Panie, Panowie wróciły Powertripy! Tym co znają Monster Magnet nie trzeba tłumaczyć o co chodzi. A tym co jeszcze nie znają mówimy: "sorry, kiepsko z wami, bardzo nam przykro". No dobra, droczę się i spiesznie wyjaśniam. Otóż Monster Magnet to taki amerykański zespół (amerykański nie znaczy od razu zły), który powinien dostać Oscara lub Grammy w kategorii "najlepszy band przywołujący ducha lat 70". Trudno wskazać wprost inspiracje zespołu. To tak jakby wrzucić do jednego kotła Sabbath, Zeppelin, Doors i tym podobne, podkręcić brzmienie, dodać trochę wrzasku i sporo psychodelii w rodzaju dajmy na to Hawkwind. Powstanie z tego coś co można określić mianem space-stoner rocka. Zespół największe sukcesy osiągał w latach 90. wydając albumy: "Superjudge", "Dopes To Infinity" no i wywołany na początku "Powertrip".
Właśnie trzeci z wymienionych albumów okazał się największym killerem. Do tego stopnia, że jest teraz odnośnikiem dla pozostałej twórczości zespołu. Na czele Monster stoi najbardziej pojechany rockman w Stanach, czyli Dave Wyndorf. Po naszej stronie Atlantyku królem spontanu pozostaje oczywiście Lemmy, nomen omen były basista Hawkwind, który wyleciał z kapeli za przewożenie przez granicę mąki i proszku do pieczenia - taka dygresja. Osobowości tych Panów są zbliżone, dlatego Lemmy służy tu za dobre porównanie. Monster Magnet nieco przycichł w ostatnich latach. Ostatnie dwie płyty "Monolithic Baby!" z 2004 i "4-Way Diablo" z 2007 nie odniosły komercyjnego sukcesu. Do tego często spotykały się z krytyką na łamach prasy muzycznej, że niby za lekkie, że niczym nie zaskakują, że nie są przepełnione pasją i takie tam (autor nigdy się z tym nie zgodzi). Po nowej płycie nie spodziewano się zatem niczego dobrego. Zapowiedzi przyjęto chłodno i bez większego zainteresowania. A tu nagle dup, czyli niespodzianka. Dave Wyndorf wszystkim pokazał, ale nie tak, jak Janek Borysewicz we Wrocławiu na Dzień Dziecka. Lider i założyciel zespołu pokazał wszystkim, że jeszcze dużo może i to bez żadnych dopalaczy, co podkreśla do znudzenia we wszystkich wywiadach.
Pierwszym miłym zaskoczeniem po włączeniu płyty są mocno wyeksponowane partie basu. Ostatnio taki dół słyszałem w 2005 roku na płycie Corrosion Of Conformity - "In The Arms Of God". Głośniki jęczą, jakby to była ich ostatnia godzina. Na "jamnikach" raczej nie słuchajcie. Niezwykle przyjemny odgłos i bardzo na miejscu w takim gatunku muzyki (wujek Geezer to wymyślił). Wokalnie też rewelacja i nie jest to zasługa obróbki dźwiękowej w studio. Oglądałem Wyndorfa na żywo. Naprawdę zaskakuje. Chłop pozbierał się do kupy po przejściach z kobietą. Fakt, że lepiej na niego nie patrzeć bo fizycznie trochę podupadł. Dla delikatnych osób wizerunek może mieć wpływ na odbiór muzyki, więc ostrzegam. Powiem tylko tyle, że Dave na koncercie wykorzystuje gitarę wyłącznie w celu zasłonięcia brzucha, ma nowe zęby i noga mu się nie zgina. Ale co tam. Przecież to nie jest Ricky Martin, czy Enrique - syn znanego "Chulio". Liczy się muzyka i nic więcej. Od pierwszego taktu płyta wciąga. Nastrój, idąc za Joanną Krupą jest "hipnotajzing". Są ciężkie transowe, riffy, odpowiednia porcja dawnej wściekłości, jest sporo kosmicznej przestrzeni i melodie zapadające w pamięć. Wszystko w odpowiednich proporcjach sprawiających, że ta niekrótka płyta kończy się bardzo szybko. Takich strzałów jak "Bored With Sorcery" albo "100 Million Miles" nie powstydziłby się nawet "Powertrip". Z kolei "Dig That Hole", czy "Hallucination Bomb" wskazują, gdzie są nasze korzenie. Przypominają, że w latach 70 wymyślono wszystko co najlepsze w muzyce rockowej. Wydaje się, że twórczość naszych współczesnych bogów metalu jest tylko wariacją ta temat wcześniej zdefiniowanych kanonów ciężkiego grania. Właśnie za ten ogromny szacunek do klasyki połączony ze swoistą oryginalnością cenimy Monster Magnet. Nie zarejestrowałem słabych kompozycji na płycie. Nawet "balladowe" fragmenty: "Time Machine", "The Titan Who Cried Like A Baby", czy "Ghost Story" mają coś z ducha przeszłości. Pozbawione są banału, urzekają niesamowitym nastrojem i szczerymi emocjami wylewanymi prosto z trzewi lidera. To tak jakby porównać piosenkę o miłości w wykonaniu Marka Piekarczyka (TSA) i Alicji Janosz. Od razu wiadomo, że ten pierwszy wie o czym śpiewa, więc jest bardziej przekonujący.
Podsumowując Monster Magnet powrócił na salony. Płyta zyskała uznanie zarówno fanów jak i prasy muzycznej, co nie zawsze szło w parze. Jest nadzieja, że sukces artystyczny albumu spowoduje większą popularność zespołu w Polsce (choć cena płyty - ok. 70 zł, nie bardzo w tym pomoże). Przecież świat nie kończy się na Metallice i Iron Maiden - nic im nie ujmując. "Mastermind" to bardzo dobre zwieńczenie udanego roku w muzyce metalowej i kolejny obowiązkowy wydatek w naszym napiętym budżecie.
W. Pieczonka / [ 02.07.2011 ]
|