Manowar Spodek, Katowice - 17.05.2014
17 maja 2014 roku spełniło się marzenie wielu fanów metalu w Polsce. ManOwaR - zespół legenda dał pierwszy w swojej karierze koncert na polskiej ziemi. Ponad trzydzieści lat przyszło nam czekać na tę wizytę. Czy zaspokoiła ona apetyty manowarriors zebranych w katowickim Spodku? Zacznijmy od początku...
ManOwaR to zespół budzący skrajne emocje. Rzesze fanów ich kocha, cała masa uważa za metalowy kabaret i żenadę, która uosabia wszystkie wyśmiewane cechy w gatunku. Czego by jednak nie mówić o zespole, są oni autorami kilku świetnych albumów z najbardziej chyba rozpoznawalnym "Kings Of Metal" na czele. I to właśnie z okazji ponownego nagrania tego klasycznego albumu panowie postanowili wyruszyć w trasę, która tym razem objęła również Polskę.
Droga minęła szybko i bezproblemowo i już około 17 zameldowałem się pod Spodkiem. Szybkie piwo w pobliskiej knajpie w towarzystwie nowych i starych znajomych zajęło czas do otwarcia bram. Pomimo szybkiego wejścia do hali nie udało mi się dopchać do miejsca bezpośrednio pod barierką. Jednak drugi rząd też mnie zadowalał. Rzut oka na scenę a tam - perkusja na podwyższeniu i zakryta znana każdemu fanowi zespołu ściana głośników. A to wszystko na tle dużego telebimu, na którym wyświetlone było logo zespołu a później w trakcie koncertu okładki płyt odgrywanych kawałków oraz filmy i wizualizacje. Cóż, pozostało czekać do godziny 20 na rozpoczęcie koncertu.
"Ladies And Gentelmes, From The United States Of America, All Hail... ManowaR". Rozpoczęli jak za starych dobrych czasów od "ManowaR". No i zaczęło się szaleństwo. Oczywiście utwór był przedłużany niemożebnie jak to muzycy mają w zwyczaju... Kolejnym utworem była miła niespodzianka w postaci "Blood Of My Enemies" z płyty "Hail To England" - jak dobrze, że wrócili do grania starych numerów... Dalej polecieli z chóralnie odśpiewanym "Brothers Of Metal". Później pokazali nam "Znak młota" i przeszli do nowszych rzeczy w postaci "The Lord Of Steel" i "The Down Of Battle". Wszystkie kawałki odegrane były z niezłą werwą, a publika rozgrzewała się coraz bardziej z minuty na minutę. Nastąpiła więc pierwsza tego wieczoru przerwa... Na telebimie pokazano krótki film ze studia nagraniowego przeplatany scenami bitwy. Jako podkład pod film służył "The Warriors Prayer". To naprawdę mogło robić wrażenie - kilka tysięcy gardeł ryczących pod koniec tej "modlitwy"..."Glory! Majesty! Unity! Hail! Hail! Hail!". Ciary na plecach! Cóż mogło nastąpić po tym? Oczywiście "Blood Of The Kings"! Troszkę dziwnie brzmi dla mnie nowa wersja z dodatkowymi wersami wyliczającymi kolejne kraje, w których fani wspierają zespół. Jednak miło jest usłyszeć "Poland" w piosence ulubionego zespołu, choćby był to tylko tani chwyt marketingowy... Wspomniany utwór rozpoczął cykl kawałków z "Kings Of Metal". Były one przerywane filmami ze studia, swoistymi raportami z nagrań nowej wersji płyty. Znamienne były słowa Karla Logana, który z ekranu powiedział że chce zachować pierwotny charakter solówek gitarowych dodając tylko niewiele od siebie. I chwała mu za to, bo rzeczywiście jego partie brzmiały podobnie do tych znanych z klasycznej wersji płyty. Miłym dla mnie zaskoczeniem było następne "Kingdom Come". Cieszył tym bardziej, że Adams popisał się tutaj swoim głosem! Panie i Panowie! W ogóle Eric Adams tego wieczoru śpiewał prawie jak za dawnych lat. Oczywiście rodziło to po koncercie spekulacje na ile to wynik zażycia odpowiednich witamin a na ile kwestia odpowiednich nakładek na wokal czy (o zgrozo!) możliwego pół-playbacku. Pozostanę jednak przy stanowisku, że wokalista po prostu miał bardzo dobry dzień.
Chwila oddechu to rozpoczęcie przez Karla Logana wstępu do "Heart Of Steel". Podczas tej instrumentalnej introdukcji na ekranie pojawiły się fotograficzne wspomnienia zmarłych przyjaciół zespołu. Najdłużej pokazywano zdjęcia Scotta Columbusa... Cieszy to, tym bardziej, że do dziś nie są znane przyczyny odejścia perkusisty z zespołu...mówi się o konflikcie, o pieniądzach. Pod koniec wyświetlania zdjęć panowie usiedli sobie pod podestem perkusji i w ten sposób rozpoczęli granie tej świetnej ballady. Refreny zostały oczywiście chóralnie odśpiewane przez publikę. Szkoda tylko, że Eric nie dał nam w tej kwestii więcej przestrzeni. Szybciutko przemknęli przez "Wheels Of Fire". Tu jednak Adams zaliczył malutką pomyłkę wchodząc zbyt szybko w jedną ze zwrotek... Na ekranie wyświetlono kolejny film - tym razem przedstawiający autora okładek Ken'a Kelly'ego, który stwierdził, że prace dla zespołu są jego najlepszymi grafikami w życiu. Przestrzeń na śpiew pojawiła się znowu w kolejnym hymnie pod postacią "Hail And Kill". Nie było chyba w hali gardła, które nie śpiewałoby refrenu... Podstawowy set kończył jak się okazało numer tytułowy z płyty "Kings Of Metal". Szaleństwo w czystej postaci - cały Spodek skakał rytmicznie... Po utworze Eric rzucił w publikę szybkie "Good Night" i zespól zszedł ze sceny. Kto jednak myślał że na tym koniec, ten był w błędzie. Choćby dlatego, że głosu nie zabrał jeszcze ojciec dyrektor zespołu, pan Joey DeMaio. Oczywiście miał on wcześniej swoje pięć minut na basowe popisy ale odezwał się dopiero teraz...
Basista przywitał się z publiką w naszym rodzimym języku. Co więcej kontynuował swój monolog po Polsku... A o czym mówił? Ano o tym, że polscy manowarriors są najbardziej zajebistymi manowarriors. O tym że polskie dziewczyny są najbardziej sexy. O tym, że jeśli ktoś nie szanuje metalu, ManowaR i Polski to niech "piertala!"... Na końcu poprosił ładnie "You Girl Should Show Your Tits" co urocza niewiasta w tłumie uczyniła ku uciesze męskiej części publiki... DeMaio zapytał czy chcemy więcej? A jakże!
Jako pierwszy z bisów zabrzmiał "Warriors Of The World United". Marzyłem aby usłyszeć ten prosty lecz nośny utwór na żywo i oto stało się! Za chwilę lider pojawił się z inną niż przez cały set gitarą basową co sugerowało jedno - "Black. Wind, Fire And Steel"... Stało się jasne, że to zapowiedź końca koncertu. Po utworze oczywiście nastąpiło tradycyjne zrywanie strun z basu przez DeMaio i obdarowywanie nimi szczęśliwców z publiki. Adams zwyczajowo oznajmił "We Will Return", wykonali dwa wspólne skoki...i tyle ich było. Z głośników dobyły się pierwsze dźwięki "The Crown And The Ring". Pierwszy raz widziałem, żeby po skończonym koncercie publika czekała do końca nagrania z taśmy... Zostało to nagrodzone napisami z podziękowaniami od zespołu, które pojawiły się na telebimie gdy utwór dobiegł końca... Trzeba było kierować się w stronę wyjścia...
ManOwaR pokazał że jeszcze może! Po tym koncercie odzyskałem wiarę w zespół. Zobaczyłem czwórkę kolesi, którzy rzeczywiście robią coś dla fanów, którzy bawią się dobrze na scenie (wymieniali między sobą uśmiechy!). Oczywiście poziom patosu i kiczu (choćby w wizualizacjach) mógł przyprawiać o mdłości ale... chyba o to w ManOwaR chodzi! Kupiłem ten zespół na nowo. Ciekawe, czy rzeczywiście jeszcze kiedyś do nas wrócą?
|