Istnieje w dziennikarstwie muzycznym syndrom, zwany powszechnie syndromem trzeciej płyty, z którym od dawna nie miałem do czynienia, jako że recenzuję zazwyczaj doświadczone zespoły. Otóż, po debiucie następuje czas na ugruntowanie pozycji na scenie przy pomocy drugiej płyty, a jeśli noga się muzykom powinie, ostatnią deską ratunku staje się trzecie studyjne wydawnictwo.
W przypadku Szwedów z Engel trudno mówić o rewelacyjnym debiucie w postaci wydanego w 2007 roku "Absolute Design". W każdym razie, wtedy zostali zauważeni i dano im szansę na zaistnienie. Drugim albumem z pewnością przysporzyli sobie większą grupę fanów w Japonii i zaprezentowali się jako zwarty zespół. Natomiast trzecia płyta, "Blood Of Saints", powinna nieść ze sobą kawał dobrej muzyki, kilka hitów i solidne kawałki do grania na żywo. Cóż, nie do końca tak to wygląda.
Mnogość efektów elektronicznych, zawartych na tym albumie, może przyprawić mniej wprawnego słuchacza o zawrót głowy. Na szczęście, w połączeniu z masywnymi riffami i głębokim brzmieniem bębnów, nie pozostawia złudzeń, że to solidne metalowe granie góruje na tym albumie. Chociaż Engel zawsze silnie flirtował z industrialem, na najnowszej płycie wszystkie elektroniczne smaczki są doskonale słyszalne za sprawą produkcji na bardzo zaawansowanym poziomie, którą zajął się Tue Madsen w Antfarm Studio. Poszczególne kawałki nie szokują raczej nowatorskimi rozwiązaniami, kontynuując drogę obraną na poprzednich albumach. Można pomimo tego wybrać spośród nich te, w których tylko jeden element decyduje o ich wyjątkowym charakterze. Skoczny, dynamiczny "Frontline", dla przykładu, zaskakuje już w pierwszej minucie, bo to tam schowano solową partię gitary, której nikt by się tam nie spodziewał. Dodając do tego melodyjny refren w lepszym stylu, niż na poprzednich płytach, można stwierdzić, że to udany kawałek.
Bardzo silne gitarowe melodie dominują na całym albumie. To na nich konsekwentnie oparto kompozycję utworów - w dobrym skandynawskim stylu. Wokalnie Magnus Klavborn mocniej koncentruje się na różnych rodzajach melodyjnego, czystego śpiewu, niż na growlu czy wrzasku w średnim rejestrze. Dobrze słychać to w "Feel Afraid", topornym utworze, utrzymanym w wolnym tempie, który ożywia dopiero gitarowe solo i melodia w tle. Nie brakuje tu agresywnych numerów, jak "Numb", wypełniony miażdżącymi riffami, subtelną elektroniką i wrzaskiem wokalisty, połączonym z ciekawymi efektami imitującymi wygłuszenie. W tym przypadku błyskotliwe solo zastąpiono mieszaniną riffów i uderzeń perkusji, przypominającą kopalniane tąpnięcia. Warto raz jeszcze podkreślić elektroniczne efekty, które utwory takie, jak "Cash King" i "Drama Queen", w pierwszych sekundach zmieniają niemalże w kawałki techno. O ile ten pierwszy, wzbogacony bardzo ciekawymi partiami gitary prowadzącej, godnymi Engelina i Sunessona, może spokojnie aspirować do miana przeboju, jakie posiada "Casket Closing", o tyle ten drugi utrzymany jest w mrocznym klimacie. Tam elektronika przywodzi na myśl takie gwiazdy EBM, jak Noisia czy Combichrist. Ponadto proste środki okazują się szalenie skuteczne - udowadnia to kolejne miażdżące uszy gitarowe przejście. Co ciekawe, słuchając "Down To Nothing" nie mogę się wyzbyć wrażenia, że brzmi niemal identycznie, jak w "Self vs Self", numerze, który muzycy Pendulum nagrali wraz z In Flames. To, co odróżnia utwór Engel, to bardzo zgrabne, podwójne interludium oraz elegancko wyeksponowane partie rytmiczne przed i po nim - te trzydzieści sekund w pełni zasłużyło na umieszczenie na albumie.
Zamykające album kawałki wywołują mieszane uczucia. "In Darkness" przywodzi, co prawda, na myśl starsze dokonania Engel, ale kompletnie rujnuje go pseudochóralna wstawka przed kolejnym refrenem. Za to najdłuższy na albumie, a niespełna pięciominutowy "Journey Ends" nie pozostawia suchej nitki, smagając niczym rzęsisty deszcz. Wolniejszy od pozostałych, pozostawia ciekawe melancholijne wrażenie, schowane za drącymi na strzępy gitarami i przestrzennymi bębnami. Snujące się w tle klawisze z mozołem ciągną utwór do przodu. Przed resztą dźwiękowej nawałnicy dźwięczące gitarowe przejście odrobinę łagodzi całość.
Po przesłuchaniu tej płyty można sobie postawić pytanie: czy Engel wyszedł obronną ręką z syndromu trzeciej płyty? Niestety, sukces albumu nie jest jednoznaczny, raczej potwierdza on możliwości kompozycyjne zespołu i cementuje dotychczasowe dokonania. Jest też wyraźnym krokiem do przodu, ale brakuje na nim zdecydowanych zmian czy sygnałów, zdradzających nowe inspiracje. Być może, z kolejną płytą muzycy szwedzkiego zespołu wzbiją się na wyżyny sztuki, ale żeby się o tym przekonać, będziemy musieli poczekać przynajmniej dwa lata.
Kuba Jaworudzki / [ 30.09.2012 ]
|