Iron Maiden Piestany, Słowacja - 27.06.2013 r.
Trzy minuty po godzinie 21 z głośników poleciały pierwsze takty utworu "Doctor, Doctor" zespołu UFO. Przed każdym koncertem Iron Maiden jest to dla mnie najbardziej wyczekiwana chwila, ponieważ już wtedy wiem, że do rozpoczęcia show pozostało zaledwie kilka minut. No i można w ramach rozgrzewki trochę sobie pośpiewać. Po tym kawałku poleciało dosyć krótkie intro, a na telebimach wyświetlono filmik z lodowcami w roli głównej. Wreszcie techniczni w pełni odsłonili lodowy wystrój sceny, a z głośników poleciała zapowiedź:
"Seven Deadly Sins Seven Ways To Win Seven Holy Paths To Hell And Your Trip Begins
Seven Downward Slopes Seven Bloodied Hopes Seven Are Your Burning Fires, Seven Your Desires..."
Jeszcze chwila grania z taśmy, efektowny wybuch, na scenę wysypują się muzycy Iron Maiden i rozpoczynają numer "Moonchild". Dickinson na górnym podeście, a reszta od razu melduje się na froncie sceny. Oczywiście z wyjątkiem Nicko, który okupuje swój zestaw perkusyjny z tyłu. Lodowy wystrój sceny, tematyczne intro, "Moonchild" na początek... to wszystko nie jest jakimś tam przypadkiem. Zespół wydał ostatnio DVD "Maiden England" i obecna trasa wspomina rok 1988 i trasę "Seventh Tour Of A Seventh Tour".
Dosyć efektowny początek koncertu. Dickinson w bardzo dobrej formie, a reszta muzyków wygląda na nieźle naładowanych energią, co tylko dobrze zapowiada się na później. Kolejny numer również pochodzi z "7 Syna" i jest to ograny do bólu "Can I Play With Madness". Jakoś niespecjalnie się przejmuję i skupiam się na dobrej zabawie. Akurat w tym kawałku sporo można sobie pośpiewać. Pomału zaczynam czuć, że ten koncert może być całkiem udany. Wcześniej nie oglądałem praktycznie żadnych filmików i zdjęć z tej trasy. Oczywiście nie przesłuchałem też żadnego bootlega, o oglądaniu video nie mówiąc. W setlistę zajrzałem na godzinę przed wyjściem z domu i tak na szybko popatrzyłem co będzie grane. W zasadzie wszystko (oprócz granych numerów) było dla mnie totalną niespodzianką i nowością. W przypadku koncertów Iron Maiden tak jest dla mnie zdecydowanie lepiej, gdyż owy zespół (niestety!) koncert w koncert prezentuje się tak samo. Ktoś to kiedyś trafnie podsumował, że to jest wyborne, ale jednak "objazdowe DVD". Sporo w tym racji.
Kolejny filmik na telebimie, tym razem urywki z serialu "The Prisoner" i intro:
"... We Want Information... Information... Information... Who Are You? The New Number Two. Who Is Number One? You Are Number Six. I Am Not A Number, I Am A Free Man!"
Co było dalej, każdy fan już wie. Bardzo dużo frajdy sprawił mi ten kawałek, gdyż nigdy wcześniej nie słyszałem go na żywo. Świetne wykonanie, a część instrumentalna palce lizać. No i Dickinson dosyć mocno nakręcał ludzi do wspólnej zabawy. Dla mnie była to perełka tego koncertu. Jednak nie ma czasu na głębsze rozważania, bo koncertowa karuzela nie zwalnia tempa i już słyszymy pierwsze takty "2 Minutes To Midnight". Przyznaję szczerze, że ten numer już mi się okrutnie przejadł i jakoś bez większych emocji podchodzę do niego. Na szczęście jak zwykle można sobie w nim sporo pośpiewać, więc nie jest źle. Ogólnie "sprawnie" ten kawałek zleciał i tyle.
Po dosyć mocnym początku koncertu Bruce serdecznie wita wszystkich i chwilę opowiada o tym co będzie się działo podczas koncertu. Wspomina, że będzie kilka numerów z płyty "Seventh Son Of A Seventh Son", po czym zapowiada... "Afraid To Shoot Strangers". Z tym numerem miałem największe "rozdarcie wewnętrzne". Bardzo lubię ten kawałek, jednak do tej trasy pasuje jak... "Fear Of The Dark". No ale jak już zdecydowano, że będzie grany, to nie ma co szukać dziury w całym. Tym bardziej, że ten numer jest niezłą koncertową miazgą, ze szczególnym naciskiem na fenomenalną część instrumentalno-solówkową, dodatkowo podkreśloną efektownymi światłami. No i oczywiście publika miała sporo czasu na wykazanie się. Co by nie mówić, wyszło wyśmienicie. Po koncercie byłem bardzo zadowolony, że ta kompozycja znalazła się w setliście.
Na miejscu nie było czasu, żeby zastanawiać się nad takimi rzeczami, bo na tyle sceny pojawiła się już płachta z szarżującym Edkiem. I już wiadomo, że zespół poleci z "The Trooper". To żelazny punkt każdego koncertu Maiden. Dickinson w swoim tradycyjnym przebraniu, do tego dokładamy wymachiwanie brytyjską flagą i chóralne śpiewy publiczności. Ot "Trooper" jak zwykle. Bruce na górnym podeście, pod nim Janick Gers gra swoje solo i wokalista dla hecy owija jego głowę flagą. Gitarzysta niezrażony zaistniałą sytuacją gra swoje, a Bruce po chwili odkłada drzewiec i zostawia Jana z głową zawiniętą w Union Jack'a niczym jakaś mumia. Wygląda to dosyć komicznie. Całe zajście chwilę trwa, bo Dickinson "przekomarza" się z publicznością czy ma tak zostawić gitarzystę, czy nie. Po chwili jednak "lituje się" nad Gersem i uwalnia go z pułapki.
Kolejne intro z taśmy, tym razem zapowiadające "The Number Of The Beast". Ten kawałek wypadł bardzo okazale. Z prawej strony sceny na górnym podeście pojawił się diabełek znany z wcześniejszych tras, a całość wizualnie wzbogaciły płomienie buchające przez cały numer. Co się działo w refrenach z publicznością, to każdy potrafi to sobie łatwo wyobrazić. Niby numer ograny do granic przyzwoitości, ale w takiej oprawie wizualnej sporo zyskał. Jednak to była tylko "rozgrzewka", przed kolejną kompozycją. Krótka zapowiedź Dickinsona i zespół poleciał z "Phantom Of The Opera". Uch... to kolejny bardzo mocny punkt tego koncertu. Uwielbiam ten numer, a w dodatku niezbyt często jest grany. Genialnie wyszedł fragment przed solówkami, gdy Dickinson zaczął zabawę z publicznością. Na początku udawał, że posiada moc zdalnego odpalenia płomieni, które niby rozpalały się na jego życzenie. A później było wszystkim znane "Scream For Me..." z charakterystycznym unoszeniem rąk ku górze.... a na całej scenie buchały wszystkie ognie. Niesamowicie owe widowiskowo wyglądało. Osobiście uwielbiam tak dopracowane elementy show.
Kolejna pozycja w koncertowej setliście to ponownie ograny do bólu klasyk... no bo jak inaczej określić "Run To The Hills"? Z jednej strony mogliby go czasami po prostu nie grać. A z drugiej... przez wszystkie refreny wszyscy śpiewają jakby to był ostatni numer na tym koncercie. Heh... tak to właśnie wygląda, a ponadto świetne rzeczy działy się w czasie tego kawałka, oj działy się. Zacznijmy od tego, że na "mój" skraj sceny (stałem tam gdzie zawsze gra duet Dave & Adrian) zawędrował... Janick Gers. To już samo w sobie jest sporym wydarzeniem (hehe...), ale to nic. Podczas jednego z refrenów Jan wyłapał mnie wzrokiem z tłumu i tak sobie patrząc w oczy wyśpiewujemy kolejne słowa "Run To The Hills, Run For Your Lives"... uwielbiam takie momenty i taki kontakt z muzykiem na scenie - świetna sprawa. Ale to jeszcze nic. Janick cały czas patrząc na mnie w pewnym momencie zaczyna się drapać po brodzie, oczywiście cały czas grając swoją partię. Po chwili bardziej energicznie udaję gest szarpania... po brodzie i cały czas patrzy mi w oczy... ja wreszcie zaczynam łapać o co chodzi... i wielce zdumiony pokazuję na swoją brodę i robię minę "aaa... o to Ci chodzi?". Janick zaczyna śmiać się od ucha do ucha, kiwa głową z akceptacją i czym prędzej ucieka na swoją stronę. Ja jestem w totalnym szoku i ledwo zarejestrowałem, że na scenie pojawił się Eddie. Dla podkreślenia tego faktu po raz kolejny tego wieczoru użyto sporej ilości pirotechniki. No i tradycyjnie Gers zaczyna swoją zabawę z maskotką, a tym razem głównym punktem programu jest przebieganie pomiędzy nogami nieświadomego Edka. Z tym kawałkiem była podobna sytuacja jak z "The Number...". Niby oklepany już do przesady, niby człowiek przed koncertem prawie nie ma chęci go słuchać, a przychodzi co do czego i wygląda to zupełnie odwrotnie. Muszę przyznać, że te wszystkie "elementy dodatkowe" wybroniły "Run To The Hills". No i podczas tego numeru moje gardło po raz pierwszy zaczyna dopominać się o większą troskę... taaa akurat.
Tym bardziej, że kolejną pozycją jest mój ukochany "Wasted Years". Mam cholerną słabość do tej kompozycji, a dodatkowo od trzech lat kojarzy mi się z Kimś bardzo dla mnie ważnym... a tego Kogoś już nie ma pomiędzy nami... Nie ukrywam, że w takich chwilach robi mi się wyjątkowo smutno... No ale to nie miejsce i czas o tym pisać. Jak zwykle z wielką przyjemnością obserwowałem solo, które odegrał Adrian Smith. Za każdym razem ten numer jest dla mnie wyjątkowy i cieszę się, że tak często jest grany na żywo.
Cóż... jednak to wszystko co było do tej pory - zbladło przy kolejnej pozycji w koncertowej setliście. Na ten moment czekałem od ponad roku, od pierwszych wzmianek o tym co może być zagrane na tej trasie. Usłyszeć TEN kawałek na żywo od lat było moim marzeniem. Coś o czym nie raz myślałem i zastanawiałem się, czy będzie mi to kiedykolwiek dane. I teraz stoję przy barierce i właśnie TO się dzieje. O czym mowa? Oczywiście o utworze "Seventh Son Of A Seventh Son". Przyznaję, iż przy pierwszych dźwiękach lekko odpłynąłem... gęsia skórka wędrowała mi po całym ciele. W tej chwili wszystko inne przestało się liczyć. Byli tylko muzycy na scenie, muzyka płynąca z głośników i ja. Reszta gdzieś odpłynęła, odjechała... Bruce w efektownym płaszczu na podeście, reszta muzyków raczej skupiona na swoich instrumentach. Tak jakby wszyscy wiedzieli, że to nie miejsce i czas na większe wygłupy. Na środku, tuż za zestawem Nicko wyjechał wielki Eddie jako Prorok. "7 Syn" zabrzmiał mocarnie, wręcz epicko, właśnie tak jak to sobie wyobrażałem. Potężnie zabrzmiały klawisze, które dodały odpowiedniej mocy i przestrzeni. Wspaniale publika odśpiewała genialne refreny. To było naprawdę coś pięknego. Kulminacją była część instrumentalna. Po tym jak Dickinson wyrecytował:
"Today Is Born The Seventh One Born Of Woman The Seventh Son And He In Turn Of A Seventh Son He Has The Power To Heal He Has The Gift Of The Second Sight He Is The Chosen One So It Shall Be Written So It Shall Be Done"
i opuścił scenę, rozpoczęła się najpiękniejsza cześć tego koncertu. W trakcie owej recytacji z prawej strony, tuż za podestem z tyłu wyjechały... klawisze, które wyglądały jakby to były organy. Za nimi siedziała bardzo tajemnicza postać w demonicznej charakteryzacji. Na koniec (tuż przed opuszczeniem sceny) Bruce "odpala" dwa ognie po bokach Edka i tym samym mamy pełny obraz. Eddie-Prorok piszący coś w jakiejś starej księdze i dwa ognie po jego bokach. Kilka kolejnych minut to już totalny instrumentalny odjazd. Nie potrafię opisać tego co działo się w mojej głowie. Wspaniałości i tyle. Nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić w taki sposób. Genialne brzmienie klawiszy, efektowna oprawa świetlna, do tego dym i pirotechnika... Wspaniałe połączenie muzyki i obrazu. A końcówka (tuż po solówkach) to absolutny majstersztyk. Pirotechnika wybuchająca do klawiszowych wstawek... co po prostu robiło piorunujące wrażenie. Stałem jak oniemiały i nie byłem w stanie o czymkolwiek pomyśleć i cokolwiek zrobić... Na koniec jeszcze efektowny wybuch i mogłem już szukać moją szczękę gdzieś na ziemi.
To było moje spełnienie marzeń w jakże genialnym wykonaniu. Dla takich chwil wciąż chce mi się jeździć na koncerty, zarywać nocki i gnieść się w pociągu czy w innym środku lokomocji. "Seventh Son..." zabrzmiał pięknie, potężnie i epicko. Efektowna oprawa tylko wzmocniła cały ten przekaz. To było dla mnie coś pięknego. Aż żałuję, że po tym numerze nie było kilku minut przerwy, żeby to wszystko sobie przetrawić i poukładać emocje w głowie. No ale nie ma lekko. Trzeba lecieć z setlistą dalej.
Kolejny numer to był "The Clairvoyant", jednak troszkę ciężko było mi się na nim skupić po tak potężnej dawce emocji we wcześniejszym kawałku. Jednak jakoś się pozbierałem i udało mi się pośpiewać refreny. I znowu Maiden nie dało chwili wytchnienia, bo zaserwowali "Fear Of The Dark". Heh... druga kompozycja w tej setliście tak trochę "od czapy". No ale podobnie jak w przypadku "Afraid..." nie zamierzałem wnikać. Skoro go grają, to trzeba dać z siebie wszystko, a jak wiadomo ten kawałek można sobie pośpiewać do woli. No i też tak było. Nawet dosyć niemrawa słowacka publika mocno się zabrała do roboty i chyba wstydu nie było. Od siebie dodam, że mój głos w tym momencie przestał przypominać ludzki. No cóż... od początku sporo śpiewania, krzyczenia, więc taki efekt musiał być. Wiadomo, że wszystkie refreny, melodyjki, a także intro i outro to popisy publiki. To już norma i nikogo to nie dziwi. Na końcu Dickinson chyba się pogubił, bo jakoś niewyraźnie zakończył ten numer, gdyż nie wszedł ze swoim przeciągniętym "I Am A Man Who Walks Alone...". Niby numer nie pasujący do koncepcji trasy, no ale jak zwykle sporo w nim było zabawy i radochy. A czy właśnie nie o to chodzi na koncertach?
Jak był "Fear..." to i musi być "Iron Maiden". Jest to już od pewnego czasu tradycja, co prawda z jednej strony nie lubię tego kawałka, bo oznacza on, iż koncert dobiega końca, ale nic nie może przecież wiecznie trwać... ups, jaki ładny wyszedł mi cytat z Anny Jantar (sprawdziłem u wujka google). Hehe... no proszę, kto by pomyślał, że w relacji z koncertu Iron Maiden użyję tego imienia i nazwiska? A wracając do "Iron Maiden" - taki urok koncertów tego zespołu. To co najważniejsze już zostało praktycznie zagrane i teraz zostają tylko bisy. Oczywiście wcześniej w trakcie tego kawałka z tyłu sceny pojawił się Eddie z ruchomym "płodem", takim jak znamy z okładki "Seven Son...". Na zakończenie kawałka Edkowi efektownie zapaliła się czacha, więc wyglądał wypisz-wymaluj jak na okładce.
Po chwili zespół "żegna się" z fanami, w tłumie lądują gadżety i ku mojemu wielkiemu szczęściu udało mi się złapać frotkę od Harrisa. Ostatnio moja średnia z prezentami to było coś złapane raz na rok, a tutaj taka miła odmiana. Może moja dobra passa powróci do mnie? Jestem jak najbardziej za...
Chwila oczekiwania i z tyłu sceny zmienia się płachta, którą znamy z okładki singla "Aces High", czyli już jest wiadomo co Iron Maiden zagra na pierwszy bis. Trochę się obawiam o formę wokalną Dickinsona, bo jest to jednak bardzo wymagający numer, a już prawie cały koncert za nim. Ale jeszcze wcześniej powtórzył się schemat intro + filmik. Jak łatwo się domyślić było to "Churchill's Speech" z wiadomym obrazem. Bruce wyskoczył na scenę (górny podest) w efektownej czapce pilotce i paradował w niej do końca tego kawałka. Podczas solówek podszedł na naszą stronę i udawał, że ubiera gogle i rozłożył ręce udając samolot. Komicznie wyglądał w takiej pozie i stroju. Co do wokalnej strony, to zgodnie z moim przewidywaniem nie było zbyt różowo. Dickinson śpiewał "na pół gwizdka" wszystkie wymagające fragmenty, a reszta była po prostu powtórzona z lekkim opóźnieniem. Szczerze mówiąc niezbyt podoba mi się takie rozwiązanie i wolałbym, żeby takich zabiegów nie stosowano w przyszłości. Po raz kolejny pojawiło się sporo pirotechniki, co dodatkowo ubarwiło wykonanie tego czadowego numeru. Bis numer dwa, to ponowny powrót do płyty "Seven Son..." i oczywiście "The Evil That Men Do". Ta kompozycja była kolejnym pewniakiem. Od dawna była grany na żywo, więc nie było mowy, że jej zabraknie. I bardzo dobrze, bo mi to jak najbardziej pasuje, gdyż bardzo lubię ten numer i dodatkowo sporo można sobie w nim pośpiewać. Chociaż trudno w tym miejscu koncertu mówić o śpiewie z mojej strony. Głos totalnie już zjechany, więc to musiały być jakieś skrzeki. Ostatnia pozycja setlisty to "Running Free", tradycyjnie lekko przedłużony poprzez zabawę z publiką i przedstawianie zespołu. W sumie to bardzo dobry numer na zakończenie całego show. Trochę luzu, trochę wygłupów, trochę wspólnej zabawy i koniec. Tradycyjne podziękowania, gadżety ponownie lądują w publiczności i po chwili na scenie pozostaje tylko Nicko. Trochę przeciąga to całe wyrzucanie pałeczek, naciągów i frotek, no ale i on w końcu definitywnie żegna się ze wszystkimi. Jeszcze chwila ciemności i wreszcie kończymy tak jak zawsze, czyli Monty Python i "Always Look On The Bright Side Of Life".
Tym samym mój kolejny koncert Iron Maiden przeszedł do historii. Było to moje dziesiąte spotkanie z tym zespołem, na ich dziewiątej trasie. Nie pokuszę się o jakieś porównania czy rankingi. Lepszy, gorszy... cóż to ma do rzeczy. W muzyce nie o to przecież chodzi. Ważne jest to, jakie ona wywołuje emocje i jakich dostarcza wrażeń. A tutaj Iron Maiden tym występem nasycili mnie w pełni. Nie zamierzam marudzić, że nie było "Infinite Dreams", czy "Hallowed By Thy Name", gdyż to co otrzymałem tego dnia, było dla mnie po prostu znakomite. Powiem tak - żaden z zagranych numerów ani przez chwilę mnie nie zawiódł. Nawet te, które niezbyt lubię lub mocno mi się przejadły (np. "2 Minutes To Midnight" czy "Can I Play With Madness") nie nudziły. Porwał mnie ten koncert i to jest najważniejsze. No i te wszystkie "michałki": "Seven Son Of A Seven Son" (tutaj to klękajcie narody), "The Prisoner, "Afraid To Shoot Strangers", "Phantom Of The Opera", "The Evil That Men Do" oraz "Fear Of The Dark", no i oczywiście "Wasted Years". Dla tych numerów warto było zarwać dwie noce i pojechać na ten koncert. Zresztą na tak dobry występ pojechałbym nawet na drugi koniec świata, bo po prostu warto. A pomyśleć, że niewiele brakowało, a bym nie wziął udziału w tej imprezie... Nawet teraz nie chcę o tym myśleć. Cóż... na pewno ten dzień na długo zostanie w mojej pamięci, podobnie jak i inne wieczory z Iron Maiden w roli głównej. Mnóstwo pozytywnej energii, wspaniałych wspomnień i chwil wzruszenia pod sceną. To jest właśnie to, o co chodzi z koncertami. Oby takich dni było jak najwięcej, czego Wam i sobie życzę jak najbardziej!
ps. serdeczne pozdrowienia dla Anety za mile spędzony cały ten dzień... oraz podziękowania za coś istotnego.
|