XVII Brutal Assault Jaromer, 8.08 - 11.08 2012
Z uwagi na dosyć zróżnicowany zestaw zespołów, na tegorocznej edycji największego czeskiego festiwalu poświęconego muzyce metalowej, do Jaromera przybyła różnorodna publiczność. Jedną z pierwszych rzeczy, które rzucały się w oczy, jest średnia wieku uczestników, wyższa niż na innych letnich europejskich festiwalach. Być może stało się tak ze względu na stosunkowo dużą liczbę doświadczonych kapel z całego świata, które przyciągnęły wiernych fanów ze wszystkich zakątków kontynentu. Jakby na to nie patrzeć, cztery dni w całości poświęcone ciężkiemu graniu w czeskim wydaniu przedstawiały się niezwykle interesująco. O szczegółach dowiecie się z poniższej relacji.
Środa
Chociaż całodzienne festiwalowe granie zaczęło się dopiero w czwartek, na środę organizatorzy przygotowali zróżnicowany zestaw wykonawców, w celu odpowiedniego rozgrzania publiki przed trzydniowym świętem ciężkiej muzyki. Środowe popołudnie upłynęło na występach nieznanych zespołów głównie czeskiego pochodzenia, takich, jak np. Avenger czy Forgotten Silence. Ale w ramach urozmaicenia nie zabrakło również muzyki w wykonaniu zagranicznych artystów. Do perełek tego wieczoru z pewnością zaliczyłbym występy Szwedów z Engel, w udany sposób łączących industrialne efekty z melodyjnym metalowym graniem oraz Brytyjczyków z Anaal Nathrakh, od kilkunastu lat z powodzeniem uprawiających swoją grządkę na niełatwym blackmetalowo-grindcore'owym poletku. Jako, że pierwszego dnia, określanego mianem "warm-up day", koncerty skończyły się nieco wcześniej, niż w kolejnych dniach, nie pozostało nic innego, jak po zdrowej dawce mocnej muzyki położyć się spać.
Czwartek
Pierwszy pełnokrwisty dzień czeskiego festiwalu był dla mnie najbardziej pracowity. Od południa kursowałem pomiędzy scenami a zapleczem festiwalu, to oglądając świetnie przyjmowane występy kolejnych wykonawców, to znów ustalając terminy wywiadów i wreszcie przeprowadzając same wywiady. Ze perełki tego dnia uznałbym bez wątpienia dwa koncerty, które miały miejsce wczesnym popołudniem. Nasz krajowy Totem zaprezentował się z najlepszej strony, gromadząc tłumy pod sceną i serwując energetyczną mieszankę hardcore'u i metalu w dobrym stylu. Kolejną niespodzianką okazał się koncert amerykańskiego trio Toxic Holocaust. Muzycy zza oceanu od pierwszych chwil kupili europejską publikę żywiołową muzyką i solidną porcją obrazoburczych tekstów. Kolejne wysokiej jakości dźwięki wypełniły wnętrze Twierdzy Josefov wraz z pojawieniem się na scenie grindcore'owej supergrupy Lock Up. Weterani sceny nie pozostawili na fanach suchej nitki, niczym sztorm przetaczając się po terenie festiwalu. Dosyć dziwnym rozwiązaniem okazało się zastosowanie dużej ilości stroboskopów podczas koncertu Heaven Shall Burn. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ich koncert odbywał się przy świetle dziennym. Pomimo to, urozmaicony set poderwał zgromadzonych do wspólnej zabawy. Niemcy po raz kolejny udowodnili, jak znakomicie wypadają na żywo.
Niekwestionowanym występem wieczoru miał stać się show zaprezentowany przez Dimmu Borgir. Raz, że to weterani black metalowej sceny, dwa, że wciąż dążą do doskonałości w łączeniu ciężkiego grania z symfonią orkiestry i chóru. Niestety, nie tylko ja tego wieczoru odczułem rozczarowanie. O ile oprawa świetlna całego występu rzeczywiście robiła wrażenie, o tyle sama muzyka pozostawiała wiele do życzenia. Mnogość efektów puszczanych z taśmy negatywnie wpłynęła na jakość koncertu, sprawiając wrażenie nadmiernej sztuczności. Stare utwory o prostszej kompozycji o wiele lepiej wypadły na żywo, nowe co najwyżej blado.
Cudownym zwieńczeniem wieczoru okazał się występ amerykańskich klasyków hardcore'u Sick Of It All. Tak dużej energii i dobrej zabawy na scenie nie widziałem od dawna. Widać było, że muzycy doskonale wykorzystali gorące przyjęcie fanów i dodatkowo w ten sposób zmotywowani, dali z siebie wszystko. Atrakcjom w typie "circle pit", "wall of death" czy "sing a long" nie było końca. Charyzmatyczny lider zespołu, Lou Koller, i jego pełen wigoru brat, grający na gitarze, Pete Koller, pociągnęli całość do przodu, na długo wpisując się w pamięć zebranych fanów.
Piątek
Dzień drugi być może nie należał do najbardziej zróżnicowanych gatunkowo, ale z pewnością miłośnicy piątkowych artystów zgromadzeni pod scenami dostali to, czego oczekiwali. Obok starych sprawdzonych kapel, np. Incantation, Morgoth czy Napalm Death, dźwiękami raczyły nas także zespoły, takie, jak eksperymentalny Vildhjärta, kończący karierę sceniczną Norther czy side-project Gregga Mcintosha z Paradise Lost - Vallenfyre. Ponownie mogłoby się wydawać, że większość czekała na wieczorny występ Machine Head, który promując dobrze przyjęty krążek "Unto The Locust", wybrał się w objazdowe tourneé po Europie. Miło zachwycili członkowie Hatebreed, których miałem okazję widzieć na scenie po raz pierwszy. Na tle dość radykalnego deathowo-trashowego towarzystwa jawili się jako świeży przerywnik. Świetny koncert.
W kilka chwil później po humorystycznym występie Municipal Waste przyszedł czas na headlinerów piątkowego wieczoru - Szwedów z Amon Amarth i Amerykanów z Machine Head. Ci pierwsi zaprezentowali się z dobrej strony, stawiając na sceniczny image. Doskonale pomogła im w tym urozmaicona, zmieniana w trakcie występu scenografia. Set złożony z największych hitów musiał się podobać - chociaż w moim odczuciu brakowało mu czegoś ekstra. Całkiem przyzwoity natomiast był kontakt, jaki Johan Hegg stale utrzymywał z publiką, pomimo problemów z głosem. O ile Amon Amarth cieszył oko, o tyle Machine Head postawił na czyste brzmienie i klasyczny metalowy show. Premierowe kompozycje dobrze wypadły na żywo, chociaż są to ponadprzeciętnie długie utwory. Jedyne, do czego można się przyczepić, to nazbyt długie przerwy pomiędzy utworami, wypełnione konferansjerką Roba Flynna, zwłaszcza w drugiej części koncertu.
Sobota
Ponieważ poprzednie dni sprawiały wrażenie zorganizowanych zgodnie z zasadą "dla każdego coś miłego", w sobotę Czesi postanowili postawić na kota w worku. Mam tu na myśli silnie eksperymentalny skład, który wypełnił cały dzień aż do wieczora. Młode zespoły, które stylowo odchodzą od sztampowego grania, znakomicie wykonały swoje zadanie. Publiczność w czasie występów takich ekip, jak Safety Trio, Textures, Norma Jean czy Kylesa, wyraźnie gęstniała i sprawiała wrażenie zadowolonej z dźwięków płynących z obu scen. Death metalową nawałnicę, którą wywołały Immolation i Six Feet Under, przerwał dopiero koncert Agnostic Front, podającego soczystą i całkiem zabawną, głównie za sprawą Vinniego Stigmy, porcję nowojorskiego hardcore'u.
Tuż po nich zaprezentowali się legendarni At The Gates, pokazując, jak można w sprawdzony sposób wywołać zachwyt na twarzach fanów grając, od czterech lat tę samą set listę, złożoną rzecz jasna z największych przebojów grupy. Występ Szwedów uważam za bardzo udany, ale ponieważ pozbawiony był jakichkolwiek zmian w stosunku do zeszłej trasy koncertowej, niektórzy nazwą to pewnie odgrzewaniem kotletów. Ostatnim wykonawcą, którego dane mi było zobaczyć na tegorocznej edycji Brutal Assault, był Immortal - nie kto inny, ale legendarne, przemarznięte do szpiku kości trio. Tym razem jednak, pozbawiony ozdobników, takich, jak plucie ogniem, koncert składał się niemal w całości z nowych utworów. Podobno fani byli zawiedzeni, mnie wystarczyło to, co usłyszałem.
W kilku słowach podsumowania zaznaczę tylko, że czeski festiwal latami pracował sobie na własną markę, której teraz z powodzeniem broni. Nie dość, że w niczym nie ustępuje innym europejskim konkurentom, to kusi niską ceną karnetu. Z punktu widzenia dziennikarza trudno nie zgodzić się z organizatorami, że w udany sposób łączą niemiecką precyzję ze słowiańską gościnnością. Oczywiście, zwykły, szary uczestnik zwróci z niezadowoleniem uwagę na niekończące się kolejki do niewystarczającej ilości pryszniców czy bardzo długie oczekiwanie na wymianę biletu na festiwalową opaskę. Ponieważ jednak inne europejskie eventy borykają się z podobnymi problemami, Brutal Assault to dziś jasna gwiazda na mapie letnich imprez muzycznych na wolnym powietrzu.
|