just Like You And Me - Losers And Winners
Just Like You And Me"

to na pewno nie byłem odosobniony. I ponownie nie ma chwili do przetworzenia emocji, bo już lecimy z kolejnym kawałkiem, którym był "Monsterman". Kolejna perełka z lat dawnych.

Po tak piorunującym początku musiało nastąpić lekkie zwolnienie tempa i w tej roli kapitalnie sprawdził się numer "London Leatherboys" z płyty "Balls To The Wall". Jednak Accept zbyt litościwy nie był i od razu mamy poprawkę w postaci czadowego "Breaker". Ależ moc siedzi w tym kawałku na żywo... I ponownie czas na chwilę oddechu w postaci "Shadow Soldiers". Trzeci numer z nowszych czasów jeśli chodzi o ten zespół. Było troszkę spokojniej to czas na kolejny gwóźdź tego wieczora: "Restless And Wild". Co tu dożo pisać... totalna rozpierducha i tyle. Utwór się kończy i już lecimy z kolejnym, którym jest... "Ahead Of The Pack". No nieźle, nieźle... w tym momencie pomyślałem, że coś musi być na rzeczy z graniem w całości wiadomej płyty, bo przecież na "normalnym" koncercie ta kompozycja nie miałaby szansy zaistnieć, prawda? Kolejny numer ("Flash Rockin' Man") tylko utwierdził mnie w tym co sobie wymyśliłem, a jakby tego było mało Accept dowalił dwie kolejne petardy z płyty "Restless And Wild": mocarny "Princess Of The Dawn" i pędzący "Fast As A Shark". Co się działo pod sceną, tego nie da się opisać. Szaleństwo, szaleństwo i jeszcze raz szaleństwo.

W tym momencie moje "kombinowanie" się zakończyło, bo zespół zaserwował bez większego marudzenia utwór "Starlight". No właśnie... Mark Tornillo nawet nie miał czasu się przywitać z fanami. Nie było ani jednej przemowy pomiędzy kolejnymi utworami, a przerwy trwały dosłownie kilka sekund. To też dało do myślenia i podsunęło pewien trop, o którym słówko napiszę na końcu. Teraz nie ma czasu na zastanawianie się, bo zespół serwuje nam "Pandemic" - kolejny z nowszych kawałków.

No i wreszcie przyszedł czas na mojego kolejnego "michałka". Ten numer był oczywistą oczywistością na tym koncercie i tutaj nie ma najmniejszego zaskoczenia. "Metal Heart" i w zasadzie wszystko jasne.

"Metal Heart - Metal Heart
Unplugged They're Dying
Metal Heart - Metal Heart
Unplugged They Die"


Bezgranicznie uwielbiam ten numer... mam z nim związanych masę wspomnień i różnych historii. Po prostu dla takich chwil jeżdżę na koncerty. Jak już wspominałem wcześniej - Accept nie dał ani chwili wytchnienia... po tym klasyku od razu łupnęli "Teutonic Terror" i już w zasadzie nie było co zbierać. Poprawka w postaci "Balls To The Wall" tylko dokończyła dzieła zniszczenia. Było to epickie i potężne zakończenie koncertu. Ach.. oczywiście na koniec była chwila zabawy i odprężenia przy kawałku "Burning", ale to już było ciężkie do zarejestrowania.

I tym utworem Accept zakończył swój występ na Wacken Open Air 2014. Była to solidna dawka muzyki, bo zespół w półtorej godziny zagrał 18 kawałków. Nieźle prawda? Ale tak jak niejednokrotnie wspominałem - przerw pomiędzy nimi w zasadzie nie było. Nie było też "marnowania czasu" na pogawędki wokalisty, a o solowych popisach muzyków nawet nie wspominając. Był tylko Accept, muzyka tego zespołu i fani pod sceną. Nawet nie było specjalnych pokazów wizualnych. Zero pirotechniki, dosyć skromny (jak na wackeńskie standardy) wystrój sceny i jedynie światła na konkretnym poziomie. I tak sobie wracając na pole prasowe (bo to był ostatni koncert w czwartek) myślałem i o tym wszystkim co przed chwilą przeżyłem i w pewnej chwili mnie olśniło. Przecież to właśnie było to, co zespół wcześniej zapowiedział, czyli "Restless And Wild". Bo przecież było i "Restless" i jak najbardziej "Wild". Sprytnie to rozegrali panowie z Accept.

Jak dla mnie był to najlepszy koncert tego festiwalu. Prawdziwa muzyczna petarda i tutaj nie mam wątpliwości, bo Accept na żywo jest po prostu nie do zdarcia. Należy jeszcze wspomnieć, iż muzycy mają wielką frajdę z grania koncertów. To widać w ich scenicznym zachowaniu - radość, przyjemność i spory luz. Wybór setlisty - jak dla mnie bomba. Klasyki pomieszane z nowszymi (świetnymi) numerami - po prostu "Lubię to!". Do pełni szczęścia mi osobiście zabrakło tylko kawałka "Head Over Heels", który zawsze sprawia, że mam gęsią skórkę... ale nie ma co marudzić. Było zacnie!

Tym samym dobiegł końca pierwszy dzień festiwalu. Dwa konkretne koncerty (Accept i Saxon), do tego wygłupy na Steel Panther, no i HammerFall z całą płytą "Glory To The Brave" i zaproszonymi gośćmi. I oczywiście Skyline jako przystawka. Czas na powrót na pole namiotowe, jakiś posiłek, piwo i wymianę pierwszych wrażeń.

Dzień drugi zaczynamy pięć minut przed południem od koncertu zespołu Skid Row o którym opowie Strati:

Mimo całej masy wszelkich koncertów, śmiało mogę przyznać, że rok 2014 zapamiętam jako ten, który upłynął pod znakiem Skid Row. Najpierw miałam okazję po raz pierwszy zobaczyć Sebastiana Bacha podczas występu na żywo, a kilkanaście dni później drugi brakujący element, czyli sam Skid Row. Ukrywanie, że zespół swoje lata świetności ma daleko za sobą, nie ma sensu - na Skid Row poszłam wyłącznie z ciekawości. Aż chciałoby się napisać, że spotkała mnie niespodzianka i ciekawość zamieniła się w euforię zabawy na koncercie. Tak, to mogę napisać, ale o koncercie solowego Bacha, który zaskoczył mnie energią, charyzmą, radością śpiewania, ale niestety nie o Skid Row. Zespół zagrał koncert w piątkowe południe, zgromadził standardową jak na tę porę liczbę publiki i niestety nie zrekompensował nam tego stania na patelni. Panowie zagrali kilka swoich "klassikerów", ale większość występu zapełnili późniejszymi utworami. Cóż to za frajda dla fanów klasycznego Skid Row? I cóż to za frajda oglądać Skid Row bez Bacha? Mimo tego, że nowy wokalista, John Solinger, dysponuje przyzwoitym, choć zaskakującym w kontekście Skid Row, szorstkawym wokalem, brakuje mu tego magicznego feellingu Sebastiana Bacha. Bach, mimo słabszej niż dawniej formy wokalnej, nadal posiada potężną charyzmę, sam się świetnie bawi na koncercie i przeżywa swoje utwory. Dużo większą frajdę sprawiały mi jego "covery" Skid Row i niż ten oficjalny Skid Row występujący na Wacken. To wręcz oni wydawali się cover bandem lub zwykłym hard rockowym zespołem wplatającym w swój set kilka hitów dawnej gwiazdy hard'n'heavy.

Pod koniec występu Amerykanów pozostawiłem Strati samą na pastwę muzy i piekielnego słońca, a sam czym prędzej udałem się do namiotu prasowego w którym zapowiedziano konferencję prasową zespołu Sanctuary.

W namiocie spore... pustki, w zasadzie kilka osób na krzyż, a konferencja ma się zacząć za kilka minut. W kąciku na podłodze siedzą sobie w najlepsze Warrel Dane i Lenny Rutledge wraz z dwoma osobami towarzyszącymi. Punkt trzynasta z głośników zaczyna lecieć dosyć interesująca muza i po chwili załapuję, iż to musi być nowe Sanctuary. Szybkie spojrzenie na muzyków i zachowanie Warrela mówi wszystko. Elegancko podśpiewuje sobie kolejne wersy tekstu, a Lenny pilnie obserwuje nielicznie zgromadzonych dziennikarzy i próbuje odczytać z naszych twarzy jak odbieramy te nowe utwory. A muza jest zacna. Usłyszeliśmy trzy nowe kawałki z nadchodzącej płyty "The Year The Sun Died" (premiera na koniec września) i szykuje się naprawdę kawał solidnego mięcha. Po premierowym odsłuchu materiału czas na pytania w głównej mierze dotyczące wspomnianego krążka. O komponowaniu materiału, o procesie nagrywania i kolejnych planach zespołu. W zasadzie to nic wyjątkowo ciekawego nie zostało powiedziane.

Po zakończeniu konferencji większość dziennikarzy w trybie ekspresowym opuściła namiot prasowy, a my postanowiliśmy "zaprzyjaźnić się" z muzykami. Nasza rozmowa trwała dłuższą chwilę i muszę przyznać, iż Warrel i Lenny to bardo sympatyczni ludzie. Wystarczy wspomnieć, że mieliśmy problem z "pożegnaniem się", bo co zbieraliśmy się do odejścia, to pojawiał się kolejny temat do dalszej dyskusji. Oczywiście to spotkanie udokumentowaliśmy wspólnymi fotkami i filmikiem z pozdrowieniami dla czytelników naszego serwisu (do oglądnięcia na naszym kanale YouTube) przy którym było śmiechu co nie miara.

Po konferencji prasowej z zespołem Sanctuary mieliśmy... aż cztery godziny przerwy do kolejnego koncertu. Tak długiej przerwy nie można zmarnować, więc czas na zakupowe szaleństwo w Metal Market i innych stoiskach z płytami, vinylami, koszulkami i gadżetami. Lżejsi o solidną kwotę liczoną w euro wracamy na pole namiotowe posilić się przed wieczorną sesją koncertową. Plany planami, a życie swoje scenariusze pisze. Spotkanie na polu ze znajomymi z drugiego końca Polski trochę nam się przeciągnęło i straciliśmy tym samym koncerty zespołów Apocalyptica i Children Of Bodom. No trudno... koncerty jeszcze będą, a takie spotkanie nie często jest możliwe.

Wypoczęci, zrelaksowani i w pełnej gotowości ruszamy z Michałem pod Party Stage na której zagra Carcass. Od początku mamy jeden plan - barierka! I to był przysłowiowy "strzał w 10". Ale o tym Michał.

Organizatorzy tegorocznego Wacken nie popisali się w kilku kwestiach... Być może wspomniał o nich wcześniej już ktoś inny. Ze swojej strony chcę dorzucić jedna wpadkę. Otóż gdy tylko pojawiła się rozpiska godzinowa okazało się, że o tej samej porze grają Motorhead i Carcass... Można oczywiście tłumaczyć, że takie już prawa festiwalu, że jak jest dużo zespołów to normalne itd. Jednak dla mnie (i jak się okazało np. w rozmowie z Warel'em Dane'em nie tylko dla mnie) wybór nie był prosty. Być może ostatnia okazja do zobaczenia Motorhead na żywo vs Carcass, który ostatnią płytą dosłownie zabił z - nomen omen - chirurgiczną precyzją. Jako, że Lemmy'ego i spółkę miałem okazję widzieć z pod barierki w 2011 roku, mój wybór padł na Ścierwo!

Jak można opisać koncert Carcass? Chyba tylko tak, jakim on był - szybko i na temat! Panowie rozpoczęli od znanego z ostatniej płyty instrumentalnego intro "1985", by płynnie z niego przejść w "Buried Dreams"... no i zaczęło się szaleństwo! Zespół od początku zabrzmiał selektywnie i potężnie. Panowie uśmiechnięci, zaangażowani w robotę, wkręcający się momentami w death metalowe tempa. Coś pięknego! A skoro oni tak - jakże inaczej mogła reagować publika? Dodatkową zachęta do zabawy była krążąca wciąż wzdłuż barierki kamera (oj, chyba będzie DVD), do której maniacy chętnie pozowali pokazując rogi, machając banią czy po prostu szalejąc w rytm muzyki. Już od początku wiedziałem, że zajęcie miejsca przy barierce było świetną decyzją. Wróćmy jednak do muzyków. Jeffrey Walker pozwalał sobie między utworami na zagadywanie publiczności, chwaląc się przy tym talentem lingwistycznym (podziękowania i liczenie po niemiecku, angielsku, francusku i hiszpańsku). Żartobliwie też pytał publikę: "Co tu robicie? Przecież obok, na dużej scenie, gra Motorhead. Czy myślicie że to ostatnia szansa aby mnie zobaczyć? Nie, czuję się dobrze". Jeff był wyraźnie zadowolony z licznej rzeszy fanów pod sceną. Pod małą sceną... Naprawdę uważam wrzucenie akurat tego zespołu na Party Stage za co najmniej nietakt. Carcass miał zdaje się to akurat w dupie, bo co chwila dokładał do pieca. Co grali? Zgodnie z tym co powiedział wokalista "trochę rzeczy starych, trochę nowych", co mogło tylko cieszyć. Mnie najbardziej cieszyły kawałki z "Chirurgicznej stali", która jest dla mnie zdecydowanie płytą roku 2013! W konwencji tej płyty utrzymany był też wystrój sceny - narzędzia chirurgiczne na płachcie w tle oraz na centralkach perkusyjnych. Ascetycznie, ale czy przy TAKIEJ muzie trzeba czegoś więcej? Nie! Muzyka broniła się sama.

"Jako dzieciaki nigdy nawet nie myśleliśmy, że będziemy grali w tym samym czasie co Motorhead. Jako dorośli - nigdy nie chcieliśmy grać w tym samym czasie. Tym bardziej dzięki, że tu jesteście" - zagadał Walker w połowie koncertu wypowiadając niejako moją myśl. Ale czy ktoś się jeszcze tym wówczas przejmował? Nie! Zabawa była zbyt dobra. Godzina koncertu minęła zbyt szybko. Koncert tylko rozbudził apetyt na więcej. Na więcej brutalnej, metalowej muzyki. Nic prostszego - na scenie obok, już instalował się Slayer. A Carcass? Cóż... Carcass jadę zobaczyć we wrześniu w Warszawie. Jestem pewny, że będzie to ZAJEBISTY koncert. A może znowu załapię się na jakieś ujęcia do (mam nadzieję powstającego) DVD.

Prosto z pod barierki Party Stage udaliśmy się szybkim krokiem pod True Metal Stage, gdzie za chwilę miał rozpocząć się występ zespołu Slayer. Rozochocony świetnym koncertem i zabawą przy barierce na Carcass przyszło mi do głowy, żeby powtórzyć to samo na Slayer. Karkołomne wyzwanie, bo pomiędzy tymi koncertami było zaledwie 15 minut przerwy. Do tego trzeba było się przemieścić dobre kilkadziesiąt metrów pod drugą scenę. No i na występ weteranów thrash metalu przyszło przecież sporo ludzi. Hmm... jak to mówią - dla chcącego nic trudnego, a spróbować zawsze warto.

Nienaganna technika, urok osobisty, lata doświadczeń w tej zabawie i barierka była moja... już podczas pierwszego kawałka, którym był "Hell Awaits". Muszę przyznać, iż byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Slayer na żywo to przecież pierwszorzędna maszyna. A ja dodatkowo obiecałem sobie po poznańskim supporcie Iron Maiden, iż na Wacken nadrobię Slayera w pełnej krasie. I tak było. Amerykanie przygotowali kapitalną setlistę na tegoroczne festiwale i tutaj nie ma słabych momentów. Od początku do końca petarda goniła petardę i nikt tutaj nie narzekał. Można marudzić, że to tylko pół Slayera, że to już nie to samo... to ja odpowiem tak: zapraszam pod barierkę - tam tańce były pierwszorzędne. Jak dla mnie to był jeden z lepszych koncertów tego festiwalu. A numery takie jak "War Ensemble", "Seasons In The Abyss", "Dead Skin Mask", "Raining Blood", "South Of Heaven", czy "Angel Of Death" (z wiadomą dedykacją) po prostu wysadziły mnie z kapci. Moc, moc i jeszcze raz moc. Slayer po raz kolejny pokazał, iż jest perfekcyjną maszyną koncertową.

A w międzyczasie Strati udała się w całkiem inny wackeński zakątek.

Choć zdecydowana większość najciekawszych koncertów na Wacken odbywa się na dwóch głównych scenach (tj. Black i True Metal Stage), warto śledzić także to, co dzieje się za górami, za lasami, za Wackinger Village czyli w namiocie ze scenami W.E.T. i Headbanger Stage. Obydwie to młot na wszystkich narzekających na tłumy pod dużymi scenami. W namiocie, w którym odbywają się te koncerty panuje klimat iście klubowy, ludzi przychodzi z reguły niewiele (w końcu żeby tam dojść trzeba przejść przez wiele atrakcji), a nagłośnienie pozwala odpocząć uszom od trąb jerychońskich puszczanych z głośników głównych scen.

Podczas gdy koledzy mielili głowami pod barierką na Carcassie, ja udałam się na zwiady pod W.E.T. Stage zobaczyć Hell. Ostatnio widziałam ten zespół niemal w samo południe, co niestety odbierało urok temu szalonemu teatralnemu misterium. Tym razem, pod dachem namiotu ich piekielny image zyskał odpowiednią scenografię. Hell to kapela, która wydała swoją debiutancką płytę niemal po 20 latach istnienia i od razu wkroczyła z impetem na heavy metalową scenę. Ba, można by rzec, że nagrywała ją tyle czasu, bo numery z niej pochodzące powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych i być może to w tym tkwi siła tego zespołu, To, co Hell zaprezentował na tej małej scence z powodzeniem mogłoby zastąpić koncert Kinga Diamonda. Ich satanistyczna, ale na wskroś teatralna otoczka manifestuje się nie tylko wizualnie, ale przede wszystkim muzycznie. Ten ledwie 45-minutowy koncert to istne heavy metalowe teatrum. David Bower z koroną cierniową i mikrofonem na głowie skacze po scenie gestykulując, śpiewa grając rolę, a podczas "Blasphemy And The Master" biczuje się po nagich plecach pozostawiając "krwawe" ślady. Ów bicz zresztą ląduje ku uciesze fanów wśród publiki, a sam David teatralnie kona.

Utwory Hell mimo osadzenia w najklasyczniejszym heavy metalu na świecie, są tak złożone i tak rozbudowane wokalnie, że w zasadzie występ "Piekła" można porównać do musicalu. Do musicalu, czyli do formy, która ma wartość muzyczną, opowiada pewną historię, a jednocześnie nie stroni od scenografii i kostiumów. Koncert, mimo tego, że grupa grała utwory z obu płyt, jakie mają już w swojej dyskografii, sprawiał wrażenie przemyślanej, fabularnej całości. Być może także dlatego, że Hell kreuje swoje występy także na obłąkane religijne misteria, do których pasują utwory zarówno z "Human Remains" jak i wydanej rok temu "Curse And Chapter". Ja się co prawda cieszę, że nie padłam ofiarą szaleńczego błogosławieństwa wokalisty, jakie ten rozdawał pod koniec koncertu, ale ci, którzy stali pod barierką, mają teraz co wspominać

Ponieważ pod namiotem obie sceny działają - podobnie jak duże - naprzemiennie, od razu po koncercie Hell można było udać się pod Headbanger Stage, żeby zobaczyć Nightmare. Ten francuski zespół działa od lat osiemdziesiątych i w zasadzie jest najprężniejszym produktem eksportowym Francji jeśli chodzi o heavy metal. Choć pod deskami estrady kłębiła się niezbyt wielka grupa ludzi, trudno było szukać przyczyny tego stanu rzeczy w samym zespole. Wszak konkurencyjnie w tym samym czasie na wielkiej scenie grał Slayer. Nightmare mógłby zatem dziękować każdemu z osobna, że wybrał ich show, a nie legendy thrash metalu.

Na występ Francuzów czekałam zresztą z ogromnym wyczekiwaniem, bo był to jeden z niewielu zespołów, który miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy w życiu. O ile nie wiem jak wypadła poniewierka pod sceną podczas Slayera, o tyle mogę z ręką na sercu rzec, że to co się działo na i pod Headbanger Stage to czysta miazga. Nightmare stylistycznie i w sposobie prezentacji na scenie bardzo przypomina niemiecki Brainstorm, a więc zespół, który niezależnie od repertuaru daje kapitalne, energetyczne i charyzmatyczne koncerty. Grupa postawiła - zgodnie z ideą trasy - na promocję ostatniej płyty, dlatego namiot wypełniły w większości surowe i dynamiczne riffy z "The Aftermath". Słychać, że rezygnacja z chórów i klawiszowych dodatków kilka płyt temu, rzeczywiście zgodnie z tym, co mówią członkowie grupy, miała sens. Puszczanie z playbacku tego, co świetnie wpisywało się tylko w płytę, zaciera ideę koncertu. A ideą Nightmare zdecydowanie było skopanie tyłków. Inaczej jest gdy klawiszowiec aktywnie uczestnicy w koncercie, inaczej gdy odgłosy wybrzmiewają tępo "zza sceny" nie pasując do ostro gitarowego sztafażu występu. Być może właśnie z tego powodu zespół zrezygnował z zagrania utworu, na który - nie ukrywam, czekałam - "Cosmovision", a którego refren opiera się przecież na operowych chórach. Zespół fantastycznie prezentuje się na scenie, obaj gitarzyści dopracowali wizerunek do tego stopnia, że przy szybkim, agresywnym riffowaniu wyglądali niemal jak pełni amoku wioślarze jakiegoś thrash metalowego giganta, a podczas wolniejszych fragmentów oddawali pierwszoplanowe pole manewru wokaliście Jo Amore, który z pełnią charyzmy prowadził koncert. Swoją drogą, jak bardzo Nightmare jest odmłodzonym zespołem widać po Amore otoczonym przez młodziutkich gitarzystów. Być może w tej pokoleniowej mieszance tkwiła tajemnica energii tego koncertu.

To tyle jeśli chodzi o mniejsze wackeńskie sceny. Jak widać tam też dzieje się "dużo dobrego". A tymczasem wracamy na główne pole festiwalowych zmagań.

Po kapitalnych koncertach i barierkowych szaleństwach na Carcass i Slayer na kolejnym koncercie byłem po prostu umordowany. Dodatkowo nie jestem jakimś wielkim fanem zespołu King Diamond. Występ Króla obejrzałem ze sporego oddalenia od sceny i w sumie nie udało mi się wytrwać do jego końca. Nie ma co się oszukiwać. bo takiej dawce konkretnej muzy ciężko było mi się skoncentrować na tych wysokich teatralnych zaśpiewach...

Po krótkim odpoczynku na końcówce występu Króla udajemy się pod True Metal Stage i słuchamy Strati.

Koncerty W.A.S.P. są z reguły podobne do siebie pod kątem setlisty, ale nie zawsze pod kątem jakości. Czasem Blackie wychodzi, gra i wraca, a czasem wychodzi i daje czadu co nie miara. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć nie tylko dobry koncert, ale także nieco inny niż zwykle. Już sama kosmiczna pora rozpoczęcia koncertu (po 1 w nocy) i ogłoszenie zaskakująco mało okrągłego - bo 32 - jubileuszu W.A.S.P. były nietypowe. Szczęśliwie wiele osób wyszło z założenia, że na Wacken się nie sypia, więc i pod True Stage ustawił się spory tłum. Nie na tyle jednak potężny, żeby nie dało się bez problemu stanąć pod barierką. To, że zaraz po rozpoczęciu występu postanowiłam przedostać się do tyłu, podyktowane było nie najlepszym brzmieniem koncertu pod samą sceną. Zespół przewidział w scenariuszu dwa "dżingle" złożone z mikroskopijnych fragmentów numerów, które za chwilę będą grane. Patent zupełnie radiowy. Sprawdził się jednak o tyle, że obie części koncertu były zupełnie inne i te przerywniki skutecznie je oddzielały.

W pierwszej odsłonie show grupa zalała nas swoimi najbardziej rozpoznawanymi hitami pozostawiając znak zapytania - skoro "Wild Child" czy "L.O.V.E. Machine" grają teraz, to co będzie pod koniec? Okazało się, że na drugą część Blackie przygotował podróż melancholijną. Na tablicy w głębi sceny pojawił się napisał mówiący, że dwa lata temu "The Crimson Idol" obchodził swój jubileusz, a zaraz po nim dała się słyszeć szybka sekwencja zbita z utworów z tej płyty. Gdyby nie zbliżająca się godzina 3 w nocy, pewnie euforia publiki na wieść, co zaraz usłyszymy, byłaby większa. Rzeczywiście kompozycje z tego albumu są nieco bardziej wymagające niż te, które słyszeliśmy wcześniej. Nie zmieniło to jednak faktu, że - przynajmniej dla mnie - cudownie było usłyszeć je zgrupowane na żywo. Między utworami, na tablicy, pojawiały się także informacje o samych utworach, zresztą z mała nutką dydaktyczną. Dla mnie jednak absolutnym magnum opus koncertu był pięknie i przejmująco zaśpiewany "Heaven's Hung In Black" z przedostatniej płyty "Dominator". Ten traktujący o poległych żołnierzach utwór ilustrowany był zdjęciami z wojen. Całość - emocjonalne wykonanie kawałka oraz fotografie wywołały naprawdę piorunujące wrażenie.

O ile Wacken z roku na rok zaskakuje nas coraz to lepszymi efektami świetlnymi, ogniowymi i dymnymi (jeśli zespól ma gdzieś zaprezentować nowy efekt, robi to zazwyczaj na Wacken) o tyle w tym roku tego rodzaju ekstra nowości zabrakło. Edycja jubileuszowa przeszła raczej pod szyldem wielkich ekranów na tyle sceny zastępujących tradycyjną scenografię czy materiałowe bannery. Na ekranach zespoły wyświetlały komputerowe wizualizacje, przybliżenia bieżącego koncertu tudzież klipy. Blackie Lawless zdecydował się jednak na jedną opcję - trzecią. Większość utworów ilustrowana była klasycznymi teledyskami grupy. Z jednej strony podkręcało to klimat (któż z nas nie "wychował" na tych często kiczowatych filmikach?), a z drugiej dobitnie pokazywało, że czas płynie nieubłaganie, tak samo dla nas wszystkich.

Godzina trzecia w nocy to czas zakończenia koncertu zespołu W.A.S.P. i tym samym najwyższy czas aby wrócić na pole. Tutaj choć trochę trzeba odzyskać sił na trzeci dzień festiwalu, który zapowiadał się naprawdę piekielnie. I to pomijając upalną pogodą, która już solidnie dała nam popalić przez te dotychczasowe dni. No ale nie ma marudzenia przecież. Szybki powrót do namiotu i do spania. Zmęczenie jest tak ogromne, że nikomu nawet nie chce się nic robić do jedzenia. Po prostu każdy z nas chce jak najszybszego resetu.

Pięć godzin później niestety trzeba wstawać... słońce pali na całego, więc w namiocie jest sauna. Nie ma sensu się męczyć w ten sposób i trzeba się dźwignąć. Zresztą większość z naszego towarzystwa jest już na nogach, więc szkoda czasu na leżakowanie.

W samo południe zresztą zaczynamy trzeci dzień festiwalu. Najgorszą z możliwych opcji grania na głównej scenie Wacken w tym roku otrzymał zespół Arch Enemy. O co mi chodzi? Trzeci dzień festiwalu, zmęczenie i niewyspanie już spore, samo południe, żar lejący się z nieba i heavy metalowy koncert. No ale nie ma mowy o narzekaniu, a wręcz przeciwnie od razu wędruję w okolice barierki. Z przodu spory spokój i zero większego ciśnienia. Zespół wyskakuje na scenę i zaczynają od kompozycji "Yesterday Is Dead And Gone" (małe zaskoczenie). Szybka poprawka w postaci "War Eternal", a ja dalej jakiś taki zawieszony na tym koncercie. No tak przecież nie może dalej być... postanawiam jednak z tego mojego trzeciego rzędu podejść do samej barierki, żeby złapać lepszy kontakt z muzykami. No i to było doskonałe posunięcie.

Trzeci w koncertowej setliście "Ravenous" to już moje pełne uczestnictwo w tym show. Muzycy na scenie dwoją się i troją, żeby rozkręcić troszkę jeszcze niemrawą publikę. Prym w tym wiedzie oczywiście Alissa, która jako nowa frontmanka ma coś do "udowodnienia". Oczywiście jak najbardziej sprawdza się w roli wokalistki Arch Enemy i tutaj nie ma co się nad tym rozwodzić. Zresztą chyba nikt nie miał problemu z tym, że nie śpiewa Angela. A zespół tradycyjnie solidnie dał do pieca. "My Apocalypse", "No Gods, No Masters", "We Will Rise", czy "Nemesis" i wszystko jasne. Z nowych utworów oprócz wspomnianego kawałka tytułowego było zagrane: "As The Pages Burn" i "You Will Know My Name". W sumie wszystkie trzy wypadły świetnie.

To był jeden z lepszych koncertów na tym festiwalu. Czwarta barierka na tym Wacken i tym samym to był już mój najlepszy "barierkowy" wynik. Szybki spacer do wodopoju (bo upał okrutny) i wracamy na początek występu zespołu Sodom.

Weterani niemieckiego thrash metalu mają to do siebie, iż nie potrafią mnie porwać na festiwalowym koncercie. Widziałem ich w takich realiach chyba czwarty raz i zawsze jest tak samo. Po kilku kawałkach zaczynam się nudzić i moje myśli wędrują w jakieś niezbadane rewiry... oczywiście zupełnie oddalone od muzyki zespołu Sodom. Tak samo było i tym razem. Nie potrafię się skupić jak ten zespół gra na wielkiej scenie. Cóż po prostu poczekam na kolejny klubowy koncert i tam sobie poszaleję z Tom(ki)em i resztą ekipy. A zaczęło się dosyć obiecująco, bo numeru "Agent Orange" to nikomu nie trzeba chyba przedstawiać. Poprawka w postaci "In War And Pieces" i wyglądało to naprawdę dobrze. Niestety im dalej w las, tym mniejsze moje zainteresowanie. I tak jakoś w połowie koncertu ostatecznie się poddałem. No trudno, do następnego sodomowania.

Po Niemcach nastała wiekopomna chwila jeśli chodzi o polskich fanów muzyki metalowej. Polski zespół wystąpił na głównej scenie Wacken Open Air! O tym wydarzeniu opowie Strati

Doczekaliśmy się! Polski zespól na głównej scenie na Wacken! Jeszcze zanim ogłoszono Behemoth wśród formacji AD 2014, Gumbyy opowiadał, że chciałby wreszcie zobaczyć Vader lub Behemoth w pełnej krasie wackeńskiej głównej sceny (oj tak, tak... takie wackeńskie wizje pojawiły się gdzieś w 2007 roku - zobaczyć polski zespól na głównej scenie Wacken, o tak! - dop. gumbyy). Jeszcze kilka lat temu można raczej byłoby się w pierwszej kolejności spodziewać naszego death metalowego towaru eksportowego. Tymczasem to jednak Behemoth przetarł szlaki. Już podczas rozmowy z Warrelem Danem mogliśmy się przekonać o sile nazwy, bo "o! przecież na tym festiwalu gra Behemoth" było pierwszą reakcją wokalisty Sanctuary na wieść, że jesteśmy z Polski. Muszę przyznać, że jednie z porą koncertu (godzina 14.30) organizator trafił jak kulą w płot, bo ani słoneczna aura ani fakt, że na mniejszej scenie grali inny nasi rodacy z Decapitated nie działała na korzyść tego występu. Co więcej, ten sam koncert miałam okazję oglądać dwa tygodnie wcześniej na czeskim Masters Of Rock nocą, więc miałam porównanie, jak bardzo promienie słońca obdzierają Behemoth z klimatu.

Na szczęście ta koncertowa maszyna broni się sama. O ile tegoroczne główne sceny Wacken nie zawsze trzymały poziom nagłośnienia, o tyle masywna muzyka Behemoth wybrzmiewała dość selektywnie i pełną mocą przedzierała się przez radosną, słoneczną aurę jaką zgotowała nam pogoda. Oczywiście, że nocna wersja tego koncertu robiła większe wrażenie, ale profesjonalizm grupy pozwolił jej stanąć na wysokości zadania nawet w tych warunkach. Celowo nie piszę "muzyka broni się sama", tylko "koncertowa maszyna broni się sama" bo to, co prezentują nasi krajanie na scenie, to nie tylko muzyka. To całe show oparte na dopracowanych scenicznych ruchach, kapitalnych kostiumach, maskach (te czarne z wygiętymi ku przodowi rogami są genialne), a także na skromnej konferansjerce Nergala. Idea minimalistycznego prowadzenia koncertu była strzałem w dziesiątkę, dzięki temu występ przypominał bardziej mroczne misterium, niż klasyczny koncert metalowy. Wraz z ostatnimi dźwiękami koncertu, na scenie rozpostarł się dym, a muzycy rozpłynęli się w ich tumanie. Tłumy pod sceną jak na wackeńskie warunki nie dopisały tak, jak się tego spodziewałam, ale potworny żar z nieba i późniejszy maraton koncertowy mógł zniechęcić część publiki. Na pocieszenie, stratę zrekompensowała grupa naszych rodaków, która przyniosła na koncert mały transparent z napisem... Kaka Demona (a z drugiej strony było napisane... "!awruK"... hehe - dop.gumbyy). Ha!

Prosto z koncertu naszego Behemoth'a udaliśmy się pod True Metal Stage. Strati opowie o koncercie formacji Devin Townsend Project.

"Dzień dobry, nazywam się Devin Townsend, jestem z Kanady i mam małego penisa". Tymi słowami przywitał nas chyba najbardziej szalony muzyk, kompozytor i wokalista w metalu. Ci, którzy Devina nie znają, śmiało mogą sobie wyobrazić, że jego koncert był dokładnie tam samo absurdalny jak jego powitanie. Kanadyjczyk prowadzi kilka muzycznych projektów, w których balansuje na granicy metalu i wszelkiej maści pozornie niezwiązanych z metalem gatunków muzyki, od gospelu po country. Jest jedyny w swoim rodzaju, zarówno jeśli chodzi o płyty jak i koncerty. Potrafi na festiwalu zagrać kilkunastominutowy, rozwleczony kolos - bo tak, i równie nieobliczalnie nie zagrać największych hitów, które porwałyby tłumy z palcem w nosie, takich jak "Lucky Animals" czy "Vampiria". Też - bo tak. Koncert na Wacken należał właśnie do tego rodzaju "bo tak". Skład DTP był bardzo skromny (gości czy chórów gospel zabrakło), wręcz za skromny jak na taką tytaniczną liczbę dźwięków wydobywających się ze sceny, co skłania mnie do podejrzewania, że Devin wspierał się instrumentalnym playbackiem. Kanadyjczyk rozpoczął występ bardzo progresywnie, dopiero pod koniec decydując się na petardę w postaci "Juular" czy genialny do śpiewania, transowy hit "Grace". Ten zresztą wraz ze swoim rozmaszystym refrenem i zachętą do śpiewu dla całej publiki miał być wisienką na torcie kończącą ten wariacki występ. Tymczasem okazało się, że Devin nie spodziewał się, że zespoły grające w tym roku o popołudniowej porze na Wacken mają nie standardową godzinę, ale godzinę i kwadrans. Mieliśmy się naradzić, co chcemy jeszcze usłyszeć. Nie wiem po co, bo jasne, że chcieliśmy "Lucky Animals" intonując ten numer podczas "narady". Nie dostaliśmy... widocznie "bo tak". Do najprzedniejszych gratek koncertu niewątpliwie należał ogromny, zbiorowy uścisk nakazany przez Mistrza Devina przed zagraniem "Grace", który uroczyście rozplótł się właśnie przy pierwszych, majestatycznych dźwiękach tego utworu. Druga gratką był także circle pit uformowany na... balladzie. Aż dziw, że ludzie tak chętnie słuchają tego szaleńca. Ale cóż, co się kurzu i pyłu nawdychałam śpiewając na "Grace", to moje.

Po koncercie Devin Townsend Project udajemy się na pole namiotowe, bo trzeba coś przekąsić przed wieczorną sesją koncertową. Godzinę później wracamy pod True Metal Stage, gdzie swój show rozpocznie Amon Amarth o którym opowie Michał.

Stojąc w tłumie i czekając na koncert Amonów, znowu przyszła mi do głowy refleksja, że dwa lata temu stałem w podobnym miejscu, przed tą samą sceną, o podobnej porze, czekając na ten sam występ. Zastanawiałem się, czym tym razem mnie zaskoczą? Czy wszystko będzie z góry wiadomo, czy panowie zaprezentują coś, dzięki czemu będziemy zbierać szczęki z ziemi? Moje rozważania przerwała na szczęście opadająca kurtyna, a za nią...

... a za nią scena z ciekawym wystrojem. Dwie smocze głowy ziejące z pysków dymem, nagrobki z pismem runicznym... Scena robiła wrażenie. Jeszcze tylko intro i na scenie pojawił się zespół waląc nas między oczy za pomocą "Father Of Wolf". Od początku było widać, że muzycy lubią przyjeżdżać do Niemiec a Niemcy lubią gdy wikingowie do nich przyjeżdżają. Pierwszy utwór minął szybko i już trzeba było dołączyć do chóru fanów śpiewających melodię w kolejnym "Deceiver Of Gods". Po utworze, wyraźnie uśmiechnięty Johan Hegg przywitał się z fanami i dodał "chciałem was zapytać jak się macie... ale to jest Wacken więc normalne że macie się dobrze". Czy coś trzeba było dodawać? Okazało się, że pojawiły się jeszcze podziękowania dla publiki, gratulacje dla organizatorów z okazji jubileuszu i... na szczęście polecieli dalej. Było wszystko, czego można oczekiwać od koncertu Amon Amarth. Zespołowe machanie głowami, chóralne śpiewy publiczności, ciekawe melodie i uśmiechy! Zawsze, ale to zawsze będę podziwiał Hegg'a i spółkę za to, że grając brutalną i ciężką muzykę potrafią się przy tym świetnie bawić. Szacunek!

Koncert mijał naprawdę szybko. Warto zwrócić uwagę na ograny a jednak wciąż robiący wrażenie numer przy "Twilight Of The Thunder od God". Wokalista wyszedł na scenę z ogromnym młotem i waląc nim w scenę wywołał niezły wybuch iskier i ogni. Zresztą ciekawa pirotechnika to kolejny znak rozpoznawczy Amonów. Ognia, iskier i dymów było naprawdę dużo co tylko uatrakcyjniało występ. Jednak zespół nie byłby sobą gdyby nie zaprezentował na końcu hitu, na który chyba wszyscy czekali. "The Pursuit Of Vikings" to zdecydowanie największy "przebój" grupy. I nie ma się co dziwić - w tym utworze zmieścili wszystko co najlepsze: ciężkie gitary, podwójną stopę, chóralne śpiewy z publicznością i świetne melodie! I jak zwykle pozwolili sobie na zabawę z publiką przy okazji wykonywania tej pieśni na żywo. Tym razem Johan odliczał do czterech a wszyscy ("nawet Wy z tyłu! Widzę Was!!!") mieli krzyknąć "Odyn". Pozwolił sobie przy tym na niezły żarcik odliczając przy jednej z prób do trzech i słuchając jak wszyscy wypluwają płuca wykrzykując imię skandynawskiego boga... "Hej! Co powiedziałem na początku? Miałem odliczyć do czterech a nie do trzech!". Kolejna próba wspólnego krzyku zatrzęsła ziemią... I to był koniec.

Nie mam nic przeciwko temu aby za kolejne dwa lata stać w podobnym miejscu, przed tą samą sceną o podobnej godzinie czekając na kolejny - może i przewidywalny - koncert Amon Amarth. Będzie to gwarancja świetnie spędzonego czasu i prawdziwej metalowej uczty. Bo Amon Amarth słabych koncertów nie gra i tyle!

Po kapitalnym koncercie Wikingów czas na kolejną gwiazdę tego festiwalu - zespół Megadeth. Tuż przed występem Rudego i Spółki przychodzi mi do głowy myśl, żeby powędrować pod barierkę. Heh... łatwo pomyśleć, ale z wykonaniem może być problem, gdyż na ten koncert przyszło sporo ludzi. No ale jak się chce, to już 3/4 sukcesu. To był bardzo pracowity kwadrans, no ale koniec końców podczas intro jestem w zasięgu tej metalowej granicy. Po kolejnych dwóch numerach jestem "w domu" (piąty raz na tym Wacken!).

Koncert Megaśmierci powalił mnie na kolana... A na samym początku był mały zgrzyt, bo intro po kilkudziesięciu sekundach najnormalniej się popsuło i głośniki zamilkły. Po chwili na scenę wyszli muzycy, którzy najwyraźniej nie przejęli się tym falstartem... i od razu przylutowali od "Hangar 18". Trzeba przyznać, że totalnie mnie tym zaskoczyli. Wiadomo, że spodziewałem się jakiejś petardy na początek i tutaj obstawiałem np. "Holy Wars". No ale poszło tak, a nie inaczej. Muszę przyznać, iż po kilkudziesięciu sekundach tego kawałka wiedziałem, że to będzie mocarny koncert. Zespół w wielkim gazie i ze sporą radością z grania. Od początku było widać, że to jest dobry dzień na ten koncert. Tym bardziej, iż Megadeth postanowił pograć sporo swoich klasycznych kawałków, co mi bardzo odpowiadało. Poleciały m.in.: "In My Darkest Hour" (ku mojej wielkiej radości!), "Tornado Of Souls", "She-Wolf" (uwielbiam!), "Trust", "Sweating Bullets", "Wake Up Dead", "Skin o' My Teeth". A sama końcówka koncertu to już było po prostu "palce lizać", bo jak inaczej opisać trzy petardy? Ktoś ma wątpliwości jakie to numery były? Wiadoma sprawa: "Symphony Of Destruction" (to jest mega numer!), "Peace Sells..." i na bis "Holy Wars". Dziękuję, dobranoc. Powalające zakończenie, prawda? To był bardzo dobry koncert, wręcz wyśmienity. Oczywiście mój Top tego festiwalu.

Wspomniałem wcześniej, że muzycy byli w świetnej formie i ze sporą radością występowali na wackeńskiej scenie. Naprawdę świetnie to wyglądało, gdy Mustaine już po bisach kilka minut żegnał się z publiką i udawał granie solówki do muzyki, która leciała z głośników. Wcześniej, podczas koncertu kilka razy z wielkim uśmiechem (tak, tak!) dziękował za gorące przyjęcie i wspólną zabawę. Do tego Chris Broderick, który przez cały koncert nakręca publikę do szaleństwa pod sceną. Widać, że w tym zespole wszystko teraz jest poukładane i skład wygląda na dosyć stabilny. Oby jak najdłużej.

Po koncercie Megadeth nastał czas na dwugodzinne koncertowanie zespołu Avantasia... cóż... niewątpliwie była to gwiazda tegorocznej edycji Wacken Open Air. Jednak nikt z naszej trójki nie zdecydował się oglądanie tego show. Udaliśmy się na małe piwko i czekaliśmy na ostatni już koncert tego festiwalu.

Tegoroczne Wacken Open Air zamykał dla mnie zespół Kreator. Nie jest to wielką tajemnicą, że mam sporą słabość do tej kapeli. Szczególnie jeśli chodzi o koncerty, zresztą od lat powtarzam, że ten zespół mógłbym oglądać raz na miesiąc. Ostrzyłem sobie zęby na ten koncert i zupełnie się nie zawiodłem. Niemcy na żywo to dalej perfekcyjna maszyna do zabijania i jak na razie nic w tym temacie się nie zmienia. Oprócz doskonałej muzyki tym razem przygotowano świetny wystrój sceny, kapitalne światła i sporo pirotechniki. Mam nadzieję, że jakieś DVD z tego zostało ukręcone. Bardzo fajna setlista oparta raczej na nowszych numerach, z kilkoma obowiązkowymi klasykami, a zresztą popatrzcie co było zagrane:

Intro: Mars Mantra
Phantom Antichrist
From Flood Into Fire
Warcurse
Endless Pain (coś tu z fragmentem "Coma Of Souls" było pokombinowane)
Pleasure To Kill
Hordes Of Chaos (A Necrologue For The Elite)
Phobia
Enemy Of God
Civilization Collapse
The Patriarch
Violent Revolution
United In Hate
Flag Of Hate / Tormentor


Niewątpliwą ciekawostką jest fakt, iż przed "Flag Of Hate" Mille się rozgadał i opowiadał o dawnych czasach, gdy wydawali w 1985 roku debiut "Endless Pain". Wspomniał, że wówczas na topie była piosenka Billie Jean" Michaela Jacksona, po czym zespół... uraczył nas krótką próbką tej kompozycji. To było ledwo kilka sekund, no ale Kreator i takie dźwięki - nieźle. W dalszej części opowieści Dobrego Wujka Milanda dotarliśmy do roku 1991 i judasowego "Painkillera". Tutaj perkusista Ventor odpalił ten charakterystyczny wstęp do tego numeru. Po tych pogadankach rozbito nam głowy klasykami "Flag Of Hate", który płynnie przeszedł w "Tormentor". I w ten oto sposób zakończył się festiwal Wacken Open Air 2014.

Powrót na pole namiotowe, szybkie spanie i wczesnym rankiem oczywiście pobudka, bo słońce nie odpuszcza. Śniadanie, prysznic, pakowanie namiotów i ruszamy do Polski. Podróż mija nam bez większych historii i około pierwszej w nocy melduję się w domu. Jestem tak padnięty, że nawet nie mam siły na prysznic... po prostu padam na łóżko i momentalnie zasypiam.

To były bardzo udane cztery dni na wackeńskiej ziemi. Kilka naprawdę zacnych koncertów: Accept, Carcass, Slayer, Arch Enemy, Amon Amarth, Megadeth, Kreator. Do tego świetne towarzystwo: Strati, Michał, Thomen, Dziadek, Ola, Bogdan. Ponadto oczywiście ekipa z Bydgoszczy/Torunia (Maxx, Witek, Butelka) i reszta znajomych spotkanych mniej, lub bardziej niespodziewanie (Szczurek, Michał).

Co tu dużo mówić - byłem po raz dziesiąty na Wacken Open Air i po raz dziesiąty wyjeżdżałem w pełni zadowolony. Fakt, trochę w tym roku uprzykrzono dziennikarzom życie na festiwalu poprzez przeniesienie pola namiotowego znacznie dalej od terenu festiwalu. Co prawda jeździł autobus którym podjeżdżaliśmy, no ale jednak sporo czasu to zajmowało. Wcześniej pięciominutowy spacer i już człowiek był przy swoim namiocie. Drugim (jak dla mnie poważniejszym) minusem był brak laptopów udostępnionych dla prasy. Po raz pierwszy nie mieliśmy możliwości umieszczać festiwalowych wieści prosto z Wacken. No ale to w zasadzie są detale. Jedzie się tam po to, żeby posłuchać wybornej muzyki, spotkać ludzi z całego świata i generalnie odetchnąć od trosk dnia codziennego. I jak zwykle to wszystko się udało. No i oczywiście już jest myślenie o tym, żeby za rok znowu tam pojechać.

współautorzy: Katarzyna "Strati" Mikosz i Michał



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 31.08.2014 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!