Najnowsza płyta kwintetu z Hattingen od pierwszych dźwięków powala na kolana - tutaj nie ma mowy o pomyłce, chociaż humorystyczne intro może nieco zaskakiwać. Podobnie, jak inne elektroniczne drobiazgi, od których aż roi się na całym albumie, wskazuje ono na kierunek, który obrała niemiecka supergwiazda.
Praca gitar od pierwszego utworu, "We Are The Many", aż do końca krążka przypomina pracę ogromnych pił łańcuchowych, wśród wirujących odłamków tnących jednak bloki bazaltu zamiast drzew. Dodając do tego miarowe dudnienie perkusji, bliższe stadu młotów pneumatycznych niż bębnom, otrzymamy brzmieniowy obraz instrumentalnej warstwy tego albumu. Wszystko to wzbogacono chwytliwymi melodiami, miejscami zahaczającymi o psychodelię ("The Boogeyman"), w których metalcore'owi weterani wyspecjalizowali się w ostatnim czasie. Mnogość efektów elektronicznych, wzbogacających wokale demonicznego Andreasa Dörnera, może przyprawiać o zawrót głowy, a jeśli nie zapomnimy o klawiszowych czy smyczkowych tłach, bynajmniej nie dodających powabu kompozycji, okaże się, że dawno nie mieliśmy do czynienia z tak wielowarstwowym brzmieniem.
Warto dodać, że we wspomnianym "We Are The Many" gościnnie wystąpiła dwójka uznanych wokalistów, Marcus Bischoff (Heaven Shall Burn) i Mitch Lucker (Suicide Silence), oraz producent Benny Richter. Jednak tego ostatniego mogą chyba tylko usłyszeć najbardziej dociekliwi fani grupy. Jego głos tonie bowiem wśród instrumentalno-wokalnego zgiełku, który z minuty na minutę wydaje się rosnąć w siłę. Co ciekawe, wśród istnej nawałnicy dźwięków momentami doskonale słyszalny jest bas, nie wspominając o bębnach, których przejrzystość można było kwestionować na poprzednich wydawnictwach. Poszczególne dźwiękowe petardy łagodzą nieco melodyjne refreny, jak poprzednio oparte, na czystym głosie gitarzysty Denisa Schmidta. Jako najlepsze przykłady posłużą tu takie numery, jak "Edge Of Black" czy, opatrzony mrocznym klipem utrzymanym stylistyce właściwej zespołowi, "Memorial".
Puszczając wodze fantazji, można by po riffie otwierającym fenomenalny "No Tomorrow" dociekać, czy tak brzmiałoby At The Gates, promując premierowy materiał w 2012 roku. Nie ma jednak co zbędnie gdybać, ponieważ niemiecka metalcore'owa machina dzielnie stoi na straży swoich pomysłów - nowatorskich, świeżych i piekielnie ciężkich. Ciągnąc dalej zagadnienie ciężaru brzmienia "I Am Nemesis", trudno jednoznacznie wybrać najcięższy utwór na płycie. Ale do tego miana może jednak pretendować miażdżący karki słuchaczy "Davy Jones". Właśnie tak, nie dajcie się zwieść kolejnemu lekkiemu refrenowi - ten oparty na miarowej grze stopy utwór, konsekwentnie dąży do kończącego go breakdownu w niezwykle wyrafinowany sposób. Marszowe brzmienie werbla i coraz wyższe nuty gitar, a później już tylko zaskakujący tekst z "offu" i potworny kolos wpada na scenę. Przy akompaniamencie sampli, przywodzących na myśl postać posępnego pirata, żeglującego po oceanach w towarzystwie nieodłącznego krakena, niszczy wszystko na swej drodze.
Zagłębiając się w dalszą zawartość albumu, nie można przejść obojętnie obok takich pereł, jak koszmarnie intensywny "Deadly Dream" - grą sekcji rytmicznej przypominający raczej pracę młotów w kuźni, który pozbawiony chwytliwego refrenu, rozkłada na łopatki jak zawodowy bokser, czy monotonny "Dein R3.ich", przez całą długość trwania rozrywający na strzępy brzmieniem podwójnej stopy. Ten ostatni, wsparty topornymi maszynowymi riffami, po raz kolejny pokazuje, jak silnym arsenałem dźwięku dysponuje grupa. Wymieszany angielsko-niemiecki tekst utworu w połączeniu z ciekawymi efektami wokalnymi pozostawia dobre wrażenie. Jednak nic nie szokuje tak, jak przedostatni "This Oath". Wypełniony po brzegi samplami i growlem, trochę "suchym" na ich tle, dopiero z czasem nabiera wyrazu. Kiedy dołączają pozostałe instrumenty okazuje się, że to ten utwór mógłby pewnie kończyć album. Jednak muzycy zdecydowali się na końcu umieścić sztandarowy utwór, "Modern Warfare" - nowoczesny, posępny i wgniatający w glebę stalowymi gąsienicami riffów, a z drugiej strony, nieco podrywający do góry melodią refrenu i wokalem Schmidta. Takie smaczki to jednak za mało, żeby przeżyć zderzenie z siłą najnowszego dokonania piątku z Hattingen, porównywalną z pociągiem pancernym.
Zgodzę się z wypowiedzą wokalisty Andreasa Dörnera sprzed kilku lat, że muzyka Caliban jest wymagająca dla przeciętnego słuchacza muzyki metalowej. Z elektronicznymi eksperymentami, naleciałościami właściwymi dla sceny hard core i nowatorskim podejściem do grania, trafia do bardziej wymagającego fana. Dzięki takim płytom, jak "I Am Nemesis" sprawia, że jest on bardzo zadowolony, nie wspominając już o potencjale koncertowym nowych utworów.
Kuba Jaworudzki / [ 18.07.2012 ]
|