The Flying Eyes, The Golden Animals, Same Road Kawałek Podłogi, Koszalin - 20.08.2013 r.
19.08.2013 roku kolejną trasę po Polsce rozpoczęła ekipa z The Flying Eyes, podczas której odwiedzić miała Szczecin, Koszalin, Poznań, Gdynię, Warszawę i Kraków. The Flying Eyes to młoda grupa z Baltimore grająca muzykę silnie inspirowaną sceną lat 70-tych, w szczególności Black Sabbath, Led Zeppelin, Steppenwolf czy też Misfits z Danzigiem na wokalu. Ich najnowszy album zdobywa bardzo dobre oceny w prasie, a w Niemczech już jakiś czas temu stali się nawet małą sensacją (głównie za sprawą znakomitego występu w legendarnym Rockpalast) i kluby podczas ich występów zawsze są pełne. W Polsce jeszcze takiej popularności nie mają i przyznam się, że sam też nic o nich wcześniej nie wiedziałem. Z czystej ciekawości odpaliłem jednak kilka ich kawałków na komputerze... i odpłynąłem. Nie minęło dużo czasu a już miałem bilet na koszaliński koncert w portfelu. A przynajmniej coś co bilet przypominało...
Koncert odbył się w prowadzonym przez współzałożyciela Mr. Zoob klubie Kawałek Podłogi. Bilet kosztował 20 złotych, jednak przy zakupie okazało się... że w zasadzie go nie ma. Otrzymywało się kawałek karteczki z pieczątką i tyle. Podejrzewam, że wynikło to z faktu, iż pierwotnie planowano tego dnia koncert w innym mieście, ale tak się złożyło, że miejscówka została zamknięta. Domyślam się, że bilety nie doszły na czas do Koszalina i dlatego właśnie fani musieli zadowolić się zwykłym kawałkiem kartki. Moim zdaniem można jednak było wydrukować "na szybko" coś ładniejszego. W klubie zjawiło się około 100 osób, co nie było wcale złym wynikiem biorąc pod uwagę czas (wtorek wieczór) i niezbyt dobry marketing (plakatu reklamującego to wydarzenie nigdzie nie widziałem). Szkoda tylko, że większość gości była typowymi "kanapowcami" - przede wszystkim siedzieli i pili piwo miast się bawić przy dźwiękach muzyki. No ale cóż zrobić.
Jako support wystąpiło lokalne trio Same Road, określające swoją muzykę jako mieszankę psychodelii, space rocka i improwizacji. Zespół nie posiada żadnego wokalisty - jest to projekt typowo instrumentalny. Jako rozgrzewka sprawdzili się bardzo dobrze, ale nie wiem czy wytrzymałbym cały, pełnowymiarowy set. Gitarzysta jest znakomity i posiada duże umiejętności, bas i perkusja pilnują aby to wszystko trzymało się kupy (choć kilka małych wpadek się zdarzyło) - muzyka to jednak trochę nie moja bajka: dla mnie utwory były za mało zróżnicowane i wszystko brzmiało podobnie. Pół godziny? Jak najbardziej. Ponad? Podejrzewam, że bym się zmęczył. Jeśli lubicie długie, szalone solówki - sprawdźcie. Jeśli natomiast szukacie czegoś, co byście mogli nucić w wolnym czasie - nie ta bajka.
Po przerwie technicznej (i małych problemach) na scenie pojawił się duet z Brooklynu: The Golden Animals. Nieczęsto zdarza się widzieć rockową grupę składającą się tylko z gitarzysty/wokalisty i perkusistki - byłem więc bardzo ciekawy tego co usłyszę. Grupa zaprezentowała utwory z zarówno debiutanckiej płyty "Free Your Mind and Win a Pony", jak również kawałki z nadchodzącego krążka "Hear Eye Go". Było więc... hmm, "hippisowsko": The Golden Animals wyglądają bowiem jakby przed chwilą wyciągnięto ich z Woodstocku (tego oryginalnego). Ich muzyka również brzmi, jakby pochodziła z lat 60-tych. Ba!, za sprawą odpowiednich ustawień i sprzętu, na żywo odnosi się wrażenie słuchania płyty analogowej. Większość utworów to kompozycje proste, ale szybko wpadające w ucho - inspiracje The Doors czy Simon & Garfunkel bardzo wyraźne. Pod koniec muzyka stała się bardziej drapieżna, nie tracąc przy tym jednak charakteru: Tomy Eisner mógł się wówczas popisać znakomitą grą na gitarze. Najlepsza piosenka setu? Zdecydowanie "Follow Me Down".
Po lekkim, onirycznym The Golden Animals przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Ekipa z The Flying Eyes od razu chwyciła publiczność za gęby dynamicznym "Poison The Well" . W końcu część publiczności udała się pod scenę, no i dobrze, bo jak można wysiedzieć na miejscu gdy leci coś takiego? Po mocnym początku przyszła kolej na pierwszy tego wieczoru utwór z najnowszej płyty pt. "Lowlands" - "Long Gone". Utwór w średnim tempie, przypominający dokonania Led Zeppelin czy Cactus, puszczający wyraźnie oczko bluesowi, no i okraszony znakomitą solówką. Dalej mieliśmy mieszaninę "starszych" piosenek pokroju "Overboard" (ze znakomitą grą młodziutkiego Adama Bufano na gitarze), poprzecinanych kawałkami z najnowszego krążka (genialne wykonanie psychodelicznego "Smile"!), a do tego doprawionych zupełnymi nowościami. Okazało się bowiem, że pomimo wypuszczenia trzeciego już albumu, The Flying Eyes ma w "śpiewniku" nie tylko kompozycje, które nie znalazły się na "Lowlands" ale także nowe utwory, które być może trafią na następną płytę. Bardzo płodna grupa. I przy tym niesamowicie żywiołowa na scenie: Adam Bufano (gitara) oraz Mac Hewitt na basie świetnie czują muzykę i widać było, że bawili się równie dobrze co publiczność. Prawdziwą perełką w zespole jest natomiast Elias Schutzman na garach, bowiem facet gra po prostu fantastycznie. Jego idolem jest Bill Ward z Black Sabbath i te inspiracje po prostu widać. W grę wkłada całe swoje serce i efekt jest piorunujący - no i, podobnie jak jego mistrz za młodu, gra bez koszulki dumnie pokazując zarośniętą klatę. A Will Kelly? Cóż, nie można za bardzo się do niego przyczepić, bowiem grał i śpiewał bez zarzutów, ale jednak widać było, iż był przemęczony/znudzony. Było dobrze, ale frontman na pewno nie dał z siebie 100%. Koncert zakończył się dwoma najmocniejszymi numerami z "Lowlands" a więc "Under Iron Feet" oraz "Rolling Thunder", w którym głosem pochwalić się mógł basista. Wykonanie tych trącących wczesnym Black Sabbath czy Budgie utworów było po prostu kapitalne.
Mimo ciekawej setlisty byłem jednak troszeczkę rozczarowany. Nagłośnienie w klubie było bardzo średnie i przy kolejnym koncercie nieco mocniejszej grupy trzeba będzie dłużej popracować. Zabrakło mi również tytułowego "Lowlands", który na innych koncertach się pojawiał a tutaj nie zabrzmiał z powodów technicznych. No i dochodzi kwestia bisów, których... nie było. Grupa miała przygotowany kawałek, podczas którego gitarzysta gra na pile (smyczkiem!) ale niestety go nie zaprezentowała. Powód? Publiczność za cicho domagała się kontynuowana występu. Moim zdaniem jednak zaważyła tutaj frekwencja, która była zdecydowania mniejsza niż na innych koncertach trasy. O ile reszta The Flying Eyes była gotowa wejść na scenę, to Kelly sobie wyraźnie odpuścił. Wielka szkoda. Oczywiście sam występ to cud, miód i orzeszki, no ale uważam, że zespół powinien zaprezentować wszystko co ma przygotowane, choćby po to, aby nagrodzić tych, co kupili płyty. Mam nadzieję, że następnym razem zagrają wszystko co się da - ja będę na pewno, tym bardziej, że obiecano mi darmową wejściówkę. Czekam również z niecierpliwością na nowy krążek. Przeprowadziłem rozmowy z członkami zespołu, pociągnąłem tu i ówdzie za język i dowiedziałem się, że The Flying Eyes myśli o albumie akustycznym. Tylko nie mówcie nikomu, bo to tajemnica!
|