Iced Earth, Warbringer, Elm Street Masters Of Rock Cafe, Zlin - 13.02.2014
Formacja Iced Earth na obecnej trasie "Worldwide Plagues Tour 2014" ominęła Polskę szerokim łukiem. W związku z tym w myśl powiedzenia "Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry", trzeba było się pofatygować na koncert do innego kraju. Na szczęście w koncertowej rozpisce znalazły się Niemcy i Czechy, więc "problem" dosyć szybko przestał być problemem. W pierwszej chwili zdecydowany byłem na koncert w Berlinie, ale okazało się, iż większość znajomych jedzie do czeskiego Zlina, więc i ja tam się wybrałem.
Podróż do Czech minęła dosyć szybko i pod Masters Of Rock Cafe zameldowaliśmy się około godziny 16-tej. Na 18-tą zaplanowano Meet & Greet z zespołem (taką informację podali czescy organizatorzy), więc na wszelki wypadek nasłuchiwaliśmy wieści spod klubu. Oczywiście ze spotkania nic nie wyszło, bo było ono tylko dla posiadaczy biletów w opcji VIP. No nic, czas do występu pierwszego supportu minął mi na rozmowach ze znajomymi z różnych zakątków Polski. Chwilę też porozglądałem się po klubie, gdyż to była moja pierwsza wizyta w Masters Of Rock Cafe. Odbywa się tam sporo koncertów i spodziewałem się jakiegoś wielkiego klubu. Jednak okazało się, że ta miejscówka to dosyć skromna sala koncertowa i niewiele większe miejsce barowe. Jednak klimat i wystrój zrobił na mnie spore wrażenie - wszystkie ściany w części konsumpcyjnej są obwieszone gadżetami sprezentowanymi od zespołów, które tam zagrały. Naprawdę sporo tego wszystkiego wisi na ścianach. No i jeszcze słówko o samej organizacji - tutaj to po prostu jest pełen profesjonalizm. Przy wejściu opaska na rękę i swoboda poruszana się w klubie i poza nim, tym bardziej, że tuż obok jest spore centrum handlowe.
Jako pierwszy na scenie klubu Masters Of Rock Cafe zameldował się zespół Elm Street. Heavy metalowcy z Australii zaprezentowali się całkiem przyzwoicie, ale mnie to granie specjalnie nie porwało. Ot, takie całkiem poprawne heavy metalowe rzemieślnictwo, ale nic poza tym. To w miarę młody zespół (w dyskografii jedna płyta), więc jeszcze wszystko przed nimi.
Drugim supportem byli thrash metalowcy z Warbringer. Amerykanie solidnie przylutowali i muszę przyznać, iż porwali mnie swoją muzyka. Przyznam szczerze, że nie znam twórczości tego zespołu - jak zwykle brakuje czasu, żeby posłuchać wszystkiego co by się chciało. Jednak po tym występie już wiem, że na pewno sprawdzę sobie co na swoich płytach prezentuje ten zespół. Przypasował mi ten thrash metal i Warbringer pozostawił bardzo dobre wrażenie. Jedyny minusik to niezbyt dobre brzmienie, ale to oczywiście "wina" akustyków. Jedna gitara była praktycznie niesłyszalna, wokal momentami też zanikał, a ponad wszystkim był bas. Nie, to za mało powiedziane. Dudniący, świdrujący, penetrujący bas i pod nim reszta. Nawet bębny były ciszej (!), co już było zupełnym kuriozum. I to nie było tak, że w tym miejscu gdzie stałem (akurat na wprost kolumny basowej) było tak słychać, ale w całej sali. Po koncercie potwierdzili to znajomi, którzy byli rozrzuceni w różnych miejscach w klubie.
Podczas występu Amerykanów przemieściłem się w okolice barierki i bez problemu ulokowałem w drugim rzędzie. Słówko "barierka" jest na wyrost, bo scena w tym klubie jest dosyć wysoko i ludzie stoją tuż przy niej, bez jakiegokolwiek oddzielenia. Dokładnie tak samo jak w katowickim Megaklubie, tylko bez tych metalowych barierek u góry. Od razu ustawiłem się po lewej stronie sceny, czyli tam gdzie urzęduje Jon Schaffer. Zresztą czynię to na każdym koncercie Iced Earth.
Oczekiwanie na występ gwiazdy wieczoru dosyć szybko zleciało, a jedynym emocjonującym momentem było pojawienie się koncertowej setlisty i późniejsze zaklejanie dwóch pozycji. Tym samym wiedzieliśmy, iż nie będzie pełnego seta złożonego z dziewiętnastu numerów, które zespół grał na wcześniejszych koncertach. Co gorsze techniczny zakleił utwór "Burning Times" co mnie lekko "oburzyło", bo nie wyobrażam sobie koncertu Iced Earth bez tej kompozycji... Drugą ofiarą cięć był numer "Disciples Of The Lie" co również mojego aplauzu nie wzbudziło. Jeszcze koncert się nie zaczął, a tutaj już takie "straty" zanotowane... No trudno, bo co poradzić jak się nic na to nie poradzi? Ja tymczasem zameldowałem się pod samą sceną i stoję na wprost mikrofonu, do którego dośpiewuje chórki Jon.
Jeszcze chwila moment oczekiwania i wreszcie w Masters Of Rock Cafe zapadły egipskie ciemności, a z taśmy poleciał początek "Plagues Of Babylon". Muzycy dostojnie wyszli na scenę i rozpoczęło się szaleństwo o nazwie Iced Earth na żywo. Dosyć powolny i walcowaty numer przetoczył się po wszystkich, nie zostawiając jakichkolwiek wątpliwości kto jest gwiazdą tej imprezy. Mocna poprawka szybkim i czadowym "Democide" i w klubie zrobiło się naprawdę gorąco. Dosłownie, gdyż jak wcześniej wspomniałem sala koncertowa nie jest zbyt duża i z wentylacją jest tam spory problem. Momentalnie byłem cały mokry, zresztą jak wszyscy wokoło, wliczając w to muzyków na scenie. Jednak zupełnie nie było czasu na jakieś większe zastanawianie się nad tym, bo Iced Earth nie zwalniał tempa i bez większej przerwy zaserwował utwór "Dark Saga". Co tu dużo pisać - ten numer na żywo to zawsze spore szaleństwo. A ja z uwagą przyglądam się Schafferowi, który co rusz podchodzi do skraju sceny i spogląda w oczy fanom. Nie raz i dwa w czasie tego koncertu patrzymy sobie w oczy i razem śpiewamy kolejne linijki tekstu. Uwielbiam takie momenty.
Po kapitalnym "Dark Saga" otrzymaliśmy numer "V" z płyty "Dystopia". Sporo śpiewania w refrenach i mnóstwo dobrej zabawy. Teraz dla odmiany przyglądam się Stu i nie mogę wyjść z podziwu z jaką lekkością śpiewa. Zupełnie nie robi na nim wrażenia piekielny ukrop jaki panuje w klubie. Autentycznie muzycy wyglądali jakby ktoś ich oblewał wodą. W czasie tego kawałka na scenę wkroczył techniczny i coś tam podkleił na setliście... Oczywiście podczas krótkiej przerwy pomiędzy utworami zapuściłem żurawia i okazało się, że do "łask" wrócił numer "Burning Times" (!) kosztem "Red Baron/Blue Max". Jak dla mnie to bardzo dobra zmiana. No ale nie uprzedzajmy faktów.
Po takim mocarnym początku koncertu musiała nastąpić "chwila wytchnienia", czyli spokojniejszy numer. Iced Earth akurat w balladach może sporo wybierać, więc pole manewru jest szerokie. Posłuchaliśmy numeru z nowej płyty i był nim oczywiście "If I Could See You". Dosyć klimatyczny kawałek, który całkiem nieźle sprawdził się w tym momencie. Po nim wreszcie nastąpiła dłuższa przerwa, którą Stu Block wykorzystał na krótką przemowę. Tradycyjne przywitanie z fanami i zapowiedź kolejnego numeru z albumu "The Dark Saga", opowiadającym o aniele, który zstąpił na ziemię. Czyli wiadomo, że czas na "The Hunter". Och... jak ja czekałem na ten numer! Co ciekawe do koncertowej setlisty zawitał na kilka koncertów przed tym czeskim, bo na początku trasy nie był grany.
"Descending From Heaven The Angel Sworn To Bring Him Down The Hunter The Thunder The Wrath Of Heavens Comin' Down..."
Po prostu genialny moment tego koncertu! Uwielbiam ten numer i usłyszenie go tego dnia sprawiło mi mnóstwo radości. Po tym szaleństwie wracamy do promocji nowej płyty i numeru "Among The Living Dead". To był kolejny bardzo dobry reprezentant albumu "Plagues Of Babylon". Znowu chwila "spokojniejszego" grania, ale o większym wytchnieniu nie ma mowy. Po raz kolejny zwracam uwagę na linie wokalne i łatwość z jaką śpiewa Stu. Facet jest po prostu niemożliwy...
Kolejna pozycja w koncertowej setliście to dla mnie spora uczta, mianowicie wspominany już stracony/odzyskany "Burning Times". Genialny numer do grania na żywo, można sobie w nim sporo pośpiewać i tutaj po raz pierwszy moje struny głosowe zgłaszają swoje zastrzeżenia. No ale nie to, żebym się tym jakoś mocniej przejmował. Jest koncert, jest zabawa. Co ciekawe dalej pozostaliśmy przy płycie "Something Wicked This Way Comes", bo Stu Block zapowiedział numer "Blessed Are You". Kolejny kapitalny utwór do wspólnego śpiewania z zespołem. No cóż głos... jaki głos? Chyba na pocieszenie po tym kawałku Jon podarował mi swoją kostkę...
Było spokojniej, to wiadomo, że za chwilę znowu zostaniemy potraktowani czymś mocarnym. I oczywiście tak było, bo jak inaczej określić utwór "Vengeance Is Mine"? Ultra szybki numer i chwilami zaczyna mi brakować tchu. Cóż za piekielna atmosfera panuje w tym klubie? Tym większy podziw dla muzyków, którzy na scenie zapewne mają kilka stopni więcej. Ja już jestem całkowicie przemoczony i koszulkę można spokojnie wykręcić. Oczywiście nikt nad takimi "niedogodnościami" się nie zastanawia, bo koncertowa karuzela kręci się na całego. Kolejna pozycja to "Cthulhu" z nowej płyty. Kapitalny numer i świetne wykonanie na żywo. Oj... nowy materiał to naprawdę kawał dobrego Iced Earth. W wersji "live" to wszystko jeszcze dostaje większego kopa. Jest solidny cios i o to właśnie chodzi.
Oczywiście nie ma czasu na jakieś dłuższe rozważania na temat poszczególnych numerów, bo zespół nie zwalnia tempa i podkręca i tak już gorącą atmosferę numerem "My Own Savior". Ojojoj... to jest kolejna sztandarowa pozycja Iced Earth jeśli chodzi o koncerty i mój w nich udział. Ech te czadowe riffy... no i oczywiście:
"Life's A Bitch, Life's A Whore Nothing Less, Nothing More"
i wszystko jasne. Uwielbiam ten numer i cieszę się, że ciągle "wisi" w koncertowej rozpisce. Króciutka przerwa i wracamy do płyty "Plagues Of Babylon" i kompozycji "The End?". Utwór ten też pojawił się w setliście już podczas trasy i tutaj zespół idealnie trafił w moje zachcianki. Bardzo przypadł mi do gustu ten kawałek i wysłuchanie go na żywo sprawiło mi mnóstwo radości i frajdy. Szczególnie druga jego część, ta melodyjna i rozpędzona. Ponownie jestem pod wrażeniem tego co wyprawia Stu... Szacun chłopie...
Jednak to co się wydarzyło później, przeszło moja najśmielsze oczekiwania. Na "A Question Of Heaven" czekałem z wielką niecierpliwością, bo jest genialną kompozycją. To już wiem od wielu lat i spodziewałem się, że zostanę solidnie pozamiatany w Zlinie. Delikatny i nastrojowy początek tego numeru od razu mnie powalił... Jon i Luke Appleton (basista) na środku sceny zagrali swoje partie zwróceni twarzami do siebie. Po chwili majestatycznie dołączył do nich Stu... i rozpoczęło się szaleństwo. A ja stałem z coraz większymi oczami i prawdopodobnie z rozdziawioną gębą.... w momencie gdy z taśmy poleciały niebiańskie zaśpiewy:
"Question Me Not Say The Lord Unto Thee You Have Chosen Your Own Fate And Your Own Destiny Denied Of This Life Is What You Are To Be You Have Chosen Your Own Fate And Your Own Destiny"
to lekko odleciałem. Resztę numeru pamiętam jakby przez mgłę. Stu Block pokazał w tym kawałku, że jest genialnym wokalistą, który potrafi swoim głosem wyczarować taki klimat, że ciarki po plecach latały mi cały czas. Coś niesamowitego i pięknego. To był zdecydowanie mój "michałek" tego dnia. Niespecjalnie zarejestrowałem koniec tego utworu... dosłownie czułem się jakbym był lekko odurzony. Po chwili jednak ocknąłem się z tego stanu i zorientowałem się, iż zespół właśnie opuszcza scenę.
To był koniec zasadniczej części występu Iced Earth. Dłuższa chwila wywoływania zespołu i z taśmy poleciał początek numeru "Dystopia". Resztkami sił jestem w stanie śpiewać refreny, bo mój głos jest już solidnie zdewastowany. Krótka przerwa i Stu dziękuje wszystkim zgromadzonym w klubie, prosi o aplauz dla supportów i tradycyjnie zapowiada ostatni numer prosząc fanów o wsparcie. Oczywiście chodzi o wspólny okrzyk "Iced Mother Fuckin' Earth! Hmm... dziwna sprawa, bo na setliście są jeszcze dwa numery... jednym słowem w ostatniej chwili wypadło "Watching Over Me"... tutaj jestem totalnie zaskoczony, bo jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Schaffer nie chciał zagrać tego osobistego utworu. Stu niezmiennie każe nam wykrzykiwać to co należy... jeszcze raz dziękuje publiczności i zapowiada, że zagrają ostatni kawałek. Po chwili dodaje, że jest o bardzo osobisty numer dla Jona i jego tytuł to "Watching Over Me". No i zagadka się wyjaśniła - z setlisty skreślono utwór "Iced Earth".
Osobisty numer dla Jona, ale i też dla mnie od 2010 roku. Za każdym razem słuchając tej kompozycji wspominam Krzyśka. Tak samo było i tym razem. Tym bardziej, że koncert odbył się na kilka dni przed czwartą rocznicą Jego śmierci. Nie ukrywam, że łezka mi poleciała...
"Watching Over Me" - to niesamowicie koncertowy numer, idealny do wspólnego śpiewania. Sił już nie ma, głosu też, ale skoro jest to ostatnia pozycja w koncertowej setliście, to nie ma co się oszczędzać. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią zespół już nie zagrał "Iced Earth", który zawsze kończy występ tej formacji. Troszkę szkoda, bo w sumie zabrakło przysłowiowej kropki nad "i". Z tego co się później dowiedzieliśmy, Schaffer miał jakieś problemy z ręką i dlatego nie chciał się zbytnio forsować. Tym samym koncert Iced Earth dobiegł końca. Muzycy tradycyjnie rzucają trochę kostek w publiczność (udało mi się złapać drugą od Jona), wspólnie kłaniają się w pas... i to już jest koniec.
Spod sceny odchodzę na miękkich nogach. Jestem totalnie wyczerpany fizycznie i zachwycony tym czego właśnie doświadczyłem. Iced Earth po raz kolejny udowodnił, iż na żywo są po prostu nie do zdarcia. To był mój piąty kontakt z zespołem i jeśli tylko zdrowie pozwoli, nie ostatni. Na ich koncert mógłbym przejechać setki kilometrów. Zresztą wszyscy znajomi jednogłośnie stwierdzili, że było genialnie. Jakieś tam niedociągnięcia można było znaleźć (setlista, czy niezbyt klarowny dźwięk pod sceną), ale ogólne wrażenie pozostało mega pozytywne.
W klubie spędzamy jeszcze chwilę, żeby ochłonąć i nabrać energii przed podróżą do domu. Droga powrotna mija bez większych przygód i przed czwartą nad ranem melduję się w swoim łóżku. Tutaj jeszcze ponad dobrą godzinę nie mogę zasnąć, tak jestem "naładowany" tymi wszystkimi emocjami...
Na koniec tradycyjnie kilka pozdrowień dla "współpodróżników": Strati & Marcin, Michał i Olej - niechaj Stu będzie zawsze z Wami! A także: Ewelina & Tomen, Dziadek, Żelazny, Wolvi, Sebastian i Last But Not Least... Obywatel Ramza!
|