Nazwa zespołu: Butcher. Kraj pochodzenia: USA. Na okładce zakrwawione od stóp do głowy dziewczę na tle posępnej, nocnej scenerii. Obowiązkowy księżyc w pełni, jakieś cmentarne rzeźby i stryczek smętnie zwisający z gałęzi drzewa. Powiało lekko grozą i ekstremą... Na "szczęście" nic tego. Zanim coś więcej o muzyce, to słówko o samym zespole. Kapela powstała w 1991 roku na gruzach innej (Coven - która powstał w 1982 roku) i w swoim dorobku ma zaledwie dwie płyty studyjne. Butcher to kapela z tych, co mają zawsze pod górką, a dodatkowo wiatr wieje im prosto w oczy. Polecam biografię zespołu na ich stronie www.
Skupmy się już jednak na muzyce, bo tutaj naprawdę łatwo stracić wątek. Wystarczy zerknąć na tracklistę... huh... 26 pozycji i niespełna godzinka grania. Niestety utwory od 1 do 16 to lekka przeginka. Mamy tutaj zaledwie 3 pełnoprawne kompozycje. Reszta to jakieś niby "zabawne" dżingle, newsy, alerty, czy inne "radiowe" bzdety. Dodatkowo 2 z tych trzech utworów to starocie z lat wczesnych wspomnianego już zespołu Coven. Regularne granie zaczyna się od kompozycji "Shockwave" i tutaj wreszcie możemy usłyszeć co Butcher ma do zaprezentowania. Pokuszę się o stwierdzenie, że mamy tutaj klasyczny heavy metal w amerykańskim wydaniu. Nie brakuje odjazdów w kierunku power, a nawet momenty speed można odnaleźć. Szczerze mówiąc nie brzmi to najlepiej, a do klasyki troszkę brakuje. Już człowiek zaczął się wkręcać w to granie, a tu atakuje kolejna kompozycja-koszmarek. "Silence" to oczywiście ballada i to w dodatku jakaś z artystycznym zacięciem - czyli wokalistka (bo tu się objawia Lil Tang jak sądzę) wydzierająca się w refrenach, a zwrotki to jakieś smęty na tle "pianinka". "Wreck'N'Ball" przynosi nam kolejną zmianę i mamy tutaj mocno męski wokal i od razu robi się ciężej. Podobnie jest na kolejnych numerach, więc daruję sobie mozolne opisywanie każdej kompozycji.
Generalnie ta zasadnicza część "Welcome To The Night" to taki miszmasz. Raz śpiewa głos kobiecy, raz męski, mamy wolniejsze utwory, szybsze, dziwne zwolnienia, muzyczne odjazdy. Szczerze mówiąc to granie nie wciągnęło mnie, a tym bardziej nie porwało. Za duży w tym jest bałagan i rozchwianie. Pojedyncze utwory potrafią się obronić ("Gates Of Hell", "Welcome To The Ball"), jednak płyta jako całość - niekoniecznie. Na pewno spory wpływ na taki a nie inny odbiór ma pierwsza część tej płyty. Im dalej w krążek, tym więcej przyjaznych dźwięków. Czuć tutaj ducha lat osiemdziesiątych, klimat został bardzo wiernie odtworzony. Nawet lekko kulejąca produkcja dodaje jakiegoś smaczku. Posłuchajcie na przykład takiego "Your Own Enemy" toż to brzmi jak wczesny Alice Cooper, czy momentami (instrumentalnie) Iron Maiden. No tak, po prostu odbijają się tutaj echa NWOBHM. Sami widzicie, że mamy tutaj spory bałagan. Zaczęło się od mocniejszego uderzenia (pomijam śmieciowe wstawki), a teraz mamy coś innego. I tak to już wygląda do samego końca. Oczywiście na koniec mamy gwóźdź... do trumny tej płyty. "Sunrise" to raczej jakaś pomyłka. Instrumentalne brzdąkanie nijak ma się do wcześniejszych numerów, a "The Awakening - A Grim Reality (Epilogue)" to 20 sekund bzdetów znanych z początku płyty. Ufff... zmęczyło mnie słuchanie tej płyty i raczej nieprędko do niej wrócę.
Szczerze mówiąc, ciężko oswoić się z "Welcome To The Night", co krok mamy tutaj inny odjazd i płyta jest pozbawiona spójności. Tak szczerze mówiąc to elegancko bym z tego wykroił kilka utworów i to byłoby bardzo dobre posunięcie. A tak to nie zabrakło sporych mielizn, dziwactw i cudowania. Za mało konkretnego grania i bawienia muzyką. Za dużo ozdobników i to co dobre w tej muzyce zostało zupełnie zagubione. Nawet nie wiem komu mógłbym polecić to granie. Może fani Devina Towsenda coś ciekawego tutaj odnajdą? Ale z góry ostrzegam - takiego pokręcenia jak u Kanadyjczyka to w Butcher nie ma. Może po prostu odpuścić sobie ten krążek? Chyba nic wielkiego się nie straci...
Piotr "gumbyy" Legieć / [ 29.08.2011 ]
|