Death To All / Aria


Death To All, Obscura
Klub Kwadrat, Kraków - 15.11.2013
---
Aria, Turbo, Morhana
Klub Proxima, Warszawa - 16.11.2013


W połowie listopada pojawiła się okazja zobaczenia dwóch interesujących koncertów w ciągu dwóch dni. Mała niedogodność polegała na tym, iż te sztuki odbywały się w dwóch różnych miastach - a mianowicie w Krakowie (Death To All) i Warszawie (Aria). Jednak czy to jest jakimś wielkim problemem? Oczywiście, że nie. W związku z tym rozmowy z Michałem na ten temat dotyczyły tylko kwestii "jak" to sobie ogarniemy. Na szczęście dosyć szybko wszystko nam się poukładało pozytywnie i pozostało oczekiwanie do 15 listopada.

Z Wrocławia wyruszamy do Krakowa busem i bezproblemowo docieramy do miejsca naszego noclegu. Tutaj spotyka nas iście królewskie przyjęcie u przesympatycznej Magdy. Czasu za wiele nie ma i trzeba gonić do klubu Kwadrat... tja... tutaj wielkie brawa dla nas, bo koniec końców lądujemy w pobliżu klubu... Studio. A jak to zrobiliśmy to niech pozostanie naszą słodką tajemnicą... Na szczęście mamy wsparcie i dosyć szybko docieramy do odpowiedniej miejscówki. Naszą stratą w tym momencie jest pierwszy support (szwajcarski Darkrise), no ale kto by się tym przejmował?

Tym samym pierwszym zespołem który oglądamy jest Obscura. Niemcy zaprezentowali solidny death metal, z lekkim technicznym zacięciem. Przyznam szczerze, że to granie nie zrobiło na mnie większego wrażenia i większość tego koncertu... przegadałem ze znajomymi. Z tego co widziałem to zespół został nieźle przyjęty przez licznie zgromadzoną tego dnia publikę. Od razu muszę wspomnieć, iż w klubie Kwadrat był... komplet publiczności. Przed koncertem skończyły się bilety, a sala koncertowa była solidnie wypełniona. Support supportem, ale wiadomo, że wszyscy niecierpliwie oczekiwali występu zespołu Death To All. Projekt ten powstał z myślą o oddaniu hołdu jednemu z większych wizjonerów jeśli chodzi o death metal. Krótko mówiąc - Chuck Schuldiner i wszystko jasne. Aż trudno uwierzyć, ale to już 12 lat nie ma Go z nami...

Projekt ten do życia powołali muzycy: Max Phelps (wokal, gitara), Steve DiGiorgio (bas), Sean Reinert (perkusja) i Paul Masvidal (gitara). Jak widać jest to skład który nagrał płytę "Human" oczywiście plus Phelps , który od 2011 roku koncertowo wspiera Cynic. Taki zestaw to niezły rarytas bo Reinert i Masvidal to obecni muzycy... Cynic. Jak widać personalnie nie ma mowy o jakiejś amatorce, czy innych popierdółkach.

Na scenie zamiera wszelki ruch jeśli chodzi o technicznych, a z tyłu wisi wielka płachta z logo zespołu Death. Klub ogarnia półmrok i od koncertu dzielą nas dosłownie minuty. Moje myśli w tym momencie powędrowały daleko wstecz, aż do roku 1999. 15 maja tamtego roku w Katowicach odbyła się Metalmania, której gwiazdą miał być zespół Death. No właśnie "miał być", gdyż niestety ta kapela nie zagrała tego dnia. To była moja jedyna szansa zobaczyć ten zespół w oryginalnym składzie. Niestety lakoniczna karteczka na drzwiach Hali Baildon (Spodek był chyba remontowany) o treści "zespół Death dzisiaj nie wystąpi" obdarła mnie z marzeń. No ale to już było i nie wróci... Tym czasem w klubie Kwadrat z głośników leci już intro i po chwili otrzymujemy pierwszy cios w postaci "Flattening Of Emotions" z płyty "Human". Brzmi to potężnie i już wiem, że ten koncert będzie mocarny. Muzycy bez większego zastanowienia serwują kolejną petardę, którą jest "Leprosy". No cóż - jeńców brać nie kazali i oczywiście nikt z tego powodu nie narzeka. Tym bardziej, że poprawka w postaci "Left To Die" z tego samego albumu musi przekonać ostatnich nieprzekonanych. Ale nie sądzę, żeby w tym momencie ktoś taki był na tej sali...

Muzycy na scenie są dosyć rozluźnieni i widać, że mają sporo frajdy z grania tego materiału. Solidna frekwencja na pewno też sporo dokłada do tego wszystkiego. Ja dłuższą chwilę przyglądam się człowiekowi, który ma najtrudniejsze zadanie do wykonania - oczywiście jest to Max Phelps. Trudna rola do spełnienia, ale muszę przyznać, że wypełniona jak najbardziej pozytywnie. W dodatku ten sceniczny wygląd... burza czarnych włosów, charakterystyczna gitara... momentami można by pomyśleć, że to sam Chuck stoi na scenie...

Zespół tymczasem nie zwalnia ani na moment - wracamy na chwilę do płyty "Human" i kawałka "Suicide Machine". No cóż można napisać - kolejny cios. Po nim następuje mała wycieczka do przodu, czyli przeskakujemy do płyty "Individual Thought Patterns". Teraz musimy się zmierzyć z kompozycją "In Human Form". Jest to dla mnie małe zaskoczenie, gdyż nie spodziewałem się nic "późniejszego niż "Human". No ale oczywiście nie zamierzam z tego powodu marudzić, czy narzekać - a wręcz przeciwnie. Jednak zbyt wiele czasu do rozmyślania nad tym nie ma, bo koncert pędzi jak szalony. Setlista wraca "do normy" i tym razem robimy dwa kroki wstecz. Z płyty "Spiritual Healing" poleciały w zbitce dwie kompozycje: tytułowa i "Within The Mind". Po tych dwóch kilerach czas na instrumentalny "Cosmic Sea", po którym zespół opuszcza scenę, a zza perkusji znika płachta z logo Death...

Oczywiście to nie jest jeszcze koniec koncertu. Pod płachtą znajduje się telebim na którym został wyświetlony filmik wspominający Schuldinera. Archiwalne ujęcia zza kulis, wypowiedzi z backstage, spotkania z fanami i inne różne różności. Szczególnie wzruszająca była wypowiedź Chucka o przyjaciołach z Cynic... normalnie łezka w oku się zakręciła.

Po tych wzruszających chwilach koncertowa machina wróciła na scenę i szaleństwo rozpoczęło się na nowo. Tym razem zespół zaprosił "do tańca" panią Gore i jedziemy ze zbitką "Zombie Ritual" i "Baptized In Blood". Uff... no ale nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Szybciutko wracamy do płyty, która jest punktem odniesienia i dzielnie stawiamy czoła kompozycji "Together As One". Kolejny numer w koncertowej setliście to dla mnie druga niespodzianka tego wieczora. "Crystal Mountain" z płyty "Symbolic" - tego to już zupełnie się nie spodziewałem... ale to jeszcze nic w porównaniu z tym co wydarzyło się chwilę później. Panie i Panowie - genialny "Spirit Crusher" z wyśmienitej płyty "The Sound Of Perseverance"... aaa... ten numer rozpieprzył mnie totalnie. Wystarczy wspomnieć, iż w jakiś niesamowity sposób przetransportowałem się ze środka sali do drugiego rzędu przed barierką. Fakt, że z przodu młyn był niesamowity, co zawsze ułatwia sprytne przemieszczanie się do przodu. To co się działo pod samą barierką to była solidna masakra.

Ten wspaniały numer zakończył zasadniczą część koncertu. Chwila oczekiwania i muzycy ponownie meldują się na scenie. Jak można było się spodziewać zagrali numer z nieśmiertelnej płyty "Human", a tym razem wybór padł na "Lack Of Comprehension". Był to kolejny solidny łomot tego dnia. Na zakończenie poprawka w postaci kapitalnego "Pull The Plug" i zasadniczo nie było już co zbierać. Rozpierducha totalna i efektowne zakończenie tego świetnego koncertu. Tradycyjne ukłony ze sceny, przybijanie piątek i gadżety rozdawane przez muzyków. Ku mojej wielkiej radości Steve DiGiorgio postanowił podarować mi kostkę, co ucieszyło mnie niezmiernie, gdyż jest to jeden z moich ulubionych basistów. Tym samym moje koncertowe szczęście chyba już na stałe do mnie wróciło, bo to trzeci tegoroczny koncert na którym łapię jakiś prezent.

Po koncercie na gorąco komentujemy występ Death To All ze znajomymi. Opinie są podobne: "pozamiatane", "miazga" i inne równie przyjemne określenia. Ale nie ma co się dziwić, to była solidna dawka wspaniałej muzy. To co się działo w klubie Kwadrat to było coś niesamowitego. Projekt Death To All powstał w jednym celu - jako wspomnienie i hołd dla Chucka Schuldinera i z tego zadania wywiązał się znakomicie. Co do tego to nie mam najmniejszych wątpliwości. Myślę... ba mam pewność, że Chuck gdzieś tam, gdzie teraz przebywa z uśmiechem patrzy na to wszystko... w szczególności na tych wszystkich fanów gromadzących się na każdym kolejnym koncercie tego projektu.

Pokoncertowe piwko ze znajomymi i czas na powrót na naszą bazę. Tutaj hmm... kosztowanie trunków przeróżnych, rozmowy do rana... no ale to nie czas i miejsce na opisywanie tego. Pobudka była bardzo bolesna i organizm lekko protestował. No ale nie ma czasu na rozczulanie się, gdyż trzeba sprawnie przemieścić się do Katowic, bo z tego miasta ruszamy do Warszawy. Szybka kawa, śniadanie (jeszcze raz wielki dzięki Magda!), krótki spacer z Krówką... znaczy psem i udajemy się na dworzec.

-----

Podróż z Krakowa do Katowic to krótka chwila i już meldujemy się na dworcu. Tutaj przypadkiem spotykamy... Romka Kostrzewskiego, który gdzieś tam sobie zmierzał. Znajomi też są na miejscu, wiec pakujemy się do samochodu i ruszamy w kierunku Warszawy. Droga jest całkiem elegancka, ruch niewielki, do tego piwko i rozmowy na tematu różne. Prawie 300 kilometrów "spadło" nie wiadomo kiedy. Jeszcze szybki posiłek w stolicy i udajemy się do klubu Proxima. Tutaj pierwsze zaskoczenie - w środku sporo ludzi. Co prawda kilka dni przed koncertem organizatorzy zapewniali, że bilety sprzedają się dobrze, no ale zawsze to jest jakaś nutka niepewności jak to w rzeczywistości wygląda. Fakt, że tym razem było pewne, iż ten koncert się odbędzie. A przypomnijmy, że to nie było pierwsze podejście do koncertu Arii w Polsce...

Pierwszym supportem był warszawski zespół Morhana. Folk metalowcy to jeszcze kapela na dorobku i było to słychać. Na szczęście publiczność była bardzo wyrozumiała i zespół miał całkiem dobre przyjęcie. Ja szczerze mówiąc niewiele z tego koncertu wyniosłem, gdyż prawie cały występ tego zespołu przegadałem ze znajomymi. Cóż... z niektórymi spotykam się tylko gdzieś w Polsce przy okazji kolejnych koncertów, więc czasami trzeba sobie pogadać nawet kosztem występu mniej porywającego supportu.

Jako drugi na scenie zameldował się zespół Turbo. Weterani z niejednego już pieca chleb jedli i to było widać i słychać. A sam koncert? No jakoś tak niezbyt mnie porwał. Szczerze mówiąc niezbyt przemawia do mnie nowe oblicze tego zespołu. I nie chodzi tutaj o jakiś problem z nowym wokalistą, bo Tomka lubię i akceptuję. Raczej chodzi mi o to, że teraz Turbo zrobiło się jakieś takie grzeczne, wygładzone i "ładne". Brakuje mi w tym graniu jakiegoś pazura, zadziory, no takiego metalowego "pieprznięcia" jednym słowem. A co zespół zaprezentował w Proximie? Były utwory z najnowszej płyty zatytułowanej "Piąty żywioł": "Serce na stos" i singlowy "Cień wieczności". Oba poprawne i właśnie tyle. Ze "Strażnika" został zagrany "Na progu życia" i ten numer też specjalnie mnie nie powalił. Zdecydowanie lepiej broniły się starsze kompozycje: "Mówili kiedyś", "Kometa Halleya" (o to chodzi!), "Już nie z tobą", czy "Ostatni grzeszników płacz".

Był jeszcze bardzo przeciętny numer "Noc już woła", na szczęście szybko poprawiony kawałkiem "Dłoń potwora". I to byłoby tyle jeśli chodzi o zasadniczą część tego występu. Oczywiście musiał być jeszcze bis i oczywistym było jaki to będzie numer. "Dorosłe dzieci" to sztandarowa pozycja każdego koncertu Turbo i tak samo było tym razem. Świetnie odśpiewany numer przez publikę był dobrym ukoronowaniem tego występu. Ja sporo marudziłem, ale ludzie całkiem nieźle się bawili pod sceną. Sporo pogo momentami, pływanie w kierunku sceny... było całkiem nieźle.

Dłuższa chwila przerwy i wreszcie, nareszcie na scenie melduje się Aria! Dosyć interesujące intro i na scenę wysypuje się zespół w składzie: wokalista Michaił Żytniakow, gitarzyści Siergiej Popow i Władimir Chołstinin, basista Witalij Dubinin i perkusista Maksim Udałow. Od pierwszej chwili widać wielki entuzjazm na twarzach carów metalu. W sumie nie dziwie się, gdyż Proxima była solidnie wypełniona, a zespół od pierwszych sekund miał niesamowite przyjęcie. Logiczne jest, że na tym koncercie nie było przypadkowych osób. Aria od pierwszych dźwięków pierwszego numeru "Goriaszczaja Strieła" miała kupioną publikę. Widać było i również słychać (bo ludzie świetnie znali teksty) jak bardzo ten koncert był wyczekiwany w Polsce. A wspomnę jeszcze fakt, iż sklepik z merchem został wyczyszczony do zera (!).

Kolejne kompozycje przelatywały jak w kalejdoskopie: "Raskacziajem Etot Mir", "Krieszczenie Ogniom"... przy tym szaleństwo w Proximie sięgnęło zenitu. A zespół w żaden sposób nie zamierzał zwalniać tempa. Michaił który od dwóch lat śpiewa w Arii, zastępując naprawdę świetnych wokalistów, zupełnie nie odstawał od swoich poprzedników. Na scenie czuje się jak ryba w wodzie i po każdym numerze uradowany dziękował publice rosyjskim "spasiba!". Zresztą publika nie pozostawała dłużna i gromkie "Arija, Arija, Arija..." musiało robić wrażenie na muzykach. Koncert pędzi do przodu wraz z kolejnymi pozycjami w setliście "Angielskaja Pyl", "Smotri!" i "Korol Dorogi"... co się dzieje to głowa mała. W dalszej kolejności były zagrane m.in.: "Koliziej", "Nocz Korocze Dnia" (niesamowity numer!), "Na Służbie Siły Zła", "Niebo Tiebia Najdiot", "Oskołok Lda", "Sztil "...

Po drodze była jeszcze zabawa perkusisty Maksima z publiką - nic specjalnego, ale chyba bardziej chodziło o wspomnianą zabawę, niż popisywanie się umiejętnościami. Trudno mi teraz wspomnieć wszystkie zagrane utwory, bo na koncercie niezbyt próbowałem zapamiętać co i w jakiej kolejności zostało zagrane. Końcówka to na pewno był "Gieroj Asfalta" i "Ulica Roz" - i ciarki na plecach w prezencie! A na sam koniec zespół zaserwował "Daj Żaru!". I tak w wielkim skrócie wyglądał pierwszy koncert zespołu Aria w naszym kraju...

Co to były za emocje... na scenie i przed nią. Wszyscy bawili się doskonale. Świetnie reagująca publika, która wielokrotnie pokazała, iż rosyjskie teksty nie są jej obce. No i Aria, która zagrała z wielkim entuzjazmem i zaangażowaniem przez równe dwie godziny. To był niesamowity koncert i przyjemnością było patrzeć na zespół, który istnieje już tyle lat, zagrał mnóstwo sztuk i na scenie występuje z taką radością. Coś wspaniałego.

Po takim koncercie ciężko pozbierać myśli i poukładać emocje. Specjalnie też nie ma na to czasu, bo trzeba zbierać się w podróż powrotną. Pierwszy etap to przejazd samochodem do Katowic. Tutaj pod koniec lekko nerwowo się zrobiło, bo mgła niebezpiecznie zaczęła gęstnieć, ale na szczęście było już blisko celu i bez problemu zdążyliśmy na pociąg o 3:53. Teraz jeszcze trzy godzinki z małym okładem i meldujemy się we Wrocławiu. Koniec końców chwilę po 8 rano wreszcie widzę swoje łóżko...

To było świetne dwa dni. Wypełnione w większość podróżą (przejechaliśmy ponad 1200 km), ale wrażenia i emocje które pozostały po koncertach Death To All i Arii są bezcenne. Tak samo jak spotkania i rozmowy ze znajomymi z całej Polski. To jest też spora wartość dodana i bardzo sobie to wszystko cenię. W tym miejscu bardzo serdeczne pozdrowienia dla wszystkich spotkanych w Krakowie i Warszawie...



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 21.11.2013 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!