(16 listopad 2003 r.) - Warszawa "Torwar" (Def Leppard, IRA)
Jadąc na koncert wszystko mam dograne na kilka dni wcześniej, tym razem było inaczej, praktycznie do ostatniego dnia nie wiedziałem czy pojadę. W końcu 15 listopada około godziny 20 dostałem info, że wszystko już załatwione i akredytacja czeka na mnie w kasie "Torwaru". Zbyt wiele nie musiałem się zastanawiać, wszak Def Leppard to legenda, Brytyjczycy co prawda grają teraz trochę inną muzykę, ale dla kogoś zakochanego w NWOBHM i dobrym rocku przyjazd Leppsów to nie lada gratka. Szybka wizyta na pkp.pl, kilka potrzebnych rzeczy do plecaka i gotowy. W końcu czego się nie robi dla dobrej muzyki.
Zazwyczaj relacje z koncertów zaczyna się od opisu podróży i wydarzeń z nią związanych. Niestety nie zdarzyło się nic ciekawego co warto napisać, Szczytno i Warszawę nie dzieli ogromna odległość także podróż minęła dość szybko i sprawnie. W stolicy przywitały nas plakaty informujące o koncercie praktycznie wszędzie gdzie się dało, płoty, słupy reklamowe, autobusy - ślepy by zauważył, brawa dla organizatorów. Dobra reklama to przecież podstawa. Pierwszy problem z którym przyszło się zmierzyć to przystanki bez rozkładu jazdy autobusów, cóż przecież żyjemy w Polsce a taki stan rzeczy to normalka. W końcu jednak znaleźliśmy się we właściwym autobusie i bez większych przeszkód dojechaliśmy do "Torwaru". Tam chwila na załatwienie spraw "służbowych" ;) i do środka. Weszliśmy bez większych problemów i przede wszystkim bardzo szybko, wbrew pozorom nie jest to normalna rzecz jeżeli chodzi o większe koncerty w Polsce. Kilka wejść, sprawnie pracujący ochroniarze, potrafiący powiedzieć "dziękuję" i "proszę". Naprawdę przyjemnie czekać na swoją kolej.
Jako, że pierwszy raz byłem w "Torwarze" musiałem się trochę rozejrzeć. Kilka znajomych twarzy, pełno koszulek Def Leppard/Iron Maiden, kilka starszych panów, całkiem sporo kobiet - no ale w końcu to Def Leppard :) Atmosfera wyczekiwania w powietrzu. Uzbrojeni w aparaty czekaliśmy kilka minut po czym znaleźliśmy się dokładnie przed barierkami przy samym środku sceny. Pierwsze zaskoczenie - strasznie mało ludzi, potem jednak nie było tak źle, wiary cały czas przybywało, wydaje mi się, że było jej około 3000 (może trochę mniej) co przy 2000 (niektórzy twierdzą, że jeszcze mniej) w Spodku było świetnym wynikiem. Kilku ludzi pod sceną skłania do wspólnych rozmów, gawędziliśmy sobie przednie gdy na scenie pojawiła się IRA. Krótki, intensywny koncert mógł się podobać, kilka największych hitów, mocne rockowe brzmienie zrobiło na wielu bardzo dobre wrażenie i co mnie bardzo zdziwiło... wielu przyszło tu tylko dla Gadowskiego i spółki! Osobiście byłem więcej niż pewny, że ten występ spokojnie przeczekam, wszak Gadowski ostatnio prezentował dziwne wyskoki a i sama IRA nie nagrała materiału, który by mnie zainteresował. Jednak zwracam honor, całkiem porządny koncert, takie numery jak "Mój dom" czy "Bierz mnie" publika chóralnie odśpiewała. Zresztą podobnie jak pozostałe kawałki. Chwila na zmianę sprzętu, tutaj pochwała dla technicznych, nie dość, że panowie uwijali się bardzo sprawnie to jeszcze robili to w taki sposób, że na kilku twarzach pojawił się drobny uśmiech. Jak się potem okazało mieliśmy okazję kilku tych radosnych ludzi poznać osobiście :)
Jeszcze chwila i na scenie znajdą się Leopardzi! Wiedziałem jedno, Def Leppard to profesjonaliści ale obawiałem się, że wyjdą i odegrają swój materiał po czym w szybkim tempie znikną ze sceny. Łudziłem się o jakiś kawałek z tak lubianej przeze mnie "High'n'Dry", choć byłem pewny, że heavy metalowych dźwięków nie usłyszę, oczekiwałem dobrego rockowego koncertu.
Z głośników puszczono intro, Rick Allen ukazał się za swojej perkusji czym wzbudził ogromny aplauz publiczności, tego człowieka zawsze uważałem za kogoś wielkiego, podobnie jak resztę kolegów, którzy pokazali, że takie wartości jak przyjaźń i przywiązanie można wdrążyć także do zatrutego i zepsutego muzycznego biznesu. Pierwsze co zwraca uwagę to genialne wprost światła, takiego show już dawno nie widziałem, wszystkie lasery i reflektory naprawdę świetnie podgrzewały atmosferę. Wreszcie są!!! Publika zaczyna szaleć, muzycy olewają małą frekwencję i rozpoczynają rockowe święto. Na pierwszy ogień idzie świetnie wykonane "Action", od tego momentu publika i nieźle prezentujący się na scenie Joe Eliott to jeden wokalista, wszyscy śpiewają teksty każdego numeru. Phil Collen i Vivian Campbell co i rusz zamieniają się miejscami, wyśmienicie odgrywają wszystkie solówki, co bardzo ważne zawsze starają się podejść ze swoim instrumentem możliwie najbliżej publiki. Phil i Vivian zafundowali fanom kilka niezapomnianych przeżyć, chyba wszystkim zapadnie w pamięć świetny "pojedynek" obu panów w "Rocket". Ja miałem ich na wyciągnięcie ręki. Rick Allen nie wymaga chyba większego komentarza, tacy ludzie pokazują, że rock to piękna muzyka. Wreszcie Rick Savage, który moim zdaniem był najbarwniejszą postacią tego wieczoru. Widać, że zegar zatrzymał się dla tego muzyka już dawno temu. Fryzura, ruchy, taniec z gitarą, podskoki wszystko to momentalnie nasunęło wspomnienia z dawnych lat. Rick nie mógł ustać w miejscu, ciągle w ruchu, ciągle przy innym mikrofonie, naprawdę świetny show. Leciały kolejne wielkie numery: "Foolin", "Women", "Hysteria" a publika nadal brała czynny udział w widowisku, tak było już do końca. Eliott opowiedział trochę o koncercie w Katowicach, zaprosił ludzi siedzących na sektorach do wspólnej zabawy i chwilę później doczekaliśmy się akustycznego "Two Steps Behind". Potem singiel z nowej płyty zatytułowanej "X" czyli "Now", nie trzeba długo czekać na kolejne hity, dostajemy wałki ze świetnej płyty "Hysteria". "Rocket" ze wspomnianym pojedynkiem gitarzystów, "Armagedon It" gdzie publika po raz kolejny dała znać o sobie. Następnie "Photograph", "Animal", kolejny wielki hicior czyli "Pour Some Sugar On Me", najlepsze miało jednak dopiero nadejść gdyż Leopardzi zaprezentowali utwór bardzo przeze mnie wyczekiwany - "Rock Of Ages", uwielbiam ten kawałek, naprawdę świetnie było go usłyszeć na żywo. Oczywiście nie szczędziłem gardła :) I co koniec? Muzycy znikają ze sceny.
Publika nie daje za wygraną, Leppsi muszą wrócić! Tak też się dzieje. Dostajemy chwytającą za serducho "Love Bites" a potem kawałek, który śpiewa już cały "Torwar" - "Let's Get Rocked". I znowu ten świetny Rick Savage, ten facet ma naprawdę niespożyte pokłady energii. Najmłodszy to on nie jest ale widać, że tą muzyką żyje i oddycha, to już naprawdę koniec, muzycy kłaniają się nisko i znikają ze sceny, oklaskiwani jeszcze przez kilka minut przez zadowoloną z koncertu publikę.
Każdy kto oczekiwał po koncercie Def Leppard heavy metalowego żywiołu i ognia sączącego się ze sceny na pewno się zawiódł, ja pojechałem do Warszawy z myślą zobaczenia legendy i posłuchania kilku naprawdę świetnych rockowych numerów, oczywiście nie było co liczyć na heavy metalowe rzemiosło bo te czasy jeżeli chodzi o Def Leppard bezpowrotnie minęły. Dostałem czego chciałem, a więc jestem bardzo zadowolony, do pełni szczęścia brakowało mi 3 numerów: "Bringin' On The Heartbreak", "Switch 635" i "Gods Of War", przydałby się jeszcze "Comin' Under Fire" ale i tak było jak najbardziej ok. Byłem na Def Leppard, bawiłem się świetnie, zobaczyłem legendarny zespół, co jest nie lada gratką. Wielkie kapele niezbyt często odwiedzają nasz kraj, Def Leppard było tutaj po raz pierwszy, tym bardziej cieszę się, że mogłem w tym wszystkim uczestniczyć.
P.S. Podziękowania dla wszystkich pracowników agencji koncertowej Makroconcert. To dzięki nim możecie czytać ten tekst.
Setlista:
01. Disintegrate Intro 02. Action 03. Make Love Like A Man 04. Foolin' 05. Women 06. Hysteria 07. When Love & Hate Collide 08. Four Letter Word 09. Promises 10. Two Steps Behind (acoustic) 11. Now 12. Rocket 13. Armageddon It 14. Photograph 15. Animal 16. Pour Some Sugar On Me 17. Rock Of Ages
Bisy: 18. Love Bites 19. Let's Get Rocked
|