Do Niemiec wyruszamy tradycyjnie w środę pod wieczór i tym razem prawie w takim samym składzie jak rok temu. Jest nas tylko trójka (Stratovaria, Michał i ja), gdyż Thomen pojechał dzień wcześniej ze swoją ekipą (Dziadek i Romana z mężem). Podróż tradycyjnie upływa na wspólnych rozmowach, śmiechach i oczywiście na słuchaniu przeróżnej muzyki. Ruch na autostradzie mizerny, gps prowadzi za rączkę, atmosfera w samochodzie wyborna, to i podróż szybciutko zleciała. Na miejscu meldujemy się koło drugiej w nocy, sprawnie załatwiamy wszelkie formalności i udajemy się na pole prasowe. Tutaj już wiemy, że jest sporo ludzi i zasadniczo ochrona nie chce nikogo wpuszczać z powodu braku miejsc. Na szczęście nasi wspaniali znajomi "zarezerwowali" nam kawałek terenu koło siebie i teraz pozostała kwestia ich odnalezienia. Jak to jednak często bywa - szczęście nam sprzyjało i udało się ten temat ogarnąć dosłownie w pięć minut. Serdeczne powitania i najmilsza chwila tego dnia, czyli rozbijanie namiotów. Oczywiście poprzedzone wcześniejszym pokrzepieniem złocistym trunkiem. Cóż... ponad 700 kilometrów za kółkiem, to i jakaś odrobina przyjemności się należy.
Niestety zaczął lekko kropić deszczyk i nasze rozbijanie namiotów przeciągnęło się do świtu, a skończyło tym, iż mój nie został do końca zmontowany. Co chwilę padający deszcz zmuszał nas do ewakuacji do samochodu. Koniec końców postanowiłem o szóstej rano, że tej odrobiny snu zaznam w samochodzie. Autko sporych rozmiarów (van), więc spokojnie mogłem się rozciągnąć na podłodze. Brutalna pobudka nastąpiła kila godzin później - słońce nie dało pospać nikomu. Cóż, takie to jest festiwalowe życie. Kilka godzin do pierwszego koncertu przed nami, więc zajmujemy się oczekiwaniem w dosyć miłym towarzystwie.
Tradycyjnie główne sceny na festiwalu Wacken Open Air otwiera zespół Skyline, który jak zwykle zaprezentował kilka coverów. W tym roku padło m.in. na: "Strong Arm Of The Law" (Saxon), "Still Of The Night" (Whitesnake), "Turbo Lover" (Judas Priest), "Paranoid" (Black Sabbath), "Bark At The Moon" (Ozzy Osbourne), "T.N.T." (AC/DC), "Cashmere" (Led Zeppelin) i "Paradise City" (Guns 'n Roses). Jak zwykle Skyline doskonale wypadł w swojej roli rozgrzewacza i wprawił wszystkich w dobry, koncertowy nastrój. Tym bardziej, że już za chwilę festiwalowe szaleństwo miało rozpocząć się na dobre.
Drugim zespołem w mojej rozpisce był kanadyjski Annihilator na koncert którego czekałem... 13 lat. Niewiarygodnie długo jak dla mnie, ale jakoś tak mi zeszło. Ostatni (i jedyny jak do tej pory) raz to był rok 2000 i występ w katowickim Mega Clubie wraz z Overkill. Tyle lat wyczekiwania, to i apetyt miałem spory. Przyznam, iż liczyłem na bardzo dobry koncert. Spodziewałem się, że Annihilator konkretnie pozamiata. Po części tak się stało, gdyż setlista była wyborna (z małymi wyjątkami). Usłyszeć na żywo numery takie jak: "King Of The Kill" (miazga!), "W.T.Y.D." (miazga numer 2!), "I Am In Command", "The Fun Palace", "Set The World On Fire", "Fiasco" (co za miła niespodzianka!) i oczywiście "Alison Hell". To ja nie mam pytań. Do tego były premierowe " No Way Out" i " Smear Campaign". Hmm... napisałem wcześniej, iż po części zostałem pozamiatany. A ta druga część, która jednak poczuła niedosyt to ta, która ma problem z wokalistą tego zespołu. Cóż... jest jak jest i ja po prostu (delikatnie mówiąc) nie przepadam za Paddenem. Nie podoba mi się jego sposób śpiewania, barwa głosu i tyle. To spowodowało, iż nie w pełni jestem zadowolony z tego koncertu. Co nie zmienia faktu, że niesamowicie wybawiłem się przy barierce i na drugi dzień miałem spore zakwasy. W skali całego festiwalu był to jednak dla mnie jeden z lepszych koncertów tegorocznej edycji.
Kolejnym zespołem w rozpisce był Thunder. Jednak postanawiam udać się na zakupy płytowe i część koncertu tej hard rockowej kapeli słucham z dużej odległości.
Z zakupów wracamy prosto pod Black Stage, na której za chwilę rozpocznie się koncert weteranów z Deep Purple. Nie jestem wielkim fanem tej kapeli, jakoś nigdy z takim hard rockowym graniem nie było mi po drodze. Jednak nie sposób przegapić takiej okazji i warto zobaczyć legendę na scenie. Więcej o koncercie Michał:
Gdy w trakcie zeszłorocznego Wacken dowiedzieliśmy się o występie Purpli w tym roku, zareagowaliśmy całą ekipą zgodnie - geriatria. Uspokajam wyznawców głębokiej purpury - nie, nie jesteśmy grupą ignorantów czy troglodytów nie wiedzących na czym (muzyczny) świat stoi. Jednak już wtedy było wiadomo, że będzie to po prostu kolejny dobry i solidny koncert, z pewnością z wielkimi emocjami niektórych ale i piknikowym podejściem innych. Osobiście wolałbym na ich miejsce jednak bardziej metalową kapelę. Co nie oznacza, że koncert Purpli sobie odpuściłem. Co to, to nie!
Rozpoczęli od "Highway Star". Był ogień! Postanowiłem w myślach czym prędzej odszczekać wszystko to co mówiłem o geriatrii! Im dalej w koncert tym dinozaury rocka porywały bardziej publikę. Cieszyło że zagrali sporo rzeczy z "Machine Head". Od wspomnianego utworu - nomen omen - poczynając, przez "Lazy", "Space Truckin" aż po kończące podstawową setlistę, chóralnie odśpiewane oczywiście przez tłum "Smoke On The Water". Moim faworytem był "Starge Kind Of Women" - jeden z moich ulubionych utworów Purpli, genialnie wręcz bujający i zachęcający do zabawy. Nie zabrakło oczywiście rzeczy z nowej płyty reprezentowanych przez "Hell To Pay", "Above The Beyond", "Vincent Price" - odegranych sprawnie i dających rozeznanie jak dobry album panowie właśnie nagrali. Powaliło oczywiście "Perfect Strangers" - koncertowy pewniak, który zawsze - przynajmniej we mnie - wywołuje uśmiech na twarzy (i ciary na plecach)! Nie inaczej było tym razem. Tłum bawił się wyśmienicie, czego dowodem była pewna pani - już od początku koncertu - prezentująca zespołowi, ale i do kamer swoje wdzięki... This Is Rock'n'Roll Babe! Warto wspomnieć, że na "Smoke On The Water" do zespołu dołączył gość. Uli Jon Roth ładnie wypełnił utwór brzmieniem swojej gitary. Panowie wyszli jeszcze na trzy bisy, z których największe brawa zebrały "Hush" i oczywiście nieśmiertelne "Black Night". I to było na tyle... Deep Purple potwierdził swoją klasę. Muzycy w najwyższej formie wykonawczej, Ian Gilan wciąż robiący wrażenie swoim głosem (no dobra... nie zaśpiewa już "Sweet Child In Time" jak kiedyś) - po prostu sprawnie działająca maszynka. Ale maszynka, która potrafi wciąż wywoływać w odbiorcach autentyczne emocje. Dobrze było zobaczyć Deep Purple na Wacken!
Nie było zbyt wiele do myślenia, bo za chwilę na Party Stage ze swoim show startuje Rammstein. Tutaj głos oddamy Strati:
Jednym z największych genialnych pomysłów Wacken było wprowadzenie dwóch stojących obok siebie scen ("Black" i "True"), na których zespoły grają naprzemiennie. Dzięki temu zabiegowi grupy nie tracą czasu na strojenie się, nie powstają zbędne przerwy, a festiwal utrzymuje tempo. Pierwszego dnia na Wacken 2013 było jednak inaczej. Od otwarcia aż do 22.15 "True Metal Stage" była wyłączona z obiegu, a podczas gdy festiwalowicze delektowali się występami Annihilator czy Deep Purple na "Black Stage", za wielką kurtyną cały tabun pracowników przygotowywał największe show w historii Wacken. Rzeczywiście widowisko było fenomenalne, z każdą minutą zaskakiwało coraz to bardziej szaleńczymi pomysłami. Co więcej, taniec ognia, fajerwerków i inscenizacji odgrywał się w rytm robotyczno-gitarowej muzyki na żywo. Do show przygrywał niejaki Rammstein, a całe widowisko rzekomo nazywało się właśnie koncertem tej niemieckiej grupy. Koncertem tak dziwnym, że trywialne riffy, ascetyczne aranżacje tej prostej muzyki, muzyczne schodziły absolutnie na drugi plan. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że ten koncert-nie koncert czy raczej widowisko cyrkowe, okazało się największym magnesem festiwalu, na który przybył niemal każdy posiadacz wackeńskiej opaski, a w momentach gdy wokalista, Till Lindemann kierował mikrofon w stronę publiki, ta śpiewała czy skandowała teksty jak na żadnym innym koncercie, który kiedykolwiek widziałam. Rammstein potraktował koncert przekrojowo, zagrał utwory z wszystkich sześciu płyt, z czego większość stanowiły "klassikery" z wydanej ponad 12 lat temu "Mutter", m.in. marszujący "Links", w którym muzycy komicznie maszerowali w miejscu (lub na bieżni w przypadku klawiszowca), "Sonne" zaśpiewane z Heino, 75-letnim gwiazdorem niemieckiej muzyki czy "Mein Herz Brennt" w balladowej wersji zagranej na pianinie. Na tle perfekcyjnie wizualnie przygotowanej sceny działo się tyle, że żadna trupa cyrkowa nie dostarczy podobnych wrażeń: klawiszowiec gotował się w wielkim kotle na gigantycznym palniku, wokalista strzelał z ogromnego łuku strzałami z ognia, które wracając na scenę powodowały eksplozje fajerwerków, a w pewnym momencie łuk zastąpił "bazuką" na ogień, którą podpalał kaskadera udającego fana próbującego wedrzeć się na scenę. Kaskader biegał po scenie zostawiając za sobą języki ognia i kiedy już myślałam, że nic bardziej efektownego nie zobaczę, okazało się, że podczas utworu "Pussy" na scenę wjechała wielka falliczna armata, która dosiadana przez wokalistę przesuwała się wzdłuż fosy i tryskała w stronę publiki białą pianą i konfetti. Występ Niemców pozostawił ogromne wrażenie, poprzestawiane szare komórki w mózgu i poczucie radości, że nie zdecydowałam się stanąć z przodu i dostać po głowie piankową spermą z różowej armaty.
Tyle od Kasi, a ja od siebie dodam, iż muzycznie to było w zasadzie "niesłuchalne" dla mnie, ale rozmach tego show powalił mnie na kolana. Momentami, to aż za dużo tego wszystkiego było. Żartobliwie stwierdziłem nawet, iż zabrakło tylko karlicy z brodą i psa który tańczy. A bardziej serio to ponoć nie było to tak wielkie show jak bywało wcześniej. To ja tutaj nie mam po prostu pytań. A tak swoją drogą to odbierając Niemcom to całe fajerwerki, ognie i inne cuda-wianki to byłoby mega, ale to mega nudno. Ja w muzyce oczekuję czegoś zupełnie innego niż Rammstein prezentuje.
I tak nam minął pierwszy dzień festiwalu. Jak to co roku bywa, czwartek jest dosyć "rozgrzewkowy", bo koncerty zaczynają się od 16-tej i kończą koło północy. Piątek to już festiwalowa karuzela na najwyższych obrotach. Ale nie uprzedzajmy faktów. Po koncercie Rammstein grzecznie wracamy na pole prasowe, tutaj wymiana wrażeń i wspólne rozmowy do wczesnych godzin rannych. W miłym towarzystwie czas szybko leci i z pierwszym świtem postanawiamy trochę się przespać. Mój namiot dalej leży na ziemi niczym wyrzut sumienia, ale jakoś "nie było" czasu się nim zająć i kolejne spanie zaliczam w samochodzie.
Dużo tego spania nie było, bo budzi mnie afrykańska pogoda. Słońce grzeje na 101%, a na niebie ani chmurki, więc pobudka o 9-tej jest oczywista. Pogoda tego dnia da nam popalić okrutnie. Na razie znamy tylko prognozę, czyli 37 stopni w cieniu i wszystko zapowiada, że taki scenariusz zostanie zrealizowany. Szybkie śniadanie i mamy jeszcze sporo czasu do pierwszego koncertu. Postanawiamy udać się do marketu spożywczego, bo na polu namiotowym jest już tak gorąco, że człowiek nie wie co ma ze sobą zrobić.
Wracamy lekko spóźnieni na koncert zespołu Tristania. Cóż... koncert w samo południe, słońce w pełni, na niebie ani chmurki i upał nie do wytrzymania. Wydawać by się mogło, że to nie są idealne warunki dla tak grającego zespołu. Oczywiście, że nie były... ale nie zmienia to faktu, iż Tristania wybornie wybroniła się swoim występem. Bardzo energetyczny koncert, pełne zaangażowanie muzyków i było bardzo interesująco. Poprzedni raz widziałem ten zespół na żywo w 2005 roku (też na Wacken) i z tego co pamiętam wtedy też nieźle się wybronili w podobnych okolicznościach przyrody. Nie jest to zespół którego słucham na co dzień, jednak na żywo wypada całkiem nieźle i na pewno przy kolejnej sposobności nie odpuszczę ich koncertu.
Po Norwegach na scenie obok wystąpił francuski zespół Gojira. Sporo nasłuchałem się o tej kapeli - jak to wspaniale prezentuje się na żywo, a nawet ktoś coś wspominał o przyszłości heavy metalu w kontekście tej kapeli. Takie opinie oczywiście zawsze dzielę na pół i wolę sam się przekonać co i jak. Niestety w przypadku tego zespołu nic pomiędzy nami nie zaiskrzyło. Zupełnie nie ruszyło mnie to granie. Jak dla mnie za dużo w tym "bałaganu", jakiejś niespójności i sam nie wiem co jeszcze. Cóż Gojira to najwyraźniej nie moja bajka i nie łapię tego o co im w muzyce chodzi. Po kilku numerach stwierdziłem, że lepiej już nie będzie i ewakuowałem się na pole namiotowe. Upał masakryczny, człowiek się pocił od samego stania, więc trzeba regularnie się nawadniać. Tym bardziej, że to ledwo 14-ta, a koncertów przed nami jeszcze sporo.
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to Powerwolf. Bardzo lubię ten zespół, wcześniej nie miałem jeszcze okazji zobaczyć ich na żywo i sporo sobie obiecywałem po tym występie. I nie zawiodłem się ani trochę. Jak dla mnie to był jeden z lepszych koncertów na tym Wacken. No ale oddajmy już głos Strati, bo nerwowo przebiera nóżkami, żeby podzielić się wrażeniami:
Nie mam szczęścia do oglądania Powerwolf o zmroku. Co prawda zespół zyskuje coraz to większą popularność i z każdym rokiem wzrasta szansa na wywindowanie się na wieczorne godziny, ale prawdopodobnie kiedy już osiągnie swój cel, występ zamiast mrocznej wilczej mszy już doszczętnie opanują radosne zawołania "hu!-ha!" i dziewczęce piski. Niestety tegoroczny koncert Powerwolf na Wacken wpisuje się w konwencję drogi jaką obecnie grupa podążą. Na scenie zamontowano tradycyjnie już "kościelne" witraże, a twarze muzyków przyozdobiły wampirze malunki. Niestety piątkowy upał dawał się we znaki, a godzina 14.45 nie dodawała ani mroku, ani ciemności widowisku. Być może jednak zespół się tym nie przejmował, bo konsekwentnie porzuca już estetykę koncertu-mszy na rzecz ludycznej zabawy. Nie dziwne więc, że koncert zdominowały utwory ze skocznej ostatniej płyty, a z przedostatniej wybrano głównie te proste, dobre do skandowania. Zespół zrezygnował nawet ze swoich "klassikerów" - maidenowego "Saturday Satan" czy rewelacyjnego, tradycyjnie heavy metalowego "Prayer In The Dark". Powerwolf kroczy drogą wydeptaną przez Sabaton - ma być prosto, festynowo, a heavy metal niech będzie tylko podkładem do przekrzykiwania się z publiką na okrzyki "hu!", "ha!" ("Werewolves Of Armenia"), zachęcaniem do skandowania "Blood! Blood!, Blood!" ("All We Need Is Blood" czy "We Drink Your Blood") czy weselnym pytaniem czy słyszą mnie kobiety, a jak słyszą to niechaj zapiszczą co tchu w piersi ("Resurrection By Erection"). W zasadzie tylko zamykający koncert, majestatyczny, kroczący "Lupus Dei" przypomina, jaką głęboką kopalnią kapitalnych klimatycznych utworów jest Powerwolf. Wielka szkoda, że nie wykorzystuje potencjału. Koncert słodko-gorzki - dobry do zabawy, ale z każdym kawałkiem budzący tęsknotę za starymi koncertami i dobrymi kawałkami Wilka. Może jednak wampirom zwyczajnie źle się gra w upale i pełnym słońcu.
Rozpalony koncertem Powerwolf i afrykańskim słońcem postanawiam odwiedzić na chwilę Party Stage i zerknąć na występ amerykańskiego zespołu Ugly Kid Joe. Pamiętam ich teledyski w MTV (tak, kiedyś w tej telewizji leciała muzyka) i płytę "America's Least Wanted". To żadne specjalnie granie, ale jakoś tak chciałem zobaczyć jak to wygląda. Ta muzyka kojarzy mi się z fajnymi czasami, z młodością i tego typu sentymentalne odjazdy... W zasadzie to chciałem usłyszeć te singlowe (teledyskowe) numery i już jako drugi poleciał "Neighbor". Z tego co kojarzę, to zespół jakoś niedawno się reaktywował i coś tam próbuje działać. Jednak niezupełnie mnie to interesuje. Na scenie wokalista Whitfield Crane dosyć szybko złapał kontakt z publiką i dosyć niekonwencjonalnie wciąga do zabawy. A to trzeba machać rękami na boki (normalnie jak w jakimś Opolu), a to trzeba coś krzyczeć w momencie gdy na scenie przyjmie z góry ustaloną pozę itp. itd.. Pomysłów mu nie brakuje, to i sporo jest zabawy. Jednak gdy pod koniec zagrali utwór "Cats In The Cradle" to stwierdziłem, że już dłużej nie chce mi się czekać (na ostatni wyczekiwany numer - "Everything About You") i ewakuowałem się na pole namiotowe, oczywiście w celu nawodniania się, bo upał zaczął sięgać zenitu.
Króciutka przerwa, uzupełnione płyny i można maszerować na kolejny koncert. Tym razem na kolejnych weteranów na tym festiwalu - Pretty Maids. To było 10 energetycznych numerów z taką charakterystyczną melodyjnością. Duńczycy konkretnie pozamiatali podczas swojego występu. Kapitalne brzmienie, spora energia bijąca od muzyków na scenie i sporo dobrej muzyki. Na początku były lekkie problemy z mikrofonem wokalisty, ale na szczęście nie trwało to długo. Zresztą Ronnie Atkins śpiewał na wysokim poziomie. Punktem kulminacyjny był już trzeci numer, czyli "Back To Back" poprzedzony oczywiście "O Fortuna". Był to jeden z lepszych koncertów tej edycji festiwalu. A biorąc pod uwagę, że odbywał się w pełnym słońcu, które po prostu grillowało wszystko i wszystkich - to jeszcze większy szacunek dla muzyków. Grać w takich warunkach i cały czas uśmiechać się od ucha do ucha... brawo! Muszę przyznać, iż numer "Red, Hot And Heavy" kończący występ Pretty Maids przyjąłem z mały "rozczarowaniem" - po prostu nie chciałem, żeby ten koncert już dobiegł do swojego końca. Niestety festiwalowe realia są jakie są i tutaj nie ma czasu na przedłużanie występów, czy dodatkowe bisy.
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to Sabaton. Przyznam szczerze, że po marcowym koncercie z Wrocławia to niespecjalnie miałem ochotę ponownie oglądać Szwedów na żywo. Alternatywą było... smażenie się na polu namiotowym, więc wybrałem grillowanie się pod sceną. Szwedzi jak zwykle: przed swoim występem puszczają mega hiciarski "The Final Countdown" zespołu Europe, później jest krótkie intro zasadnicze i start od kawałka "Ghost Division". Tak samo było oczywiście na Wacken. Później było zresztą bardzo podobnie do innych koncertów tego zespołu. Nie brakowało do znudzenia powtarzanego "jeszcze jedno piwo" (oczywiście po niemiecku), oraz przymilania się Brodena do publiczności. Festiwalowe realia - czyli mało czasu na występ - i zespół w większości postawił na sprawdzone koncertowo numery. "Into The Fire", "Cliffs Of Gallipoli", "The Art Of War", "Primo Victoria", czy "Metal Crue". Były też numery z nowej płyty: "Gott Mit Uns", "Carolus Rex" i zaśpiewany po szwedzku "The Carolean's Prayer". Z ciekawostek to jedynie "Midway", bo "Swedish Pagans" grane jest już od dłuższego czasu. Koncert ogólnie dosyć przeciętny i lekko wymęczony. Niby są nowe twarze w Sabaton, ale generalnie to wszystko wygląda tak samo. Te same teksty Brodena, te same zachowania muzyków na scenie, brakuje w tym jakiejś oryginalności i powiewu świeżości (a takie fajne koncerty grali w okolicy 2007-2009 roku). Lekko sytuację podratowała spora ilość pirotechniki, której Szwedzi nie żałowali. Niezła była też akcja Joakima, który pomiędzy utworami zapytał kto ma taką kamizelkę z blachami jak on. Kilka osób się zgłosiło, szybkie ustalenie co do rozmiarów i fan został poproszony... żeby podpłynął na ludziach za barierkę i Broden wymienił się z nim kamizelkami w trakcie kolejnego kawałka. Bardzo fajne to było. No i fan ma mega pamiątkę z koncertu.
Szybki powrót na pole namiotowe w celu uzupełniania płynów, bo gorączka dalej nieprzyzwoita i szybki spacer pod Black Stage, gdzie już gra Motorhead. Koncert którego w zasadzie nie powinno być... przypomnijmy, iż Lemmy wiosną przeszedł poważną operację i w związku z tym odwołano wszystkie letnie występy na festiwalach. No właśnie wszystkie, ale z wyjątkiem tego na Wacken. Niestety na nic to wszystko się zdało, w tych piekielnych warunkach lider Motorów wytrwał na swoim posterunku przez sześć numerów. Później niestety z powodów zdrowotnych musiał opuścić scenę. Cóż... od początku to był szalony pomysł z tym koncertem, a biorąc pod uwagę warunki jakie panowały tego dnia, to brakuje słów. Ogólnie wielki szacunek dla Lemmego, że spróbował zagrać ten koncert.
Mocno skrócony występ Motorhead to dodatkowy czas na odpoczynek, bo do urodzinowego koncertu Doro pozostała ponad godzina. Ale zanim udaliśmy się na występ Królowej Metalu, to Michał zaliczył show Curvus Corax:
W życiu bym się nie spodziewał, że odpuszczę sobie z własnej, nieprzymuszonej woli koncert Motorhead. Wszak Lemmy z ferajną to żywa legenda o której powiedziało i napisało się już wiele. Można nie lubić ich sztuki, nie sposób jednak nie przecenić ich wkładu w metalową muzykę i kulturę. A ja i lubię i szanuję. Ale cóż festiwale rządzą się swoimi prawami... Będąc na największym metalowym festiwalu w Europie, poszedłem na najbardziej niemetalowy chyba koncert. Corvus Corax poznałem stosunkowo niedawno. Grali na tegorocznym Castle Party, stając się dla mnie najjaśniejszym punktem tej imprezy. Niesiony pokencertowymi emocjami, postanowiłem, że chcę tych emocji dostąpić jeszcze raz. Tym bardziej, że zespół zapowiedział występ w towarzystwie bębniarzy z Wadokyo, co dla mnie - niespełnionego bębniarza - było nie bez znaczenia...
Rozpoczęli bębniarze, co od razu wywołało uśmiech na mej twarzy. Nie tylko synchronizacja rytmu ale i dopracowanie każdego ruchu robiło na mnie niesamowite wrażenie. Wielość bębnów ale i pałek używanych do gry (dość powiedzieć że momentami filigranowe kobiety grały na dużych bębnach czymś na kształt kija bejzbolowego) przyprawiało o zawrót głowy... Później niestety było przez kilka chwil gorzej... Podejrzewam, że niełatwo nagłośnić szaloną ferajnę. Jednak po Wacken spodziewałbym się brzmienia co najmniej bardzo dobrego. A tu okazało się, że nie wszystkie instrumenty brzmiały jak trzeba a dudy naszego rodaka - PanaPetera - w ogóle nie były nagłośnione... Odbierało to radość z odbioru koncertu. W pewnym momencie zresztą PanPeter po swojej zupełnie nienagłośnionej solówce zszedł w bok sceny, podszedł do stołu akustyków i - domyślam się z gestykulacji i mimiki twarzy - dał dość jasno do zrozumienia co o takim nagłaśnianiu koncertu myśli... Poza tym zawiedziony byłem od początku postawą publiczności. Nie wyobrażałem sobie, że można TAKI koncert oglądać tak statycznie. Po krótkim szoku stwierdziłem jednak że sam będę wzorem do zabawy i nie zważając na statycznych Niemców dałem się porwać zabawie. Okazało się, że koncert rozwinął się w dobrym kierunku. Wspólne śpiewanie w trakcie "Havfrue", zabawa w "Call And Response" w "Venus, Vina, Musica" czy aktorskie niemal popisy w "In Taberna" to było to co rozruszało publikę. Mimo, że dźwięk szwankował, to światła, ognie i scenografia stanowiły o dobrej jakości całego show. Bo jako show trzeba ten koncert rozpatrywać. Maski, stroje i różne rekwizyty - niejeden zespół blackowy lub folkmetalowy mógłby nauczyć się sporo od Corvusów. Zresztą energii też... Okazało się bowiem, że kiedy publika zaczynała się bawić muzycy nakręcali się jeszcze bardziej. A im bardziej oni się nakręcali tym tłum szybciej skakał, skandował, klaskał, szalał... Zespół udowodnił, że bez typowo metalowego instrumentarium można wytworzyć cholernie dziką energię i porwać publikę do niezłej zabawy! I nagle okazało się że to już koniec. Zespół schodził w towarzystwie gromkich braw.
A ja... a ja wracałem zadowolony z koncertu i usatysfakcjonowany, że to w Polsce muzycy pozwolili sobie na jeszcze większą spontaniczność a publika wytworzyła znacznie więcej energii. Niemniej jednak - Corvus Corax - zdecydowanie polecam na żywo!
Pokrzepieni ponad godzinnym nicnierobieniem udajemy się pod True Metal Stage, gdzie sympatyczna Dorotka rozpoczyna swój występ. O tym co się tam działo opowie Strati:
Doro to chyba jedna z niewielu kobiet, które nie obawiają się chwalić swoim wiekiem. Co prawda wokalistka nie opowiada na prawo i lewo ile ma lat, ale każdy zdający sobie sprawę z tego, w jakim wieku zakładało się metalowe kapele w latach osiemdziesiątych, łatwo obliczy sobie szacowany wiek królowej niemieckiego metalowego grania. Doro hucznie czciła już 20 i 25-lecie swojej muzycznej kariery, nic dziwnego, że skusiła się także na fetę z okazji 30-lecia. Tym bardziej nie dziwi, że wybrała najsłynniejszy heavy metalowy festiwal świata, miejsce, w którym wielu muzyków realizuje swoje największe wydarzenia. Co prawda Doro konsekwentnie na swoich jubileuszach zamiast stawiać na przekrojowy set z całej działalności, stawia na te same, sprawdzone hity - ekspresja, dynamika, radość grania doskonale rekompensują ten minusik. Rzeczywiście set był zdominowany przez "klassikery" Warlock, kawałki z ostatnich solowych dwóch płyt oraz covery. Nie dość, że sama Doro jest istnym dynamitem na scenie, a koncerty jej zespołu to heavy metal w czystej, klasycznej postaci, to wokalistka postanowiła podkręcić atmosferę zapraszając do wspólnej zabawy na scenie fanów z całego globu (zaśpiewali z nią "We Are The Metalheads") i Biffa Byforda, który przyjechał tylko po to żeby zaśpiewać z nią cover Saxon. Prawdopodobnie miał się pojawić także zaprzyjaźniony z Doro Lemmy Kilmister, ale poprzedniego dnia podczas własnego koncertu zasłabł. Ten absolutnie klasyczny koncert zyskał do szpiku kości tradycyjną oprawę rodem z wielkich rockowych widowisk lat osiemdziesiątych, z charakterystycznymi światłami i windowaną perkusją. Fakt, że do repertuaru koncertu trafiła tylko jedna ballada (klasyczny "Für Immer"), a samo show cechowało tempo, sprawiło, że przyjemny czas minął jak z bicza trzasnął. Zegarek wyjęłam dopiero na umiejscowionej w drugiej części setu koszmarnie nudną i żenującą jak zawsze solówkę perkusyjną Johnny'ego Dee. Aż szkoda, że zamiast marnotrawić czas na taką kupę zespół nie zdecydował się na jaką perełkę z czasów "True At Heart" czy "Angels Never Die". Oczywiście byłaby to wisienka na torcie, bo sam koncert w takiej postaci, w jakiej był, to zdecydowanie jeden z najlepszych gigów na tegorocznym Wacken.
Prosto ze świetnego koncertu Dorotki udajemy się na Party Stage, gdzie zainstalowany już jest zespół Amorphis. Krótka chwila oczekiwania i Finowie meldują się na scenie. I zaczynają akustycznie od kawałka "I Know How To Die". Później poleciały "Damage Case" i "Stay Clean". Również w akustycznych aranżacjach. W między czasie wokalista Tomi Joutsen opowiada, że to będzie specjalny koncert, że utwory będą trochę inne niż zazwyczaj itp. Jakoś niezbyt to mnie przekonuje i po tych trzech pierwszych numerach, a dokładnie w trakcie czwartego postanawiamy się ewakuować na pole namiotowe. Trudy upalnego dnia mocno dają się w kość, a przed nami jeszcze nocny koncert Grave Digger. Jak się później okazało w połowie występu finów nastąpiła zmiana instrumentów i druga część była już taka "normalna". W sumie troszkę szkoda, że nie przeczekałem tej akustycznej części, bo Amorphis na żywo to zawsze kawał dobrego grania jest. Oczywiście pod warunkiem, że nie "przesadzają" z akustycznymi instrumentami. No ale żarty na bok. Chwila odpoczynku i wracamy pod True Metal Stage. Godzina 1:45, temperatura spadła pewno do jakichś 30 stopni, więc zaczynamy koncert Grave Digger i tutaj ponownie wypowie się Strati:
Grave Digger to jeden z najbardziej przewidywalnych zespołów na świecie. Od lat koncerty Kopigrobka wyglądają tak samo. Z precyzją aptekarza można obliczyć jakie utwory się pojawią w danym momencie i jak potoczą się losy najbardziej ekscytującej części koncertu czyli bisów. Jedyna zmienna w tym równaniu to przepisowe trzy utwory pochodzące z ostatniego albumu. Gdy pojawia się nowa płyta, do repertuaru trafia numer tytułowy, a na miejsce pozostałych wskakują nowe, promowane kawałki. I tak też właśnie wyglądał koncert Grave Digger na Wacken w nocy z czwartku na piątek. Nocny klimat nastrajał nas specjalnie - zazwyczaj o drugiej w nocy pod sceną są już pustki (metaluchy śpią, piją, lulki palą), więc między tymi, którzy zostają, a muzykami wytwarza się specyficzna "więź" i atmosfera. Tym razem czar prysnął wraz z pomrukiem pierwszych nutek tytułowego numeru z ostatniej płyty "Clash Of The Gods". Numer przetoczył się jak walec przez publikę nie odganiając czającego się snu z powiek. Na szczęście niemieccy muzycy kochają Wacken, więc można było się spodziewać, że na scenie pojawi się coś - cokolwiek - co sprawi, że koncert AD 2013 nie będzie mieścił się w haśle "widziałeś jeden koncert Grave Digger - widziałeś wszystkie". Faktycznie za kontuarem wyglądającym jak wielki karton ukrył się chórek z Van Canto śpiewający refreny, a pod koniec koncertu na deski sceny wyskoczył Joakim Broden i mocarnie zaśpiewał zwrotki hymnu "The Clans Are Marching". Występ tradycyjny, solidny - ale dający wyczuć, ze obecnie Grobokop z o.o. to już firma, która realizuje zamówienie grając koncert, a nie banda fanów metalu cieszących się z każdej chwili spędzonej na scenie.
Wymęczeni całodniowym upałem, zmęczeni po solidnej dawce koncertów, niewyspani (a Grave Digger skończył grać o 3 w nocy), postanawiamy jeszcze chwilę posiedzieć i pogadać. Oczywiście trwało do trochę dłużej, no ale kto by się tym przejmował. Kilka krótkich godzin snu i słońce ponownie nie daje pospać dłużej. Na szczęście sobota wita nas zdecydowanie mniejszym upałem, a na niebie widać trochę chmur, które w ciągu dnia pojawią się w większej ilości. Ostatni dzień festiwalu zaczynamy na różnych scenach. Michał wybrał się na Alestorm, a ja na Fear Factory. Zaczniemy od Brytyjczyków:
Fear Factory mnie nie porwało... W sumie nie słucham na co dzień Amerykanów ale z ciekawości chciałem zobaczyć ich występ - zgodnie z radą Gumbyy'ego. Po dwóch kawałkach wystarczyło mi i przeniosłem się czym prędzej pod Party Stage, gdzie swój występ dawali piraci z Alestorm. Zespół zgromadził pod sceną sporą liczbę fanów, którzy wspólnie odśpiewywali kolejne morskie opowieści. Koncert "płynął" naprawdę nieźle. Zagrany na dużej energii z dużą dozą humoru. Chłopaki mieli fajny kontakt z publiką. Jedynym zgrzytem dla mnie był - niestety też "pływający" wokal. W miejscu w którym stałem - czyli po lewej stronie sceny uciekał on niemiłosiernie i trzeba było się domyślać tekstów. Psuło to odbiór. Chociaż podobno bardziej na środku - jak relacjonowali inni - dźwięk był bardziej klarowny. Doczekałem się swoich ulubionych utworów - "Kellhauled" i "Shipwrecked" - hitowych petard. Ale największe wrażenie zrobił na mnie "Pirate's Song" w trakcie którego spora część publiki usiadła na ziemi i odśpiewywała refren z zespołem naśladując ruchy wiosłujących galerników. Nie tylko ja zbierałem szczękę z ziemi. W tłumie zagubili się chyba też fani Sabatona gdyż w pewnym momencie między utworami dało się słyszeć "Noch ein bier!". Riposta wokalisty była celna - "Fuck beer, He Have Rum!" - co było zresztą wstępem do utworu wychwalającego napój piratów. Miło było patrzeć, jak muzycy cieszą się koncertem. Biegali po scenie, wychodzili na jej boki - po prostu bawili się przednio! Można oczywiście się czepiać, że muzycznie zespół nie porywa, że nasłuchali się Running Wild i realizują chłopięce marzenia o piratach. A jednak koncert był kawałem dobrej metalowej sztuki. Wiem jedno - z chęcią wybiorę się na koncert klubowy aby jeszcze lepiej wsłuchać się i wczuć w klimat "morskich opowieści".
Mój pierwszy sobotni koncert to maszyna o nazwie Fear Factory. Uwielbiam ten zespół i było oczywiste, że podczas tego koncertu zamelduje się przy barierce. No powiedźmy, że ten plan wykonałem w 99%, bo byłem w drugim rzędzie. Fakt, że przede mną stało dziewczę z Kostaryki (pozdrawiam!) o ponad głowę niższe niż ja. A na scenie Fabryka mieliła aż miło. Festiwalowy występ, przepisowa godzina grania, więc wiadomo co i jak. To co miało być zagrane, to panowie zagrali... z jednym małym zastrzeżeniem, bo zabrakło "Obsolete". Ale to tylko moje chciejstwo. A tak poza tym to totalna rozpierducha, unicestwienie i pożoga. Patrząc na setlistę nie mogło być inaczej: "Demanufacture", "Self Bias Resistor", "Shock", "Edgecrusher", "The Industrialist", "Powershifter", "What Will Become?", "Archetype", "Cyberwaste", "Replica" i "Martyr". Co by tutaj nie napisać to i tak wyjdzie na to, że było pozamiatane. Zresztą w przypadku tego zespołu jest tak za każdym razem. Czy to w klubie na małej scenie, czy też a wielkim festiwalu. Sprawdziłem Fear Factory w każdych z tych warunków i petarda była za każdym razem. Ten występ na Wacken to nie był ten który najbardziej będę pamiętał, ale oczywiście o jakiejś słabości nie ma mowy. Jak dla mnie to był jeden z lepszych koncertów na tej edycji festiwalu.
Kolejna pozycja w rozpisce niespecjalnie mnie kręciła, bo zespół Sonata Arctica to nie jest moja bajka. Ale Strati zadeklarowała się, że dzielnie będzie nas reprezentowała pod Party Stage, więc czym prędzej udaliśmy się na muzyczne zakupy.
Sonata Arctica występowała na mniejszej scenie, Party Stage - zaczęła w upale, skończyła w deszczu, ot wackeńska, nieco nadmorska pogoda. Niestety przez słoneczną część koncertu koncentrowała się na utworach z ostatniej płyty, "Stones Grow Her Name", a pojedyncze perełki z poprzednich zaserwowała w części deszczowej, której niestety nie dane mi było usłyszeć. Sonata jest jednym z pierwszych zespołów tak zwanych "power metalowych", która zerwała z etykietką lukrowanego patataj na rzecz grania uchodzącego za ambitniejsze. Dzięki temu koncert Sonaty - przynajmniej w "słonecznej" części nie przypominał tego, czego moglibyśmy się spodziewać po Sonacie grającej w pierwszych latach XXI wieku. Kakko jest w niezłej formie wokalnej, tylko jego wizerunek wychudzonego szczupaka w obcisłej koszulce bez rękawów psuje estetyczny odbiór tego przecież "metalowego" zespołu.
Solidne oberwanie chmury spędziliśmy na zakupach w Metal Market i pod True Metal Stage wróciliśmy na koncert Anthrax. Muszę przyznać się bez bicia, że po raz pierwszy miałem przyjemność obejrzeć ten zespół na żywo. Jak grali trasę pod szyldem Big Four to na czeski koncert spóźniliśmy się przez mega korki na trasie dojazdowej. Tym razem postanowiłem nie odpuścić tego koncertu. Co prawda nie udało mi się obejrzeć całego występu thrash metalowców, ale to co widziałem, to palce lizać. Anthrax na scenie to sporo pozytywnej energii i mnóstwo luzu. Tak wyluzowanej kapeli na koncercie dawno nie widziałem. Po prostu Joey Belladonna to odpowiedni frontmann dla tej kapeli. Zaczęli z grubej rury, bo od "Among The Living" i już wiedziałem, że jeńców nikt tutaj brać nie kazał. Wiadomo, że nie wszystkie "nowsze" płyty urywają conieco, ale jak lutowali starymi numerami, to aż miło się robiło. "Caught In A Mosh", " I Am The Law", " Efilnikufesin (N.F.L.)", czy "Indians". Miazga, prawda? Ponadto było cover "T.N.T." zespołu AC/DC, oraz piękna dedykacja dla Ronniego Jamesa Dio i Dimebaga Darrella w utworze "In The End", oczywiście poprzedzony instrumentalnym "Hymn 1". Na scenie odsłonięto wielkie podobizny tych dwóch muzyków i wyglądało to po prostu niesamowicie. Ogólnie był to bardzo dobry koncert i mam wielką ochotę zobaczyć Anthrax jeszcze raz, tym razem już w pełnym wymiarze czasu. Na Wacken musiałem końcówkę występu Amerykanów odpuścić, gdyż w tym czasie zaczynały się konferencje prasowe Alice Coopera i Doro. Heh... Alicja się sporo spóźniła i jak się później okazało mogliśmy spokojnie obejrzeć występ Wąglika do końca.
Jedną z większych gwiazd tegorocznego Wacken był niewątpliwie Alice Cooper. Przyznam szczerze, że wielkim fanem tego wokalisty nie jestem. Znaczy się sporo jego utworów znam, kilka płyt w domu też mam, ale jakoś tak bez większego ciśnieni. Co innego koncert. Pierwszy raz Coopera zobaczyłem też na Wacken (w 2010 roku) i zostałem pozamiatany. W tym roku spodziewałem się tego samego, a jeszcze swoje dołożyli znajomi z Katowic, którzy byli wcześniej na koncercie gdzieś w Czechach. Jak widać nastawienie i oczekiwania były sporo. Nie owijając w bawełnę od razu powiem, iż Alice w pełni usatysfakcjonował mnie swoim występem. Tradycyjnie show było na bogato - chociaż mniej tego teatrzyku niż 3 lata temu, co bardziej mi podpasowało. No i oczywiście ja czekałem na "swoje" numery. Oczywiście nie mogło ich zabraknąć: "House Of Fire", "No More Mr. Nice Guy", "Poison" i "School's Out". Ponadto kapitalne "I'm Eighteen", "Caffeine", "Dirty Diamonds", czy "Welcome To My Nightmare". Teatrzyk oczywiście na poziomie, nie zabrakło różnistych gadżetów, ścinania głowy i wielkiego Coopera mutanta (hehe). Ponadto kapitalna była "sekcja coverowa", którą zagrano w środku koncertu. Zaprezentowano cztery utwory: "Break On Through (To The Other Side)" The Doors, "Revolution" The Beatles, "Foxy Lady" The Jimi Hendrix Experience i "My Generation" The Who. Podczas wykonywania poszczególnych kompozycji z tyłu sceny odsłaniano płachty z nagrobkami poszczególnych muzyków. Mało tego, na scenie w odpowiednich chwilach pojawiały się... kamienie nagrobne. Piękny sposób na upamiętnienie Tych co od nas odeszli. Muszę przyznać, że ten koncert Alice Coopera zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i był to jeden z jaśniejszych punktów tego Wacken. Brawo Alicja!
Kolejna pozycja w koncertowej rozpisce to Nightwish i ponownie przemawia Strati:
Koncert Nightwish na Wacken w zasadzie spełnił moje życzenie wysnute w 2005 roku, kiedy zespół szukał wokalistki. Jedyną sensowną osobą, która pasowała mi do Finów była Floor Jansen. Nie minęło siedem lat, kiedy Floor dołączyła do koncertowego zestawu Nightwish, a tegoroczny występ na Wacken pokazał, że jeśli grupa jej nie przyjmie na stałe - przegra karierę. Floor kapitalnie łączy elegancję i posągowość Tarji z energią Anette. Nad Tarją góruje metalowym podejściem do odbioru muzyki na scenie, a Anette w zasadzie wszystkim. Przede wszystkim jednak ma rewelacyjny głos i mimo tego, że w Nightwish jest od niedawna, publika kupuje są bez gadania. Jedno zdanie zachęcające publiczność do okrzyku wystarczyło, żeby pod sceną rozległ się wrzask radości tysięcy ludzi. Floor załatwiła to bez popiskiwania "Hallo Wacken!" i wdzięczenia się. Dzięki temu, że występowi towarzyszyła kapitalna, głównie pirotechniczna, oprawa sceniczna, a sama setlista omijała szerokim łukiem typowe hiciory typu "Wishmaster" koncert wydawał się raczej show metalowej muzyki filmowej niż kolejnym z rzędu koncertem Nightwish. Choć muzycy z racji pirotechniki nie mieli pola do popisu w poruszaniu się na scenie, trudno było oderwać oczy od widowiska. Uwagę przykuwało piękne oświetlenie, czerwone ognie, słupy dymu - a wszystko w rytm tych najbardziej "filmowych", epickich kompozycji grupy. Do tego kapitalne nagłośnienie, krystaliczne brzmienie, efektowne niespodzianki typu Troy Donockley (grający z zespołem na kilku płytach) grający na folkowych instrumentach choćby w "Last Of The Wilds". Koncert place lizać. Napisałabym, że kto nie był, ma czego żałować... ale na szczęście będzie można nadrobić zaległości oglądając DVD rejestrujące ten koncert.
Ostatnia pozycja tegorocznego Wacken to było dla Strati Meshuggah, a dla mnie Rage z Orkiestrą. A raczej Orkiestra i Rage, ale o tym za chwilkę, a teraz Strati:
Koncert Meshuggah był jednym z ostatnich koncertów tegorocznego Wacken. Podczas gdy na "Black Stage" rozbrzmiewały smyczki Lingua Mortis Orchestra z towarzyszącym im Rage, a "True Stage" szykowała się do przyjęcia ukochanych przez Niemców folkowców z Subway To Sally, na mniejszej scenie, na końcu terenu festiwalu rozgrywał się ascetyczny, przedziwny spektakl. Zatopiona w widmowych, nierealnych światłach scena produkowała z robotyczne, transowe, a jednocześnie pokręcone i mocne dźwięki. Całość sprawiała wrażenie koncertu rozgrywającego się gdzieś na stacji orbitalnej kierowanego do banitów z życiodajnego systemu podtrzymującego orbitalny biotop. Choć ci metalowo-progresywni kosmici mają na koncie osiem krążków, koncert zdominowały ostatnie trzy, z czego dwa ostatnie utwory ("In Death - Is Life" i "In Death - Is Death") dobitnie pokazały, że tego typu zespoły pokazują "fucka" klasycznej, rockowej formie koncertu. Nie dość, że wbrew utartym schematom nie sięgają pod koniec setu po wiekowe hity, to jeszcze trwonią swój bezcenny czas sceniczny na demonstrowanie kilkuminutowych, transowych wstawek podczas których nic się nie dzieje. Co prawda kosmiczni banici docenią kilkominutowe miganie świateł przypominających oświetlenie włazów w statku kosmicznym w rytm jakiejś jęczącej struny, ale dla choćby hard rockowych Teksańczyków niezabawienie publiczności w tym czasie chwytliwym hiciorem byłoby nie do pomyślenia. Mimo to, muszę przyznać, że kosmiczna banitka jest zachwycona i chętnie uda się na kolejny koncert "Maczugi". Dodatkowo totalnym absurdem było ujrzenie faceta w koszulce Devina Townsenda (ilu znacie gości w koszulkach Devina Townsenda, hę?) kołyszącego się w piątym rzędzie rytm transowego basu. Zważywszy fakt, że Devin deklaruje Meshuggah jako swój ulubiony zespół, można po nitce do kłębka dojść, skąd ów człowiek wziął się na tym koncercie ;)
Lingua Mortis Orchestra feat. Rage to nowy muzyczny projekt muzyków wiadomego zespołu. Wagner i Smolski wymyślili sobie nową muzykę, którą napisali na orkiestrę, bas, gitarę i perkusję. Znamy z tego zespół Rage i nikogo to nie dziwi. W planach jest pełnowymiarowa płyta z takim materiałem i panowie postanowili troszkę uchylić rąbka tajemnicy. Przyznam, iż trochę trudno ocenić mi to co usłyszałem. Brzmienie tego koncertu dalekie było od ideału i kilkakrotnie zmieniałem miejsce odsłuchu, żeby więcej i lepiej słyszeć. Ciężko też było od razu ogarnąć te wszystkie orkiestrowe aranżacje nie znając wcześniej materiału. Powiem tak - potencjał w tym jest spory i ostrzę sobie ząbki na ten album. Jak ze sceny poleciało "From The Cradle To The Grave" i "Empty Hollow" to byłem wniebowzięty i solidnie pozamiatany. No i zupełnie nie wiem o co chodziło z zagranym na końcu "Straight To Hell". Tak ni z gruchy, ni z pietruchy... Przed koncertem spodziewałem się, że to będzie coś w stylu płyty koncertowej "Lingua Mortis" czyli starsze utwory Rage w orkiestrowych aranżacjach. Było inaczej, ale jak napisałem wcześniej - jestem dosyć pozytywnie do tego nastawiony.
Ten koncert definitywnie zakończył to Wacken Open Air. Byłem na tym festiwalu po raz 9 z rzędu i mam nadzieję, że w przyszłym roku będę wspólnie świętował: 25 WOA i moją dziesiątkę. Tegoroczna edycja nie była zachwycająca jeśli chodzi i skład. Nie było jakiejś wielkiej petardy i koncertu, który by mnie powalił na kolana. Za to było kilka naprawdę zacnych sztuk: Annihilator, Powerwolf, Alice Cooper, Fear Factory, Nightwish, Anthrax, Doro, czy Pretty Maids. W drugi dzień zmasakrował i uwędził nas koszmarny upał, ale nikt tak naprawdę nie narzekał. Ekipa jak co roku wspaniała, atmosfera sympatyczna i te trzy dni na festiwalu to za każdym razem jest świetna przygoda. Za każdym razem człowiekowi jest żal, że to już się skoczyło i trzeba wracać do domu.
Krótki sen i w niedzielę rano ruszamy w podróż powrotną. Jeszcze małe problemy z samochodem (rozładowany akumulator), ale sympatyczna ekipa z Anglii ratuje nas z opresji. W drogę powrotną ruszamy koło 13-tej i... nie kierujemy się bezpośrednio do Wrocławia. Tym razem mamy chytry plan: zwiedzanie Hamburga i nocleg w Bremen (Iwonka - jeszcze raz śliczne dzięki, uściski i buziaki!!). No ale to już inna inność i nie czas i miejsce o tym pisać. We Wrocławiu meldujemy się we wtorek w nocy i to koniec przygody pod tytułem "Wacken Open Air 2013".
Na koniec jeszcze podziękowania dla "mojej" ekipy: Strati i Michała - jesteście wspaniali z Wami Wariatami to zawsze i wszędzie. Ponadto serdeczne pozdrowienia i podziękowania z wspólnie spędzony czas dla: Thomena i Dziadka - Jesteście Wielcy, oraz dla Romany z mężem.
|