Płyta "Shine" jest solowym debiutem Anette Olzon, który dużo zyskuje, kiedy zapomni się o tym, co wokalistka wcześniej robiła, w jakim zespole była, w której szufladce siedzieć miała i komu do czego pasowała lub nie pasowała. Warto posłuchać tego albumu kawałek po kawałku jako całkiem nowego materiału bez nastawiania się na konkretny gatunek, a nawet bez sugerowania się pierwszym singlem i tym, co się o Anette Olzon już wie.
Płytę otwiera "Like A Show" prosta i lekka kompozycja wokalna na wyrazistym smyczkowym tle. W tytułowym "Shine" natomiast spotykamy zdecydowany basik i trochę nowoczesnych brzmień, a od połowy utworu zaczyna być trochę wyraźniej słychać perkusję, która podtrzymuje nieco popowy refren. Moim faworytem na płycie natomiast zostaje "Floating" przywodzący na myśl brzmienia dawnych instrumentów, teatrzyk i taniec, słodziutko zaśpiewany i bezbłędnie kojarzący się z lekkością i unoszeniem (jak w tekście). "Lies" to drugi singiel z tej płyty, jedna z rockowych ballad, które mnie zaskoczyły zdecydowanie mniej niż pierwsze trzy kawałki. Natomiast w miarę wpada w ucho i można by do niej ułożyć jakąś choreografię i zatańczyć np. walca.
Kolejny utwór "Invincible" jest wolny i cichy ze skromną oprawą instrumentalną - od a capella do solówki gitarowej, natomiast "Hear Me" poza stylizowanym intrem okazuje się kolejną rockową balladą. Po tym lekkim zwolnieniu dochodzimy do pierwszego singla "Falling", który początkowo dał mi mylne wyobrażenie o gatunku albumu - martwiłam się, że cała płyta będzie takim udawaniem symphonic metalu ze względu na potencjalnych słuchaczy. Kawałek nie jest do końca reprezentatywny, ponieważ dociskanie długich fraz nie jest mocną stroną Anette, lepsze brzmienie wokalistka uzyskuje w lżejszych i żywszych kompozycjach. Poza tym nu metal jest passé, a mniej więcej takie wrażenie robią na mnie riffy. Zaraz za nim kolejny bujający gitarowy zapychacz "Moving Away". Tak jak i początek płyty, końcówka jest nieco oryginalniejsza. "One Million Faces" to wdzięczna piosenka w starym stylu zaśpiewana przy pianinie z odzywającym się momentami riffem gitarowym, a zamykająca płytę "Watching Me From Afar" to kolejna zabawa z lekkimi dźwiękami i minimalistycznym podkładem na bębenku.
Płyty słucha się z pewną ulgą, wiedząc już, że nie było tam ciśnienia na symphonic metal z klawiszami, chórami i naśladowaniem innych wokalistek. Jest trochę rocka, trochę pianina, dużo melodii, a skromność i przejrzystość aranżacji działa na plus. Proporcja kawałków ciekawych do wypełniających rozkłada się mniej więcej pół na pół. W rezultacie album jest w miarę równy, przyjemny, odprężający i całkowicie słuchalny zarówno dla osób rozmiłowanych w "metalu z babą na wokalu" jak i osób dotychczas słuchających w miarę stonowanego popu, piosenek musicalowych i innych niemetalowych klimatów. Mam szczerą nadzieję, że album dotrze też do tych drugich, bo szkoda by było, gdyby jedna z najlżejszych produkcji jakie ostatnio słyszałam zaległa na stałe na półce z "ciężką muzyką".
Lucy / [ 03.04.2014 ]
|