Overkill / Therion


Overkill, 3 Inches Of Blood, Purified In Blood, Degradead
Mega Klub, Katowice - 14.10.2012
---
Therion, Elyose, Antalgia
Klub Studio, Kraków - 15.10.2012


Nie wiem jak to działa, ale najczęściej jak coś może źle się ułożyć, to właśnie tak się dzieje. Jednak czasami następuje miła odmiana i coś elegancko pasuje jak ulał. Taki przyjemny układ przytrafił mi się przy okazji koncertów zespołów Overkill i Therion. Po ogłoszeniu występu thrash metalowców w Katowicach 14 października nie miałem wątpliwości, że będę w Mega Klubie. Overkill to jeden z tych nielicznych zespołów, które mógłbym oglądać na żywo raz w miesiącu. Jakiś czas później ogłoszono dwa koncerty (15.10 i 16.10) Therion w naszym kraju. Szczęśliwie okazało się, że ten pierwszy odbędzie się w Krakowie. Bardzo ułatwiło mi to logistykę i wszelkie planowanie. Wszak wystarczyło tylko przenocować w Katowicach po koncercie Overkill. I tak też to wszystko sobie zaplanowałem. Jeszcze później los dołożył mi wrocławski koncert C.E.T.I. 13 października i tym sposobem miałem okazję zaliczyć 3 koncerty w przeciągu 3 dni w 3 różnych miastach. Sweet.

W katowickim Mega Klubie spotykam się ze znajomymi (Aneta, Żelazny i Sebastian) z którymi spędzam cały koncert. Na supporty wybieram się na balkon, który znajduje się wzdłuż całego klubu. Zajmujemy miejsce tuż przy samej scenie i widok mam idealny. Szczerze mówiąc nigdy jeszcze nie oglądałem koncertu z takiej perspektywy i byłem ciekawy jakie będą moje wrażenia.

Dwa pierwsze supporty Degradead i Purified In Blood zaprezentowały dosyć podobną muzę. Sporo w tym było nowoczesności i metalcorowych naleciałości. Oprócz tego sporo czadowego grania, odrobina melodii i mnóstwo zaangażowania wszystkich muzyków. Widać było, że to wszystko wychodzi prosto z serducha, muzycy mają sporo radości z grania na żywo i zależy im na wspólnej zabawie z publiką. Tutaj muszę od razu przyznać, że fani w Katowicach przygotowali kapitalne przyjęcie rozgrzewających zespołów. Spora też w tym zasługa muzyków, którzy od początku mocno nakręcali ludzi do szaleństwa pod sceną. A tutaj od początku działy się wielkie rzeczy. Zaczynając od zwykłego mosh pit, poprzez pływanie po ludziach, a kończąc na klasycznym stage diving. Szczególnie to ostatnie przypadło fanom do gustu i co chwilę ktoś lądował na scenie, przybijał piątki z muzykami i po chwili lądował w młynie. Wokalista Purified In Blood zresztą też kilka razy zaliczył wycieczkę wprost w rozentuzjazmowany tłum. Po prostu "rozróba" pierwsza klasa.

Muzycznie te dwa zespołu niespecjalnie przypadły mi do gustu, bo ja mam lekkie "uczulenie" na te wszystkie "nowoczesności". Jednak uczciwie mówiąc tragedii nie było, bo interesujące momenty też były. W dodatku oba zespoły na scenie miały do wykorzystania po ok. 30 minut, więc to też było dobre rozwiązanie. Podsumowując - supporty w 100% wypełniły swoją rolę. Rozruszały dosyć solidnie publikę i przygotowały na występy bardziej znanych kolegów.

Pierwszy z zespołów na który pojechałem do Katowic to był 3 Inches Of Blood. Widziałem ich na Wacken w 2008 roku i ten koncert zrobił na mnie spore wrażenie. Podobnie było i tym razem. Kanadyjczycy ze swoją muzą idealnie trafiają w mój gust. Ten ich heavy/power metal idealnie sprawdza się na żywo. Sporo w tym czadowego grania, rozpędzonych gitar i takiej przyjemnej agresji. Ciekawym rozwiązaniem jest to, że gitarzysta Justin Hagberg dosyć sporo śpiewa w tym zespole i nie są to jakieś chórki, czy dodatki, tylko pełnoprawny głos (śpiewa wszystkie "ostrzejsze" partie). Po prostu Cam Pipes nie ma głosu do niskich skrzeków. Dosyć rzadki to podział ról w zespole, no ale widać tak to w 3 Inches sobie poukładali.

Sam koncert zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wspomniany już wokalista Cam dosyć szybko złapał kontakt z publiką i co chwilę komplementował ludzi zgromadzonych pod sceną, którzy nakręceni supportami ostro dawali czadu. Zespół miał troszkę mniejszą tolerancję na stage diving i widać było, że troszkę ich to irytuje, no ale też trzeba przyznać, że fani momentami lekko przeginali. Wpadanie na sprzęt rozstawiony na scenie, wywracanie statywów z mikrofonami to jednak słaba opcja. Fakt, że na scenie było bardzo ciasno dodatkowo utrudniał cała tą zabawę. Występ Kanadyjczyków strasznie szybko mi zleciał, numery sypały się jeden za drugim i koncert "momentalnie" się zakończył.

To był bardzo pozytywny i energetyczny występ i moje przedkoncertowe oczekiwania spełniły się w 100%. Na scenie pojawiła się ekipa technicznych i rozpoczęło się dosyć sprawne sprzątanie po supportach. Co też było jednoznaczne, że wkrótce scenę opanuje thrash metalowa załoga z pod znaku skrzydlatej czaszki.

Overkill widziałem całkiem niedawno na żywo, przy okazji ich występu na Wacken Open Air 2012 (relacja prawie napisana). Sierpniowy koncert pozostawił na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenia zresztą w przypadku tego zespołu nie ma innej opcji. Jednak festiwalowe koncerty to troszkę inna bajka, niż te w klubie. Zespół ma tylko 60 minut na swój występ, co przekłada się na 10-11 numerów. W przypadku takiego Overkill to cholernie mało. Wiadomo, że muszą zagrać ze 2-3 nowe numery, a przecież bez kilku klasyków się nie obejdzie. Tym samym praktycznie nie ma szans na jakąś odkurzoną perełkę, czy też mniej zgrany kawałek. W klubie szansa na takie "urozmaicenie" koncertowej setlisty jest zdecydowanie większa.

Na scenie dosyć szybko uporano się ze zmianą sprzętu i tutaj muszę przyznać, że cała organizacja imprezy była na bardzo wysokim poziomie. Wszystko odbywało się według planu, bez "tradycyjnej" obsuwy. Wreszcie wszystko jest gotowe na koncert gwiazdy wieczoru, akustyk dostaje świetlny sygnał ze sceny i zaczynamy. Króciutkie intro i startujemy oczywiście od numeru "Come And Get It". tutaj nie ma najmniejszej niespodzianki i to było oczywiste chyba dla każdego. Ten numer stworzony jest do otwierania występów Overkill. Od pierwszej nutki tego koncertu wiedziałem, że to będzie niesamowity występ. Pozytywnie "szalona" publika, no i ten zespół, który na żywo jest nie do zdarcia. Po prostu musiało się dziać. I tak też było. Amerykanie na scenie od razu dali czadu i pokazali, że przyładować potrafią. Blitz od pierwszego numeru miał publikę w garści i cały czas nakręcał wszystkich do wspólnej zabawy. Wiele radości muzykom sprawił fakt, że fani tak chętnie wdrapywali się na scenę. Po kilku numerach nawet "nauczyli się", żeby się odsuwać w głąb sceny, żeby dosyć elektryczna ochrona mogła szybciej pogonić skoczków w tłum. Blitz z uśmiechem przyznał, że na tej trasie takiego przyjęcia i takiej publiki jeszcze nie mieli. Zaznaczył od razu, że nie mówi tego na każdym koncercie do każdej publiczności.

Kolejny numer to ponownie coś z ostatnich lat - kapitalny "Bring Me The Night", a tuż po nim pierwszy z klasyków: "Rotten To The Core". W tym numerze po raz pierwszy publika pokazała, że konkretnie ryknąć też potrafi. Były nowe numery, był klasyk, to i czas na coś mniej ogranego. "It Lives" wyszedł całkiem nieźle i sprawił mi sporo przyjemności. Overkill dosyć przyjemnie "namieszał" w swojej setliście i kolejne numery wpisywały się w powyższy schemat. "Electric Rattlesnake", "Hello From The Gutter", "Ironbound" (co za moc!), "Save Yourself", "The Wait/New High In Lows" (totalne zaskoczenie!), "Thunderhead". Doskonała mieszanka, prawda? No ale to co najlepsze, to dopiero się zaczęło. Mega koncertowy "Old School" to po prostu kwintesencja Overkill na scenie. Ja już sobie nie wyobrażam koncertu bez tego numeru. No i dochodzimy do mojego "michałka", który zafundował mi Overkill. W najśmielszych snach nie wyśniłem sobie, że usłyszę "Who Tends The Fire" na żywo. Ta kompozycja to jeden z lepszych numerów Overkill jaki usłyszałem na ich koncertach. W zasadzie tutaj równać się może tylko "Bastard Nation" (liczyłem, że go zagrają). Jest to niesamowity numer, z przegenialnej (jak dla mnie) płyty "The Years Of Decay". Na żywo - po prostu palce lizać. To jest właśnie taki moment, o którym pisałem wcześniej. Koncerty w klubach dają szansę na takie perełki. Jak dla mnie to właśnie dla takich chwil jeżdżę na koncerty. W takim niespodziewanym numerze objawia się cała magia ze spotkania z zespołem na żywo. Było to dla mnie totalne zaskoczenie, bo zupełnie nie widziałem jaka jest setlista i nawet zabroniłem znajomym informowania mnie co będzie zagrane. Wiedziałem tylko, że na pewno doczekam się niespodzianek.

Kolejne dwa numery to klasyczne klasyki i nie ma co więcej o nich napisać. Każdy kto słyszał na żywo "In Union We Stand" wie, że tutaj publika ma swoje śpiewanie, które bardziej znane jest na koncertach zespołów heavy metalowych. Czadowy "Elimination" zakończył w odpowiedni sposób zasadniczą część tego koncertu. Ten numer jest kapitalny na żywo, pełen energii i mocy. Oczywiście nie ma opcji, że zespół kończy bez bisów i po chwili głośnego skandowania nazwy zespołu zaczynamy to szaleństwo od nowa. No bo jak inaczej nazwać fakt, że Overkill zaserwował numer "Coma"? "Dziękuję, dobranoc" może brzmi tutaj bardzo nieodpowiednio, ale doskonale opisuje moją reakcję na pierwsze dźwięki tej kompozycji. Miazga, miazga i jeszcze raz miazga. Boski numer, czysty czad i prędkość światła. Pozamiatane po raz drugi podczas tego koncertu. Coś niesamowitego. Niestety to już był przedostatni (no prawie) punkt programu, gdyż kolejny numer Blitz zapowiada znienacka: "We Don't Care What You Say"... Publika oczywiście nie dała się zaskoczyć i gromkie "Fuck You" nie zrobiło na wokaliście większego wrażenia. Oczywiście to takie droczenie się z publiką i powtórka słynnego okrzyku. Fakt, że teraz to już wszyscy ryknęli na maksa i było to słychać. Oczywiście Bobby udaje jeszcze niezadowolonego i nakręca, że ostatnio grali "gdzieśtam" i oni byli głośniejsi i jeśli chcemy być numerem 1, to musimy dać z siebie więcej. Oczywiście już w połowie tej przemowy Blitz sam się śmieje z tych "głupot", które opowiada na każdym koncercie i wygląda to dosyć zabawnie. Oczywiście ostatni okrzyk jest już w 100% perfekcyjny i jedziemy z tym coverem... W połowie kawałka miła niespodzianka i niepostrzeżenie przeskakujemy do utworu "Powersurge", a kończymy jak należy "Fuck You".

Tradycyjne ukłony, podziękowania i po chwili koncert Overkill przeszedł do historii. Było to moje ósme spotkanie z tym zespołem na żywo i specjalnie nie skłamię jak powiem, że był to jeden z tych lepszych. Zaczynając od niesamowitej publiki (Mega Klub był wypełniony w całości), poprzez świetną setlistę, a kończąc na zespole w doskonałej formie. Na Wacken wydawało mi się, że Blitz jest jakiś taki lekko bez mocy, jakby mocno zmęczony. W Katowicach wyglądał całkiem nieźle i szalał niczym młodzieniaszek. Reszta zespołu w równie doskonałej formie. Tutaj nie ma co się rozpisywać i po prostu użyję swojego lekko wyświechtanego stwierdzenia: Overkill do doskonale naoliwiona maszyna koncertowa. Duży plus dla tak licznie zgromadzonej publiczności, oj kolejny raz przekonałem się, że te śląskie koncerty zawsze mają w sobie taką nutkę pozytywnego szaleństwa. Naprawdę dawno nie widziałem takiej "rozróby" na koncercie. Niesamowita sprawa. No i jeszcze słówko o muzykach Overkill. Po koncercie wszyscy wyszli do fanów i bardzo cierpliwie podpisywali płyty, bilety i bardzo chętnie pozowali do fotek. Podobnie zresztą wyglądała sytuacja ze wszystkimi supportami. Wykorzystując takie sprzyjające okoliczności zaliczam ponowną fotkę z Blitzem (tą poprzednią mi podpisał), oraz z D.D.Vernim i gitarzystą Tailerem. Te fotki i spotkanie z muzykami to idealnie podsumowanie tego koncertowego wieczoru.

To wszystko sprawia, że człowiekowi chce się po raz kolejny wsiąść w pociąg/samochód i pojechać do innego miasta na koncert. Spotkać znajomych, pogadać, usłyszeć na żywo kilkanaście utworów, czasem jakieś perełki... Po koncercie obowiązkowa wymiana wrażeń, nieraz z zupełnie obcymi ludźmi. A jak jeszcze muzycy wyjdą spotkać się z fanami to już jest 100% szczęścia w szczęściu. Tych emocji i wrażeń nikt i nic mi nie odbierze. I co z tego, że widziałem Overkill ledwo 2,5 miesiąca temu? Każdy kolejny koncert, to przecież nowe wrażenia. To nie jest płyta CD, że za każdym razem jest tak samo. Overkill w Katowicach to był dla mnie jeden z lepszych koncertów na jakich byłem w tym roku. To co się działo na scenie, przed nią, oraz po koncercie to jeden wielki pozytyw. Kto nie był, ten naprawdę ma czego żałować.

Lekko zmęczony, ale bardzo szczęśliwy wracam na moją kwaterę. Tutaj jeszcze przez długi czas nie mogę zasnąć i na nowo przeżywam ten koncert. Wreszcie sen nadchodzi i po prostu odpływam.

---------------

Prysznic, kawa, śniadanie i wędrówka na dworzec i jedziemy do Krakowa. Ponad dwugodzinna podróż pociągiem robi na mnie olbrzymie wrażenie. Jak to możliwe, żeby taki krótki odcinek tak długo jechać? Jak widać PKP może. Pod krakowskim klubem Studio zjawiam się około 17-tej i odnajduję ekipę, z którą telefonicznie umówiłem się na powrót do Wrocławia. W klubie melduje się tuż po godzinie 19-tej i po chwili oczekiwania na scenie pojawił się pierwszy support.

Szczerze mówiąc zespół Antalgia nie zrobił na mnie większego wrażenia. Od razu przyznaję, że muzyka prezentowana przez Hiszpanów to nie do końca moja bajka. Po prostu takie gotyckie granie niespecjalnie mnie rusza. Podobna sytuacja była z występem Elyose, jednak tutaj wartością dodaną była wokalistka Justine Daaé. Muszę przyznać, że Francuzka wygląda na scenie zjawiskowo. Jednej i drugiej kapeli nie sposób odmówić zaangażowania w to co grają, sporo w tym serca i emocji. Jak napisałem wcześniej, to nie do końca moja bajka. Dosyć licznie zgromadzona publika obie kapele przyjęła dosyć ciepło i pozytywnie. Fakt, nawet mi momentami zdarzyło się potupać nóżką. Na żywo wyszło to całkiem przyzwoicie, ale z płyty to raczej takiego grania zbyt długo bym nie zdzierżył. Jako support oba zespoły spisały się świetnie. Odpowiednio rozruszały publiczność, lekko podgrzały atmosferę i nie zmęczyły nikogo pod sceną. I o to właśnie chodzi.

Po supportach nastąpiło szybkie sprzątanie sceny i przygotowanie do koncertu Therion odbyło się bardzo sprawnie. Heh... i znowu wypada pochwalić organizację. To już chyba u nas zaczyna być normą, bo właśnie sobie uświadomiłem, że ostatnie koncerty zagranicznych zespołów w naszym kraju właśnie tak wyglądają. Na scenie wszystko już gotowe, a z głośników leci... płyta AC/DC "Back In Black" Chyba pan akustyk jest fanem tej kapeli. Tuż przed 21:30 muzyka cichnie, światła przygasają i na scenie pojawia się zespół Therion. Ponownie w odmienionym składzie, no ale w przypadku tego zespołu to raczej norma. Zaczynają dosyć nietypowo, bo od pięknie wyśpiewanego "O Fortuna".

Christofer Johnsson zapowiedział przed trasą, że to będą wyjątkowe koncerty. Po pierwsze zespół świętuje swoje trzydziestolecie. Po drugie zespół nagrał płytę, którą można kupić tylko na koncertach bezpośrednio od Christofera. Dokładnie tak było i lider Therion przed koncertem siedział w sklepiku i handlował. Każdy egzemplarz płyty był oczywiście z autografem i muszę przyznać, że kolejka była spora. Wyjątkowość tej płyty, to fakt, że zespół wydał ją własnym sumptem za grube tysiące euro o czym gitarzysta opowiadał ze sceny. Ponadto całość materiału zawartego na krążku "Les Fleurs du mal" zaśpiewana jest po francusku i według wcześniejszych zapowiedzi lidera formacji, lekko odbiega od tego, co Therion robił do tej pory. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że materiał nie został nigdzie udostępniony i nawet dziennikarze z najbardziej opiniotwórczych magazynów nie mieli dostępu to tej płyty. Jak widać sporo nowości w obozie Therion. Okazuje się jednak, że chyba Christofer swoimi decyzjami trafił w sedno, bo z tego co mówił to wszystko idzie o wiele lepiej niż to sobie założył. I oby tak dalej to się potoczyło.

No ale wracajmy już do koncertu, bo lekki odjazd się przytrafił. Fakt, że to wszystko łączy się razem, ale tutaj jesteśmy w relacji z koncertu. Kolejny numer to kompozycja z nowej płyty "Poupée de cire, poupée de son" i przyznaję, że nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Następny numer to doskonale znany "Son Of The Sun"... A ja ze zgroza stwierdzam, że w dalszym ciągu nie jestem zachwycony tym koncertem. Co gorsze "Via Nocturna" niewiele zmienia w tym temacie. Zaczynam poważnie zastanawiać się, co to się dzieje. Na scenie wszystko wygląda jak należy. Therion najnormalniej w świecie robi swój tradycyjny show, muzycy i śpiewacy w doskonałej formie, na dźwięk też nie można narzekać. Szybko "przewijam" sobie w głowie wcześniejsze koncerty tego zespołu i jakoś nie przypominam sobie takiej sytuacji. Strasznie to dziwne...

Staram się jednak w 100% skupić na muzyce i tym co dzieje się na scenie. A tutaj lecimy już z numerem "The Flight Of The Lord Of Flies" i coś jakby we mnie zaczyna się przełamywać. Powoli ten koncert zaczyna mnie wciągać i angażować. Czas na kolejny nowy numer, a był to "J'ai le mal de toi". Co jak co, ale wokalnie te nowe kawałki to po prostu klękajcie narody. Tori Lewis, Linnéa Vikström i jej... ojciec Thomas Vikström po prostu niszczą niczym upał lód. Coś niesamowitego jaką mocą wokalną dysponuje Therion na żywo. I przyznam, że zupełnie nie odczułem braku jednego męskiego głosu (Snowy Shaw), który opuścił zespół całkiem niedawno. Kolejne dwa numery ("Abraxas" i "Vanaheim") przywróciły w pełni moją wewnętrzną równowagę i już mogłem w 100% cieszyć się tym koncertem. Zupełnie nie mam pojęcia cóż to spowodowało tą moją blokadę, no ale najważniejsze, że dosyć szybko ten "demon" mnie opuścił. Przed kolejną kompozycją cały zespół siada na scenie, gitarzyści zmieniają gitary na akustyczne i serwują nam w takiej aranżacji utwór "Lemuria". No coś pięknego przecież. Cudowny numer w jakże cudownym wykonaniu. Dodatkowo Thomas nakręca publikę do wspólnego śpiewania refrenów i w Klubie Studio robi się bardzo magicznie. A to co się działo później to tak naprawdę nie jestem chyba w stanie oddać słowami... Proszę bardzo: "Gothic Kabbalah" (cudo!), "The Siren Of The Woods - zagrany bez wstępu, tylko od momentu gdy wchodzą wokale - mistrzostwo świata. Mam ogromny sentyment do tego kawałka i na każdym koncercie Therion bardzo niecierpliwie go oczekuję. Ale to nie koniec magii, lecimy dalej: "Ginnungagap" (pozamiatane!), "Land Of Canaan", "Wine Of Aluqah" (czad) i "The Rise Of Sodom And Gomorrah"... ten ostatni po prostu rozwala mnie na kawałki od zawsze.

Po takiej dawce emocji to ja już miałem miękkie nogi. To jest właśnie to, co w Therion uwielbiam, dla tych numerów warto pojechać na ich koncert. Oczywiście to jeszcze nie było wszystko. Dalszy ciąg setlisty to "The Khlysti Evangelist", kolejna nowość "Une Fleur dans le cour" i kończący część zasadniczą setlisty "Son Of The Staves Of Time". Wywoływanie zespołu na bis było czystą formalnością i bez większych ceregieli zespół odegrał "The Wondrous World Of Punt" i mega czadowy "The Blood Of Kingu". Kolejne pożegnanie, ukłony i zespół opuszcza scenę. Oczywiście nie ma mowy o tym, żeby nie wrócili. Nie da się ukryć, że cały czas brakuje jednej, i chyba najważniejszej części tej koncertowej układanki. Jednak wcześniej Christofer kilka minut opowiada o tym co ostatnio działo się w obozie Therion, jakie są najbliższe plany zespołu (opera!), oraz sporo opowiadał o nowej płycie i okolicznościach jej wydania. Sporo o tym napisałem już wcześniej, więc tutaj nie będę do tego wracał. Na koniec swojej przemowy Chris zapowiada ostatni numer w setliście i retorycznie pyta czy mamy jakieś sugestie. Odpowiedź jest zasadniczo jedna, wykrzyczana na wiele nakładających się głosów: "To Mega Therion"!!! Jeszcze szybkie "uporządkowanie" tej zapowiedzi i pytanie ze sceny "To Mega"? Potężne THERION!!! i uśmiech wykwita na twarzy pytającego. I zaczyna się totalne szaleństwo pod sceną i na scenie, bo Johnsson sporo szaleje ze swoją gitarą. Ta kompozycja to Magnum Opus tego zespołu, to idealna pieczęć na koniec koncertu. Po tym numerze wszyscy są w pełni spełnieni i usatysfakcjonowani. Uwielbiam ten numer i szczerze mówiąc sprawia mi ogromną radość wysłuchanie go na żywo. Niestety jest to jednoznaczne z zakończeniem koncertu. Wiadoma sprawa, że nic nie może wiecznie trwać i tutaj narzekanie jest nie na miejscu. Tym bardziej, że Therion zagrał ponad 2 godziny. Wspaniała sprawa!

A to jeszcze nie był koniec atrakcji zaplanowanych na ten wieczór. Zgodnie ze wcześniejszymi zapowiedziami Christofer wrócił do sklepiku i cierpliwie, do ostatniego fana spełniał wszelkie zachcianki. Zdjęcia, autografy, czy zwykłe przybicie piątki. Dla każdego miał chwilę i pomimo zmęczenia wytrwał do samego końca. Naprawdę wielkie słowa uznania! Oprócz lidera dostępni byli prawie wszyscy (nie zauważyliśmy jedynie Tori Lewis) muzycy zespołu Therion, więc kilka fotek udało się zrobić. Ponadto oczywiście oba supporty, więc fotka ze śliczną Justine Daaé była obowiązkiem.

Z klubu wychodzimy około 1 w nocy, pakujemy się do samochodu i bez większych przygód (jedynie deszcz nam spowalniał jazdę) tuż po 5-tej melduje się w domu. To były bardzo intensywne dwa dni "na wyjeździe". Kapitalne koncerty Overkill i Therion, świetny również był 3 Inches Of Blood. Towarzysko również rewelacja... "starzy" znajomi z Katowic, nowi z Wrocławia poznani w Krakowie, to też świetna sprawa. Do tego zachowanie muzyków po koncertach... to wszystko sprawia, że te dwa dni na zawsze zagoszczą w moim sercu.

Na koniec garść pozdrowień: Anetka & Żelazny, Sebastian, oraz Gabrysia & Paweł, Igor, Thomen (Therionik!) i specjalne pozdrowienia dla cioci M.!



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 18.10.2012 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!