Helloween, Gamma Ray, Shadowside Klub Studio, Kraków - 26.03.2013 --- Testament, Dew-Scented, Bleed From Within Klub Studio, Kraków - 27.03.2013
26 marca w krakowskim Klubie Studio zaplanowano wspólny koncert Helloween i Gamma Ray w ramach trasy "Hellish Rock - Part II". Dzień później w tym samym klubie zagrał Testament. Takiej okazji nie można przepuścić i postanowiłem za "jednym zamachem" zaliczyć obie imprezy. Okazało się (co raczej specjalnie mnie nie zaskoczyło), że nie tylko ja wpadłem na taki pomysł i tym samym temat dojazdowo/noclegowy dosyć szybko został rozwiązany.
Do Krakowa udaliśmy się samochodem we wtorek rano. Po drodze mieliśmy jeszcze do załatwienia pewną sprawę w... Częstochowie. Podróż minęła bez większych historii i w klubie Studio zameldowałem się w trakcie występu supportu, którym był brazylijski Shadowside. Klasyczny heavy, urocza wokalistka i brawurowo odegrany cover "Ace Of Spades" wiadomego zespołu i szczerze mówiąc to tyle co zapamiętałem z tego występu. Nie ma co się oszukiwać - Shadowside prochu nie wymyślą, pewnego poziomu raczej też nie przeskoczą. Co nie zmienia faktu, iż występ supportu (co prawda nie widziałem ich od samego początku) był całkiem pozytywny i odpowiednio nastawił mnie na kolejne kapele.
Szybka akcja technicznych i na scenie zostaje sprzęt zespołu Gamma Ray. Przyznaję się bez bicia, że do tego zespołu mam wielką słabość i ich koncerty mógłbym zaliczać raz...na miesiąc. Tak po prawdzie ten zespół jeszcze na żywo mnie nie zawiódł (a widziałem ich z 8 razy), więc i tym razem byłem spokojny. Co prawda po ostatnim razie na Wacken Open Air 2012 pozostał spory niedosyt, ale to z powodu krótkiego czasu na występ (45 min.). Tym razem czasu miało być troszkę więcej. Przed samym występem Gamma Ray tradycyjnie z taśmy poleciał kawałek "Welcome", a po chwili muzycy wysypali się na scenę i zaczęli z grubej rury. "Anywhere In The Galaxy" - ten numer to typowy koncertowy kiler. W Studio od razu temperatura wzrosła o kilka stopni, a Gamma od razu poprawia drugim kawałkiem, którym jest "Men, Martians And Machines" (cudo!). Jak dla mnie to idealny początek koncertu. Oba kawałki po prostu uwielbiam. Trzeci w kolejności "The Spirit" troszkę w takim towarzystwie odstawał, no ale to też całkiem solidny koncertowicz.
Ten zestaw nie był dla mnie niespodzianką, gdyż przed koncertem sprawdziłam bardzo pobieżnie co zespół grał wcześniej i te pierwsze numery utkwiły mi w głowie. Kolejna pozycja w sprawdzanych przeze mnie setach to był utwór "tytułowy", czyli "Gamma Ray". Jednak czwarta kompozycja rozpoczęła się zupełnie inaczej, niż "powinna". Krótka konsternacja, bo zdecydowanie nie wyglądało to na pomyłkę muzyków... no tak, toż to jest "New World Order"! Ot taka niespodzianka, bo zespół trzy koncerty wcześniej zamienił te dwa numery. Po tych klasycznych kompozycjach nadszedł czas na prezentację dwóch zupełnie nowych numerów: "Master Of Confusion" i "Empire Of The Undead". Pierwszy z nich to taki wesoły Gamma Ray, lekko przypominający czasy "Powerplant". Natomiast drugi jest bardziej rozpędzony i bliższy dokonaniom z ostatnich płyt. Tyle jak na pierwsze wrażenie, bo wcześniej i później tych numerów nie słuchałem. Ogólnie oba kawałki sprawiły pozytywne wrażenie.
Niestety kolejne dwie kompozycje jakoś tak niezbyt mi podeszły na tym koncercie. Cóż, ale "Empathy" i "Rise" to nie są moje ulubione numery Gamma Ray. Nie są złe, ale na koncert niespecjalnie się nadają, a na pewno zespół ma wiele innych, przy których zabawa byłaby lepsza. Na szczęście kolejna pozycja w setliście to już konkret nad konkrety: "Future World" i w zasadzie wszystko jasne. Ten numer to zdecydowanie apogeum tego koncertu. Na koniec zasadniczej części setlisty otrzymaliśmy jeszcze tylko "To The Metal". Bardzo fajny, koncertowy numer. Oczywiście nie mogło zabraknąć bisowania i tradycyjnie padło na numer "Send Me A Sign", który doskonale zakończył imprezę pod tytułem Gamma Ray.
I tak w telegraficznym skrócie wyglądał ten koncert. Ogólnie są dwa minusy, a mianowicie brak w setliście kawałków "Somewhere Out In Space" (tutaj to nie tylko ja byłem mega rozczarowany, prawda Anetko?) i "Rebellion In Dreamland". Jak dla mnie to te kompozycje idealnie wpasowałyby się za "Empathy" i "Rise". Ale to tylko takie moje poszukiwania idealnego zestawu numerów. Inną (nie moją propozycją) jest wybór "Fight" i "Into The Storm". Z plusów to tradycyjnie to co zawsze, czyli spory luz na scenie, wiecznie uśmiechnięty Henjo Richter i nie mniej poważny Kai Hansen. Ogólnie koncert na duży plus, szkoda, że nie pograli dłużej.
Szybkie sprzątanie na scenie, ustawianie sprzętu, sprawdzanie sprawdzonych już rzeczy... normalna robota technicznych. Wreszcie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i możemy zaczynać koncert Helloween. Zaczynamy oczywiście od intra, którym tym razem był numer... "Walls Of Jericho". No i podobnie jak w przypadku Gamma Ray zespół zaczął ze sporym wykopem. "Eagle Fly Free" - ten numer to koncertowy cios prosto w oczy. Takie rozpoczęcie koncertu to jak dla mnie ideał. Hmm... od razu na początku muszę poruszyć temat, którego się najbardziej obawiałem, czyli forma Derisa. W 2011 roku na letnich festiwalach wokalnie wyglądało to... no powiedźmy sobie szczerze - żenująco. (Nie)Polecam obejrzeć sobie występ Helloween na Wacken Open Air 2011 - ból zębów gwarantowany. Na szczęście pierwsze wersy helloweenowego klasyka sprawiły, iż spłynął na mnie błogi stan uspokojenia, gdyż Andi zaśpiewał ten dosyć trudny numer przynajmniej poprawnie. W dalszej części koncertu było nawet lepiej i tym samym wokalista tego koncertu nie położył. Fakt, iż tym razem setlista była nieźle dobrana pod wokal i nie było w niej pułapek jak na przykład utwór "March Of Time".
Kolejne dwa utwory to przedstawiciele najnowszej płyty Dyniowatych "Nabataea" i tytułowy "Straight Out Of Hell". Oba to świetne kawałki (nie pomylę się jak powiem, że najciekawsze na nowym albumie) i na żywo wypadły bardzo przekonywująco. To już będą przy okazji nowego krążka, to od razu wspomnę, że było z niego zagrane jeszcze: "Waiting For The Thunder", "Live Now!" i "Hold Me In Your Arms". W sumie jedynie ballada nie przypadła mi z tego zestawu do gustu, no ale z Helloween tak mam, że ich ballady to niespecjalnie mi podchodzą. Z albumu "7 Sinners" zespół zagrał dwie pierwsze kompozycje, czyli "Where The Sinners Go" i "Are You Metal?" i to też były dosyć solidne punkty tej setlisty. No i jak tak już sobie wędrujemy w głąb dyskografii to kolejnym przystankiem jest album "Rabbit Don't Come Easy" i kawałek "Hell Was Made In Heaven". Pozostała część numerów to już dla mnie był większy kaliber. "Steel Tormentor" ten numer jest po prostu stworzony do grania na żywo. W Krakowie wypadł po prostu znakomicie. Kolejnym zaskoczeniem było odegranie "Falling Higher", który Helloween po raz pierwszy zdecydował się grać na koncertach. "Power" to oczywiście sporo zabawy polegającej na śpiewaniu zadanych tematów przez Derisa, co zawsze dobrze wychodzi w przypadku tego zespołu. "I'm Alive" i "Dr Stein" keeperowe klasyki, przy których Andi w obecnej formie zbytnio się nie wykłada. Tym samym zostały opisane kawałki zagrane w części zasadniczej koncertu i pierwszy bis. Achh... było jeszcze solo na perkusji, ale tutaj specjalnie nie ma się nad czym rozwodzić. Przechodzimy szybciutko do bisów numer 2, bo tam się działo się.
Do Helloween na scenie dołączył... Hansen i zespół rozpoczął zabawę na całego. Na wstępie wzmocniony o jedną gitarę zespół zaserwował środkową część "Halloween", by płynnie przejść do fragmentu "How Many Tears". Po chwili jednak Deris opuścił scenę, a mikrofon przejął... Kai. Trochę wygłupów z publiką i lecimy z... "Heavy Metal (Is The Law)". A całość medleya kończymy ponownie "Halloween" z Derisem na wokalu. Ostatnia pozycja w setliście to "I Want Out" zagrane wspólnie przez oba zespoły. Strasznie przedłużony bo zabawy wokalno-instrumentalne dołożyły do tego numeru dobre kilkanaście minut. Po tym kawałku oczywiście pożegnania z publiką, tradycyjnie sporo gadżetów ląduje w tłumie i po chwili ten koncert przechodzi do historii.
Setlista wyglądała tak:
Eagle Fly Free Nabataea Straight Out Of Hell Where The Sinners Go Waiting For The Thunder Steel Tormentor Drum Solo I'm Alive Live Now! Hold Me In Your Arms Falling Higher Hell Was Made In Heaven Power --------- Are You Metal? Dr. Stein --------- Halloween / How Many Tears / Heavy Metal (Is the Law) I Want Out
Cóż, na pewno nie był to jakiś wybitny występ Helloween, ale szczerze mówiąc ja bawiłem się dosyć dobrze. Ciekawie dobrana setlista, wreszcie nie było numerów na których zawsze Andi Deris się wykładał. A tak poza tym to zespół w dosyć dobrej formie, a wokalista tradycyjnie dosyć szybko kupił sobie publiczność. Większych zastrzeżeń w zasadzie nie ma, więc koncert Helloween w krakowskim klubie Studio ląduje na półce z opisem "dobre".
Po koncertach pozostajemy przez dłuższą chwilę w klubie, trawimy emocje, wymieniamy wrażenia. Po krótkim odpoczynku zbieramy się i udajemy na naszą kwaterę. Tam mamy przygotowane...
... no ale to już opowieść na inny temat, więc "ciach, ciach" i wracamy do klubu Studio kilkanaście godzin później.
Pierwszym suportem przed Testament był zespół Bleed From Within. Szczerze mówiąc pod sceną wytrzymałem dwa i pół kawałka. Nic na to nie poradzę, ale metalcore i jego pochodne zupełnie do mnie nie docierają. Jeszcze jeśli chodzi o instrumentalne granie, to jest całkiem przyzwoicie, jednak w momencie gdy wchodzi "drący" się wokal, to ja dostaję sygnał z autopilota "dziękuję, dobranoc". Nie jestem w stanie tego zbyt długo słuchać. Kilka zespołów "testowałem" przy okazji różnych koncertów i efekt jak na razie jest taki sam.
Kolejny zespół, który zaprezentował się na deskach klubu Studio to niemiecki Dew-Scented. Nie widziałem wcześniej tego zespołu i na spokojnie oczekiwałem co się będzie działo. A działo się nawet sporo: grubo ciosany thrash/death metal. Na szczęście te dwa składniki zostały dobrze dobrane i dość ciekawie podane. Oczywiście nie ma mowy o jakiejś mega odkrywczej muzie, a członkowie Dew-Scented wielkimi wirtuozami nie są. Co nie zmienia faktu, że wysłuchałem wszystkich numerów z dużą przyjemnością. No i na pewno przy jakiejś nadarzającej się okazji sięgnę po któryś album tego zespołu.
Nie ma jednak co ukrywać, że wszyscy zgromadzeni w klubie oczekiwali na koncert gwiazdy wieczoru. Testament to bez dwóch zdań jeden z ważniejszych zespołów z szufladki opisanej jako thrash metal. Prawie 30 lat na scenie, bogata dyskografia i sporo numerów, których nie wypada nie znać. W zeszłym roku na Wacken Open Air Testament mnie pozamiatał i szczerze mówiąc liczyłem na taki sam finał po krakowskim koncercie.
Techniczni odwalili swoją robotę, światełko ze sceny mruga do akustyka, więc to znak, iż lecimy z tym koksem. Dosyć ciekawe intro, muzycy wysypują się na scenę i od razu walą z "Rise Up". Chuck Billy oczywiście od razu nawiązuje kontakt z publiką i po chwili następują wspólne śpiewy: "Rise Up... War!" powtarzane kilka razy. Zespół bez większej zwłoki serwuje drugą petardę: "More Than Meets The Eye". Jeśli ktoś przed koncertem miał jakiekolwiek wątpliwości co może go spotkać w Studio, to w tej chwili został z nich bezlitośnie oddarty. Testament serwował tego wieczora petardę za petardą. I bez znaczenia, czy to był utwór z debiutu ("Burnt Offerings"), czy kolejny z nowej płyty - "Native Blood" (tutaj Chuck z dumą zaprezentował swoją indiańską koszulkę) z najnowszego krążka.
Numery przelatywały jeden za drugim i zespół nie dawał chwili wytchnienia. A tutaj kolejny numer, na który czekałem z wielką niecierpliwością, czyli "True American Hate". To oczywiście mój "michałek" z tego koncertu. Zresztą wiedziałem już o tym kilka dni wcześniej. Po prostu mam niesamowitą korbę z tym numerem. Uff... wreszcie zespół postanowił dać nam troszkę luzu, bo te pierwsze pięć numerów po prostu wysadziło mnie z kapci. "Dark Roots Of Earth" to kolejny genialny numer z nowej płyty. A po nim kolejne szaleństwo, bo "Into The Pit" inaczej określić nie można. Chuck genialnie śpiewał w nim refreny - stojąc przy samej barierce i wpatrując się prosto w oczy najbardziej zaangażowanym fanom. Kapitalna sprawa.
Testament to oczywiście nie tylko wokalista, bo reszta muzyków robi swoje show. Najwięcej w tym temacie udzielał się Alex Skolnick, który często wchodził na odsłuch w fosie i grając swoje solówki pozwalał fanom brzdąkać w struny swojego wiosła. Takie wycieczki zaliczał co 2-3 numery. Greg Christian najczęściej z nogą na odsłuchu, a Eric Peterson szalał z drugiej strony sceny. No i najważniejsza sprawa - z Testament grał Gene Hoglan, który nagrał bębny na płycie "Dark Roots Of Earth". Trzeba przyznać, że to naprawdę mocarny skład personalny.
Oczywiście koncertowa dramaturgia nie przewiduje specjalnych ulg dla nikogo i od razu lecimy z następnym ciosem zatytułowanym "Practice What You Preach". Naprawdę niewiele tutaj można dodać. Zabawna sytuacja zdarzyła się przed kolejnym utworem ("Riding The Snake"), gdyż na scenie zapanowało małe zamieszanie, które wywołał Eric Peterson. Coś tam się nie zgadzało w rozpisanej setliście i po małej konsultacji wśród muzyków Chuck Billy elegancko wyjaśnił co się stało. Otóż zespół przygotował na trasę dwie setlisty i jedna z nich jest skrócona o trzy utwory. Na poprzednim koncercie w Czechach Testament grał właśnie ten krótszy set. I techniczny Petersona pomyłkowo wyłożył taki zestaw dla swojego podopiecznego. Oczywiście muzycy od początku chcieli zagrać ten dłuższy set, bo spodziewali się znakomitego przyjęcia przez polskich fanów. I oczywiście tak było.
To wydłużenie setlisty to wspomniany już "Riding The Snake", "Eyes Of Wrath" i "Over The Wall". Jak widać sporą stratą byłby brak tych numerów. Kolejna kompozycja przenosi nas do genialnego debiutu "The Legacy" i był to numer... echh... no niestety nie wyczekiwany przeze mnie "Alone In The Dark", ale równie dobry "The Haunting". A jakby komuś było jeszcze po tym wszystkim mało, to Testament zaserwował "The New Order". Trzeba przyznać, że taki zestaw kawałków musiał zrobić wrażenie na wszystkich zgromadzonych w klubie. Oczywiście to nie był jeszcze koniec atrakcji przygotowanych przez Amerykanów. Kolejna propozycja to następny koncertowy kiler "D.N.R. (Do Not Resuscitate)" i generalnie po raz kolejny zostałem pozamiatany. Ten numer za każdym razem rozwala mnie na kawałki. Przedostatnia pozycja w setliście to lekko pokręcony "3 Days In Darkness" i kończymy wielkim finałem w postaci "The Formation Of Damnation". Uff... i to by było na tyle. Równiutkie półtorej godziny thrash metalowego święta. Zespół żegna się z fanami, ukłony, gadżety lądują w tłumie i to już tyle.
Dłuższą chwilę stoję i próbuję dojść do siebie. Spora dawka emocji i wrażeń robi swoje. Bez dwóch zdań był to genialny koncert. Zespół zaprezentował kapitalną setlistę (jak dla mnie zabrakło tylko "Alone In The Dark"), muzycy w doskonałej formie i ze sporymi chęciami do wspólnej zabawy z fanami. To jest właśnie to, po co jadę na kolejny koncert.
Niestety wszystko to co dobre, szybko się kończy i po tych dwóch świetnych dniach w Krakowie trzeba wracać do domu. Pakujemy się w samochód i ruszamy w kierunku Katowic. Tam mam przesiadkę na pociąg i o 6:30 melduję się we Wrocławiu. Jakieś pół godziny później docieram do domu i na widok mojego łóżka uśmiecham się od ucha do ucha.
Na koniec tradycyjnie kilka pozdrowień: Anetka (!), Lucy, Żelazny, Wolvi (epickie naleśniki!), Ozzy (słodziak!), oraz Last But Not Least: Obywatel Ramza! I również Asia, Mona, CormaC i Kiepo.
|